Długo mnie tu
nie było. Wyzwanie startrekowe z jednej strony mnie wsysnęło po całości, z
drugiej zaś szeptało podstępnie „nie trać czasu na blogowanie! Oglądaj! Tyle filmów,
tyle odcinków przed tobą!” – ale postanowiłam wreszcie się ogarnąć.
Nawiązując do
komentarza spod poprzedniego wpisu, odniosę się do recek Nostalgia Critica –
tak, wiem, że Gniewu Khana akurat nie
recenzował. Ale chodzi mi o całokształt – bo to właśnie za pośrednictwem
filmików NC dowiedziałam się, że ponoć pełnometrażowe Star Treki dzielą się na
dwa rodzaje: nieparzyste, które generalnie są gówniane, i parzyste – czyli te
dobre. I The Wrath of Khan, jako
drugi film z serii, łapie się jako ten dobry.
I tu pragnę
złożyć oświadczenie: ten podział jest o kant zadka potłuc.
Drugi film z
pełnometrażowych Star Treków nie jest dobry z bardzo wielu powodów. To znaczy
niech mnie nikt źle nie zrozumie: on nie jest zły. Nie, zły będzie The
Final Frontier, temu po prostu wiele, wiele brakuje, by móc o nim powiedzieć,
że jest dobry. Począwszy od fabuły: tu było mi szczególnie przykro, bo pierwszy
film dawał niesamowity potencjał (aha, to będzie jedna wielka spoiler-notka, w
razie gdyby ktoś wiązał swoją przyszłość z pełnometrażówkami ST). Bądź co bądź,
powstała nowa forma życia – forma życia,
kuźwa! Krzyżówka maszyn (żyjących maszyn,
podkreślam!) i ludzi. Przecież za pośrednictwem Voyagera mógł nastąpić kontakt
z absolutnie niesamowitą cywilizacją – tą, która dała mu życie. Czy to serio
mało, żeby zrobić z tego film? Tymczasem wałek: w The Wrath of Khan zapominamy zupełnie o tym, co zdarzyło się w The Motion Picture i kręcimy sobie dalej
jakieś małe przygody. Przykro patrzeć na takie marnotrawstwo materiału. To samo
dotyczy Spocka, który był obcy i niesamowity w pierwszym filmie, a tu wrócił do
modelu serialowego sympatycznego koleżki ze spiczastymi uszami.
Ale, żeby nie
było: pomysł tutaj też był niczego sobie. Przecież wracamy do Khana, którego
widz mógł już poznać w odcinku pierwszego sezonu, Space Seed. Khan to nadczłowiek, zesłany przez Kirka wraz z
siedemdziesięcioma innymi nadludźmi na niezamieszkałą planetę. Genetycznie
zmodyfikowany, dwudziestowieczny geniusz zbrodni i władca całkiem sporego
kawałka Ziemi, który przetrwał dwieście lat w hibernacji na pokładzie statku
Botany Bay. Gniew Khana? Wow, brzmi
obiecująco. Wow, nadludzie rozsierdzili się. Będzie co oglądać. Kirkowi
przyjdzie ścierać się przecież z niesamowitą siłą – zarówno mięśni jak i
umysłu. Wow.
Tyle że nie.
kadr z filmu |
Powiem wprost: Khan (Ricardo Montalban) jest debilem.
Po prostu. Jest głupi, jest tylko jakimś niewydarzonym, podstarzałym hipisem,
którego życiowa filozofia to Khan smash!
– zero dumy, zero inteligencji. Owszem, dużo mówi się o jego intelekcie, ale
tego w ogóle nie widać w działaniu. Widać za to całkiem sporo kompleksów.
Począwszy od pierwszej sceny z jego udziałem, kiedy dziwi się, że Czechow nie
opowiedział o nim kapitanowi Terrellowi. Ileż tam było niemego rozczarowania
pod tytułem „ueee? Nie opiewają mnie w pieśniach?” – i później widać było tę
samą tendencję. Jeśli ktoś rozpoznawał bądź pamiętał Khana, Khan zacieszał.
