piątek, 21 marca 2014

ZaFraapowana filmami (94) - "Star Trek: w poszukiwaniu Spocka"

Jestem debilem. Wiem o tym. Powinnam w tej chwili pisać o kondycji polskiego rynku wydawniczego i o dramacie pani Malanowskiej, która płacze, bo nikt nie chce czytać książki polecanej przez „specjalistów”, których opinia wszystkim wisi. Albo o aferze Pyrkongate, szczuciu cycem i kąpielach w kostkach. Z wiarygodnych źródeł wiem, że wtedy miałabym milijony komciów i wogle. A tymczasem brnę w coś, o czym już mi czytelniczka powiedziała wprost, że po prostu tego nie czyta (*macha do Owcy*). Cóż zrobić? Głupia ja – najwyraźniej sława i pieniądze nie są mi pisane.

Ale mogę się pojarać, tak też więc czynię. Będą spoilery. Ale wychodzę z założenia, że jak ktoś nie widział, to nie obejrzy (*macha do Owcy ponownie*), a jak kogoś ten temat w ogóle interesuje, to obejrzał już dawno.
Trzeci z pełnometrażowych filmów z serii Star Trek jest niezły. Tak całkiem serio: nie jest wybitny, ale jest niezły. Tak jak poprzednia część (a inaczej niż pierwszy film, będący zapierającym dech w piersi arcydziełem, bez porównania lepszym od Odysei kosmicznej), choć wykłada się w detalach, wciąż jest produkcją, do której chce się wracać i która w kolejnych seansach wciąż daje sporo rozrywki. Żeby nie było, że jestem gołosłowna: oglądałam to już trzy razy – póki co frajda ani razu nie była mniejsza, choć – nie przeczę – z czasem dostrzega się nowe drobiazgi, których – być może – nie widać na pierwszy rzut oka. Słowem: Leonard Nimoy po drugiej stronie kamery spisuje się naprawdę nieźle.

