Jestem debilem.
Wiem o tym. Powinnam w tej chwili pisać o kondycji polskiego rynku wydawniczego
i o dramacie pani Malanowskiej, która płacze, bo nikt nie chce czytać książki
polecanej przez „specjalistów”, których opinia wszystkim wisi. Albo o aferze
Pyrkongate, szczuciu cycem i kąpielach w kostkach. Z wiarygodnych źródeł wiem,
że wtedy miałabym milijony komciów i wogle. A tymczasem brnę w coś, o czym już
mi czytelniczka powiedziała wprost, że po prostu tego nie czyta (*macha do
Owcy*). Cóż zrobić? Głupia ja – najwyraźniej sława i pieniądze nie są mi
pisane.
Ale mogę się
pojarać, tak też więc czynię. Będą spoilery. Ale wychodzę z założenia, że jak ktoś
nie widział, to nie obejrzy (*macha do Owcy ponownie*), a jak kogoś ten temat w
ogóle interesuje, to obejrzał już dawno.
Trzeci z
pełnometrażowych filmów z serii Star Trek
jest niezły. Tak całkiem serio: nie jest wybitny, ale jest niezły. Tak jak
poprzednia część (a inaczej niż pierwszy film, będący zapierającym dech w
piersi arcydziełem, bez porównania lepszym od Odysei kosmicznej), choć wykłada się w detalach, wciąż jest
produkcją, do której chce się wracać i która w kolejnych seansach wciąż daje
sporo rozrywki. Żeby nie było, że jestem gołosłowna: oglądałam to już trzy razy
– póki co frajda ani razu nie była mniejsza, choć – nie przeczę – z czasem
dostrzega się nowe drobiazgi, których – być może – nie widać na pierwszy rzut
oka. Słowem: Leonard Nimoy po
drugiej stronie kamery spisuje się naprawdę nieźle.
kadr z filmu (czyli jak wyglądałoby hentai, gdyby Klingoni byli Japończykami) |
Przede
wszystkim nie mogę nie wspomnieć o głównym antagoniście tej części: Klingonie Kruge (Christopher Lloyd). Z jakiegoś
dziwnego powodu ludzie jarają się zakompleksionym frajerem, Khanem, podczas gdy
pod ręką jest doskonały Kruge. I owszem, ogromna w tym zasługa Lloyda, który
może grać kogokolwiek, a nadal będzie świetny. Ale serio: Kruge to dumny
wojownik, który docenia waleczność innych (widać to pod koniec, kiedy daje
załodze Enterprise dwie minuty, choć jest proszony tylko o minutę), honorny i
uczciwy. Nie jest fajny, co to to nie. Bądź co bądź to on kazał zabić jednego z
zakładników. I to on zdjął jednego z własnych ludzi za złe wykonanie rozkazu
(swoją drogą, „Poszczęściło mi się” było pięknym pogrążeniem się). Nie
nienawidzi Federacji, nie leczy żadnych swoich kompleksów, na nikim się nie
mści – on po prostu taki jest. Taką ma filozofię. Jest wojownikiem i jest
wiarygodny. I to w nim lubię (oprócz, ma się rozumieć, obłąkanej aparycji
Lloyda). Zresztą, w którymś momencie pada kwestia tego, że potrzebują torpedy
Genesis, żeby przetrwać. Co sprawia, że motywacje Klingonów są jeszcze
fajniejsze – bo tu, jak się okazuje, nie chodzi o rozwałkę dla samej rozwałki,
ale o przetrwanie gatunku. Choć ten temat nie jest pogłębiony – a w zasadzie
szkoda. Ponurą przyszłość Klingonów zobaczymy dopiero jakiś czas później, w
innym filmie.
kadr z filmu (może i przestarzały, Enterprise jest still majestic) |
Klingoni mają
też inne zalety: na przykład zupełnie inne podejście do Genesis. Dla nich to
broń i ewentualne inne działanie maszyny stanowi ewentualnie mało istotny efekt
uboczny. Ładnie to grało w kontraście z nieco słodkopierdzącą Federacją.
No i rzecz
ostatnia: muzyka! Totalnie uwielbiam motyw muzyczny Bird of Prey! Mogłabym ten
film oglądać w kółko tylko dla tych kilku scen, w których nadlatuje statek
Klingonów. Muzyka jest do niego doskonale dopasowana, oddaje dzikość i egzotykę
tej rasy.