Jeśli nie – Khan był smutną pandą. A co z jego uber planem uśmiercenia Kirka i
przejęcie Genesis? Cóż, jeśli idzie o Genesis, to mniej-więcej tyle samo (czyli
w sumie nic) osiągną Klingoni w kolejnym filmie. A z tym uśmiercaniem Kirka… po
pierwsze: skąd w ogóle ta obsesja? Ona nie pasowała do Khana. Khan w odcinku serialu
był honorny, czarujący, doceniał dzielnych wojowników, doceniał odwagę
(przecież z tego względu nie poderżnął gardła choćby McCoyowi), z uśmiechem na
ustach manipulował ludźmi i sprawiał, że robili to, czego on chciał, a myśleli,
że to oni tego chcą – jego odejście na Ceti Alpha V zaś było w gruncie rzeczy przysługą,
odbyło się za porozumieniem stron, a Khan był wręcz zadowolony: bądź co bądź
zamiast sądu, Kirk wycofał wszystkie zarzuty i – jak to ujął sam Khan – dał mu
to, czego Khan chciał: imperium do zbudowania. Że niby pół roku później planeta
obróciła się w pustynię? Cóż, ktoś tak inteligentny jak Khan powinien chyba
ogarnąć, że Kirk tego nie wiedział i że nie zesłał dwudziestowiecznych nadludzi
celowo w miejsce, gdzie wkrótce miała rozpanoszyć się wietrzna pustynia. Nie
było żadnego powodu do obsesji, jaką w filmie pełnometrażowym miał Khan na punkcie
Kirka. Ten zarzut, że Kirk nawet nie zajrzał, żeby sprawdzić, jak im idzie, był
– z całym szacunkiem – z dupy wzięty. A dlaczego miałby sprawdzić? Nigdy nie
było mowy o tym, że będzie ich odwiedzał co parę miesięcy.
Słowem: Khan z
pełnometrażówki ma się nijak do Khana z odcinka Space Seed. Szkoda, bo tamten serialowy miał niesamowity potencjał,
a po latach widz dostaje jakąś tandetę z kiosku Ruchu. Filmowy Khan jest
niezbyt rozgarnięty (sorry, pokazanie książek i szachownicy we wnętrzu wraku
Botany Bay nie wystarczy, żebym uwierzyła w intelekt postaci), bezsensownie
mściwy i małostkowy, co ma się nijak z tym, co mówił w serialu Spock: że naukowcy
zapomnieli, że wraz z nadludzkimi zdolnościami idą również nadludzkie ambicje.
Khan nie ma ambicji. Ma tylko swoją dziwaczną obsesję.
Mój drugi wąt
dotyczy doktor Carol Marcus (Bibi
Besch) – ej: przez trzy sezony Kirk, za przeproszeniem, obracał kobietę za
kobietą. Było absolutnym świętem, jeśli w odcinku pojawiała się samica i się
nie zakochiwała w naszym dziarskim kapitanie. Dużo fajniej, moim zdaniem,
wypadłoby, gdyby na potrzeby filmu wybrać którąś z kobiet już znanych, zamiast
sypać z rękawa jakąś doktor Marcus, o której nikt wcześniej nie słyszał.
Ale żeby nie
było: były i pozytywne zaskoczenia w tym filmie. Głównie mam tu na myśli Saavik (Kirstie Alley) – Romulanka jest
po prostu świetna. Udało jej się być rozsądną, logiczną kobietą, nie
pretendującą jednocześnie do bycia jakimś tanim zastępczakiem Spocka. No i
uwielbiam to jej nieustanne spojrzenie typu „oni wszyscy są idiotami, ale
rozkaz jest rozkaz, więc robię”.