kadr z filmu (czyli jak wyglądałoby hentai,
gdyby Klingoni byli Japończykami)
Przede wszystkim nie mogę nie wspomnieć o głównym antagoniście tej części: Klingonie Kruge (Christopher Lloyd). Z jakiegoś dziwnego powodu ludzie jarają się zakompleksionym frajerem, Khanem, podczas gdy pod ręką jest doskonały Kruge. I owszem, ogromna w tym zasługa Lloyda, który może grać kogokolwiek, a nadal będzie świetny. Ale serio: Kruge to dumny wojownik, który docenia waleczność innych (widać to pod koniec, kiedy daje załodze Enterprise dwie minuty, choć jest proszony tylko o minutę), honorny i uczciwy. Nie jest fajny, co to to nie. Bądź co bądź to on kazał zabić jednego z zakładników. I to on zdjął jednego z własnych ludzi za złe wykonanie rozkazu (swoją drogą, „Poszczęściło mi się” było pięknym pogrążeniem się). Nie nienawidzi Federacji, nie leczy żadnych swoich kompleksów, na nikim się nie mści – on po prostu taki jest. Taką ma filozofię. Jest wojownikiem i jest wiarygodny. I to w nim lubię (oprócz, ma się rozumieć, obłąkanej aparycji Lloyda). Zresztą, w którymś momencie pada kwestia tego, że potrzebują torpedy Genesis, żeby przetrwać. Co sprawia, że motywacje Klingonów są jeszcze fajniejsze – bo tu, jak się okazuje, nie chodzi o rozwałkę dla samej rozwałki, ale o przetrwanie gatunku. Choć ten temat nie jest pogłębiony – a w zasadzie szkoda. Ponurą przyszłość Klingonów zobaczymy dopiero jakiś czas później, w innym filmie.
kadr z filmu (może i przestarzały,
Enterprise jest still majestic)
Klingoni mają też inne zalety: na przykład zupełnie inne podejście do Genesis. Dla nich to broń i ewentualne inne działanie maszyny stanowi ewentualnie mało istotny efekt uboczny. Ładnie to grało w kontraście z nieco słodkopierdzącą Federacją.
No i rzecz ostatnia: muzyka! Totalnie uwielbiam motyw muzyczny Bird of Prey! Mogłabym ten film oglądać w kółko tylko dla tych kilku scen, w których nadlatuje statek Klingonów. Muzyka jest do niego doskonale dopasowana, oddaje dzikość i egzotykę tej rasy.
Szczerze mówiąc, na tle Klingonów załoga Enterprise wypada stosunkowo słabo. To znaczy nie są źli – są nawet zabawni. Niech wystarczy wspomnieć Scotty’ego, który rozmontował Excelsiora, pana Sulu, do którego nie wolno mówić „kurduplu” czy Uhurę, która pięknie spacyfikowała jakiegoś narwanego gnojka, który miał pecha zasugerować jej, że jej kariera się kończy i że Uhura jest już stara. Sam Kirk jednakże jest jakiś taki… słaby. Niby dalej maniakalnie uwielbia Enterprise (szczególnie na początku ładnie to widać, kiedy chce za wszelką cenę ocalić swój statek od rozebrania na części), co jednak nie przeszkodziło mu odpalić autodestrukcji. Owszem, pojawiło się dramatyczne „What have I done?”, a sama scena zniszczenia Enterprise jest naprawdę ładna i epicka, niemniej… cóż, dziwnie się czułam, kiedy ja weszłam w tryb NOOOOO, a Kirk tak spokojnie tę katastrofę oglądał. No i mam bardzo nieprzyjemne odczucia względem doktora McCoya. Nie chodzi o to, że się nie spisał – sęk w tym, że inni nie spisali się w stosunku do niego.
kadry z filmu
(tu Fryy ronią łzę dla cieniów minionych)
Prawdę mówiąc, jeśli wziąć pod uwagę McCoya, W poszukiwaniu Spocka mnie przygnębia. Jakby nie patrzeć, jego rola w całej historii jest dość istotna: utknęła w nim katra Spocka, jego umysł, dusza, czy jak to tam nazwać. Mimo tego z jakiegoś powodu Kirk i pozostali członkowie załogi traktują doktora trochę jak… dzbanek. Dzbanek ze Spockiem, który trzeba przetransportować i przelać zawartość do innego ciała. Tymczasem McCoy ma wciąż własne myśli i uczucia: sam jest niepewny i trochę przerażony całą sytuacją, próbuje się odnaleźć jako oficer naukowy (świetna scena, kiedy pyta, czy dobrze mu idzie), wreszcie przecież ryzykuje życiem, żeby cała ceremonia przywracania Spockowi jego katry się udała. Czy dostaje za to słowa podziękowania, czy ktokolwiek w ogóle o nim wspomina w którymkolwiek momencie filmu? Kiedy schodzi „ze stołu” po ceremonii, cholernie gorzką sceną dla mnie jest ta, w której staje przed Kirkiem i mówi, że nic mu nie jest – kuźwa! Kirk był jego przyjacielem – i co? No właśnie: kompletnie nic. Później, kiedy Spock przygląda się członkom załogi Enterprise, też mija McCoya jak całą resztę, ani na moment nie zatrzymując na nim wzroku… to trochę dziwne: c’mon, chłopie, ten facet przechowywał twoją duszę… przechowywał ciebie przez ładny kawałek czasu we własnej głowie! Wykaż trochę zaangażowania! Ale nie – przecież wszystko to zasługa Kirka. I tylko Kirka. I jak uwielbiam Kirka, tak tutaj mi się mocno przejadło, jak bardzo cała uwaga jest skupiona na nim. I po prostu odczuwam jakiś taki dyskomfort, że McCoy nigdy nie dostał tych słów wdzięczności, na które przecież zasłużył.