Szczerze
mówiąc, na tle Klingonów załoga Enterprise wypada stosunkowo słabo. To znaczy
nie są źli – są nawet zabawni. Niech wystarczy wspomnieć Scotty’ego, który
rozmontował Excelsiora, pana Sulu, do którego nie wolno mówić „kurduplu” czy
Uhurę, która pięknie spacyfikowała jakiegoś narwanego gnojka, który miał pecha
zasugerować jej, że jej kariera się kończy i że Uhura jest już stara. Sam Kirk
jednakże jest jakiś taki… słaby. Niby dalej maniakalnie uwielbia Enterprise
(szczególnie na początku ładnie to widać, kiedy chce za wszelką cenę ocalić
swój statek od rozebrania na części), co jednak nie przeszkodziło mu odpalić
autodestrukcji. Owszem, pojawiło się dramatyczne „What have I done?”, a sama
scena zniszczenia Enterprise jest naprawdę ładna i epicka, niemniej… cóż,
dziwnie się czułam, kiedy ja weszłam w tryb NOOOOO,
a Kirk tak spokojnie tę katastrofę oglądał. No i mam bardzo nieprzyjemne odczucia
względem doktora McCoya. Nie chodzi o to, że się nie spisał – sęk w tym, że
inni nie spisali się w stosunku do niego.
kadry z filmu (tu Fryy ronią łzę dla cieniów minionych) |
Prawdę mówiąc,
jeśli wziąć pod uwagę McCoya, W
poszukiwaniu Spocka mnie przygnębia. Jakby nie patrzeć, jego rola w całej
historii jest dość istotna: utknęła w nim katra Spocka, jego umysł, dusza, czy
jak to tam nazwać. Mimo tego z jakiegoś powodu Kirk i pozostali członkowie
załogi traktują doktora trochę jak… dzbanek. Dzbanek ze Spockiem, który trzeba
przetransportować i przelać zawartość do innego ciała. Tymczasem McCoy ma wciąż
własne myśli i uczucia: sam jest niepewny i trochę przerażony całą sytuacją,
próbuje się odnaleźć jako oficer naukowy (świetna scena, kiedy pyta, czy dobrze
mu idzie), wreszcie przecież ryzykuje życiem, żeby cała ceremonia przywracania
Spockowi jego katry się udała. Czy dostaje za to słowa podziękowania, czy
ktokolwiek w ogóle o nim wspomina w którymkolwiek momencie filmu? Kiedy schodzi
„ze stołu” po ceremonii, cholernie gorzką sceną dla mnie jest ta, w której
staje przed Kirkiem i mówi, że nic mu nie jest – kuźwa! Kirk był jego
przyjacielem – i co? No właśnie: kompletnie nic. Później, kiedy Spock przygląda
się członkom załogi Enterprise, też mija McCoya jak całą resztę, ani na moment
nie zatrzymując na nim wzroku… to trochę dziwne: c’mon, chłopie, ten facet
przechowywał twoją duszę… przechowywał ciebie
przez ładny kawałek czasu we własnej głowie! Wykaż trochę zaangażowania! Ale
nie – przecież wszystko to zasługa Kirka. I tylko Kirka. I jak uwielbiam Kirka,
tak tutaj mi się mocno przejadło, jak bardzo cała uwaga jest skupiona na nim. I
po prostu odczuwam jakiś taki dyskomfort, że McCoy nigdy nie dostał tych słów
wdzięczności, na które przecież zasłużył.
kadry z filmu (no właśnie: taki jest cały film - McCoy potrzebuje pomocy, której znikąd nie otrzymuje...) |
Oddzielną
sprawą jest sam Spock: umarł i narodził się na nowo, więc trudno mieć do niego
jakieś konkretne pretensje, natomiast pretensje mam do twórców filmu, że jakoś
zupełnie nie myśleli przy rozpisywaniu roli Wolkanina. Po pierwsze: czy fryzura
Spocka jest genetyczna…? Znaczy ej: dojrzewa na Genesis zupełnie „na dziko”,
niemniej zawsze ma idealnie przyciętą grzywkę i krótkie włosy. Ale moment… to
nie jest genetyczne, przecież w pierwszej części doskonale pamiętam, że całkiem
mocno zarósł! Więc o co chodzi…? Dalej: kiedy wskoczył w wiek młodzieńczy,
jednocześnie wskoczył w pon farr.
Czemu? Przecież był w połowie człowiekiem – przez co pierwsze pon farr przeszedł o wiele później niż
normalnie Wolkanie. Nimoy o tym zapomniał? No i c’mon, o co chodziło z tym
smyraniem się po palcach? Warunki „zaleczenia” pon farr były dość proste i oczywiste.
Nie chodzi o to, że domagam się wolkańskiego pornola – po prostu to smyranie
było mocno idiotyczne i nie bardzo rozumiem, w czym miało niby pomóc. Słowem:
Spock jest niby w porządku, ale głównie dla osób, które nie oglądały serialu.
kadr z filmu (...ale dzięki, że NIE zapytałeś, gnoju!) |
Z innych
mankamentów filmu: Saavik (Robin
Curtis) jest fatalna. Tandeta z kiosku Ruchu, serio. Przez cały czas usiłowałam
wyobrażać sobie, że gra ją nadal Kirstie Alley. Poprzednia Saavik nie miała
jakiejś wypasionej charakteryzacji, ale mimo tego była niesamowicie wiarygodna:
silna, rozsądna babka, zdolna do dowodzenia statkiem. Tymczasem jej nowe
wcielenie może i ma fikuśne brwi, ale mimo tego pozostaje mimozą bez wyrazu,
kompletnie nieprzekonującą w byciu Romulanką.