kadr z filmu |
Odchodząc już
od bohaterów: film jest tak naprawdę dość bliski serialowi – mam tu na myśli ogólny
klimat. Tak jak The Motion Picture
pokazywał coś zupełnie nowego, tak tutaj mamy taki uśmiech w stronę starych,
dobrych przekomarzanek McCoya i Spocka, romansów Kirka czy jego obsesji na
punkcie statku (świetnie pokazanej, kiedy Saavik wyprowadzała Enterprise z doku
– Kirk miał wyraz twarzy i ogólną postawę pod tytułem „NIE, zupełnie mi nie
przeszkadza, że to nie ja, tylko jakaś spiczastoucha lafirynda siedzi na moim
foteliku i kieruje MOIM statkiem… zupełnie mi z tym dobrze, kurwa, tylko dajcie
mi coś rozpieprzyć, bo nie zdzierżę!”). Monumentalnych, przepięknych i długich
scen do podziwiania statku nie ma tyle co w pierwszym filmie, ale tu i ówdzie
też jest na co popatrzeć.
Nie do końca
rozumiem, czemu podkreślano fakt, że Kirk nigdy nie stał w obliczu śmierci –
jeśli dobrze pamiętam serial, ludzie padali tam jak muchy – i nie mam tu na
myśli wyłącznie redshirtów. Przecież kapitan tracił też bliskich i sam
znajdował się w śmiertelnym zagrożeniu nie raz. Jak można do tego stopnia to
wszystko bagatelizować?
Choć muszę
przyznać, że w ogóle jeśli chodzi o śmierć, to wszystkie zgony w tym filmie nie
ruszyły mnie tak, jak awaria transportera z pierwszego filmu. Ale tamta scena
była naprawdę creepy.
Co jeszcze nie
trzyma się kupy? Robale, wpuszczone do uszu Terrella i Czechowa. Mieli być
podatni na sugestie, oszaleć i umrzeć. Kapitan Terrell przeszedł od razu z
podatności do umierania, a robal z czerepu Czechowa po prostu… wylazł. Czemu on
wylazł? Czemu Czechowowi nic się nie stało? Gdzie to szaleństwo i wogle? Tyle
gadania, a ostatecznie nic z tego nie było.
Cóż ja tu
jeszcze mogę powiedzieć…? Miałam sporo notatek, ale nie chce mi się do nich
zaglądać, więc na tym poprzestanę. Ten film jest ładny, choć odwłoka nie urywa.
Jest tyle o ile ciekawy. Rozczarowuje, niestety, bohater, który powinien być
największym atutem. Na plus należy policzyć Saavik, no i fakt, że bohaterowie
wreszcie nie chodzą w kalesonach, tylko mają fajne mundury. Choć wszyscy są
redshirtami, co jest nieco niepokojące. Ale nawet kurtki mają i skafandry, co w
ogóle jest czystą niesamowitością. No i bohaterowie są starzy – tak, to dla
mnie w ogóle fajny aspekt tych filmów. Kirk i reszta załogi to już nie są
młodzi i piękni herosi, tylko starsi ludzie, których drogi rozeszły się w
różnych kierunkach, którzy mają swoje problemy i swoje zadania. To jest fajne,
bo nieczęste w filmach. No i ostatnia rzecz, która mi się podobała: końcówka.
Poświęcenie Spocka, choć widzę tam parę luk, wciąż wypada ładnie. I pogrzeb
też. Ale o tym wspomnę szerzej przy okazji kolejnego filmu.
– I'm going down to the station.
(…)
– Begging the Admiral's pardon: General Order 15: 'No flag officer shall beam into a hazardous area
without armed escort.'
– There is no such regulation.
Jak czytam Twoje wpisy, mam wrażenie, że potraktowałem te filmy po macoszemu i że może powinienem jeszcze do nich wrócić. No i "Gniew Khana" obejrzałem bez całościowego zapoznania się z serialem (którego obejrzałem raptem kilka odcinków).
OdpowiedzUsuńPrzeca serial jest za darmo i legalnie w internetach, dajesz :D Ja już się zapisałam na powtórkę maratonu :D Fakt, że może pewne rzeczy mnie rażą, jak się ogląda filmy w oderwaniu od serialu. No, jakkolwiek pewne głupoty nie bronią się nawet jeśli rozpatrywać film jako samodzielny twór (robal w uchu Czechowa, a nawet ten uber intelekt Khana - tego intelektu po prostu NIE WIDAĆ, no. :/ )
Usuń