W trakcie
oglądania W poszukiwaniu Spocka
pojawia się też sporo pytań: dlaczego McCoy nie potrafił wykonać tego
wolkańskiego, paraliżującego chwytu, skoro siedział w nim Spock? Dlaczego
ochrona nie wchodzi do kajuty Spocka, tylko dopiero kapitan musi to zrobić?
Przecież chyba od tego jest ochrona, no nie? (och, ale spójrzmy prawdzie w
oczy: to Star Trek, czyli wiemy, jak
wygląda dbałość o bezpieczeństwo…) Kirk i Spock są przyjaciółmi – dlaczego w
takim razie Kirk kompletnie nic nie wiedział o całej sprawie z katrą i potencjalną
nieśmiertelnością Spocka? Wydawałoby się, że to dość istotna wiedza, tym
bardziej między przyjaciółmi. Nagranie z monitoringu – czemu było zmontowane z
wielu kamer, z cięciami, zbliżeniami i tak dalej? Jak działa monitoring na tym
statku? Dlaczego Spock przestał się starzeć po opuszczeniu Genesis – albo dlaczego
inni nie zaczęli się starzeć po przybyciu na Genesis? Na czym to wszystko
polegało? Jak to jest, że Klingoni mówią po angielsku, ale ludzie z Federacji
nie mówią po klingońsku? To trochę głupie, bo stawia w tym konflikcie Klingonów
w pozycji intelektualistów. Czy hasło do autodestrukcji naprawdę jest aż tak
idiotyczne? Zero zero zero…? Are you kidding me? Chociaż tyle dobrego, że potrzeba trzech osób do podania kodu…
choć w kolejnych filmach nie będziemy o tym pamiętać, no ale nie uprzedzajmy
faktów.
Mimo tych
wszystkich wątpliwości, które się klują przy oglądaniu W poszukiwaniu Spocka, ten film jest po prostu przyjemny. Nie
niesie ze sobą jakichś strasznie głębokich treści, nawet konflikt młodość vs. doświadczenie
został nieco uproszczony (na korzyść doświadczenia), niemniej jest fajny.
Miejscami efektowny, miejscami zabawny, z fascynująco rozczarowującą
niewdzięcznością wobec McCoya i naprawdę świetnym antagonistą. W sumie więcej
mi nie trzeba. Nie jest to dzieło przełomowe – ale daje sporo frajdy. A ja po
to zazwyczaj oglądam filmy. Miałam więcej screenów, ale już nie dałam rady ich tu wcisnąć. No trudno.
– Scotty, raport.
– Już prawie kończymy. W chwili dokowania
będziemy mogli przejść na automatykę.
– Dobrze, resztę naprawi pan po przylocie.
Ile może potrwać remont Enterprise?
– Osiem tygodni, ale pan nie ma tyle czasu.
Dla pana uwinę się w dwa.
– Czy zawsze mnożył pan czas naprawy razy
cztery?
– Oczywiście. Jak inaczej mógłbym utrzymać
reputację cudotwórcy?
Chyba muszę obejrzeć jeszcze raz, bo widzę, że sam dałem temu filmowi całe 3/10 i dziś już nawet po opisie nie za dobrze pamiętam dlaczego.
OdpowiedzUsuńCóż, właściwie nie zgadzam się chyba w żadnym elemencie z Twoją oceną tego filmu^^ Brak Davida mi nie przeszkadzał - mam wrażenie, że to bohater wprowadzony tylko po to, żeby Kirkowa drama była gorsza. Lloyd był imho o niebo lepszy od Khana (ważne: od filmowego Khana - bo serialowy Khan był doskonały). No i po prostu bawię się przy tym filmie doskonale. ;) Punktowych ocen od jakiegoś czasu nie wystawiam, bo straciłam wiarę w sensowność czegoś takiego, ale na pewno dałabym sporo... jakieś 6? Co najmniej 6.
Usuń*Owca odmachuje*
OdpowiedzUsuńŻeby nie było - nie czytam, ale przeglądam, o! ;)
Ten film ma wady, ma zalety... ogółem sympatyczna sprawa. No i Klingoni <3 (tak, to nie jest najwięcej wnoszący komentarz, ale się już wypowiedziałam na craiisie ;) ). Ogółem warto zerknąć :D
OdpowiedzUsuń