kadry z filmu
(no właśnie: taki jest cały film - McCoy
potrzebuje pomocy, której znikąd
nie otrzymuje...)
Oddzielną sprawą jest sam Spock: umarł i narodził się na nowo, więc trudno mieć do niego jakieś konkretne pretensje, natomiast pretensje mam do twórców filmu, że jakoś zupełnie nie myśleli przy rozpisywaniu roli Wolkanina. Po pierwsze: czy fryzura Spocka jest genetyczna…? Znaczy ej: dojrzewa na Genesis zupełnie „na dziko”, niemniej zawsze ma idealnie przyciętą grzywkę i krótkie włosy. Ale moment… to nie jest genetyczne, przecież w pierwszej części doskonale pamiętam, że całkiem mocno zarósł! Więc o co chodzi…? Dalej: kiedy wskoczył w wiek młodzieńczy, jednocześnie wskoczył w pon farr. Czemu? Przecież był w połowie człowiekiem – przez co pierwsze pon farr przeszedł o wiele później niż normalnie Wolkanie. Nimoy o tym zapomniał? No i c’mon, o co chodziło z tym smyraniem się po palcach? Warunki „zaleczenia” pon farr były dość proste i oczywiste. Nie chodzi o to, że domagam się wolkańskiego pornola – po prostu to smyranie było mocno idiotyczne i nie bardzo rozumiem, w czym miało niby pomóc. Słowem: Spock jest niby w porządku, ale głównie dla osób, które nie oglądały serialu.

kadr z filmu
(...ale dzięki, że NIE zapytałeś, gnoju!)
Z innych mankamentów filmu: Saavik (Robin Curtis) jest fatalna. Tandeta z kiosku Ruchu, serio. Przez cały czas usiłowałam wyobrażać sobie, że gra ją nadal Kirstie Alley. Poprzednia Saavik nie miała jakiejś wypasionej charakteryzacji, ale mimo tego była niesamowicie wiarygodna: silna, rozsądna babka, zdolna do dowodzenia statkiem. Tymczasem jej nowe wcielenie może i ma fikuśne brwi, ale mimo tego pozostaje mimozą bez wyrazu, kompletnie nieprzekonującą w byciu Romulanką.
W trakcie oglądania W poszukiwaniu Spocka pojawia się też sporo pytań: dlaczego McCoy nie potrafił wykonać tego wolkańskiego, paraliżującego chwytu, skoro siedział w nim Spock? Dlaczego ochrona nie wchodzi do kajuty Spocka, tylko dopiero kapitan musi to zrobić? Przecież chyba od tego jest ochrona, no nie? (och, ale spójrzmy prawdzie w oczy: to Star Trek, czyli wiemy, jak wygląda dbałość o bezpieczeństwo…) Kirk i Spock są przyjaciółmi – dlaczego w takim razie Kirk kompletnie nic nie wiedział o całej sprawie z katrą i potencjalną nieśmiertelnością Spocka? Wydawałoby się, że to dość istotna wiedza, tym bardziej między przyjaciółmi. Nagranie z monitoringu – czemu było zmontowane z wielu kamer, z cięciami, zbliżeniami i tak dalej? Jak działa monitoring na tym statku? Dlaczego Spock przestał się starzeć po opuszczeniu Genesis – albo dlaczego inni nie zaczęli się starzeć po przybyciu na Genesis? Na czym to wszystko polegało? Jak to jest, że Klingoni mówią po angielsku, ale ludzie z Federacji nie mówią po klingońsku? To trochę głupie, bo stawia w tym konflikcie Klingonów w pozycji intelektualistów. Czy hasło do autodestrukcji naprawdę jest aż tak idiotyczne? Zero zero zero…? Are you kidding me? Chociaż tyle dobrego, że potrzeba trzech osób do podania kodu… choć w kolejnych filmach nie będziemy o tym pamiętać, no ale nie uprzedzajmy faktów.

Mimo tych wszystkich wątpliwości, które się klują przy oglądaniu W poszukiwaniu Spocka, ten film jest po prostu przyjemny. Nie niesie ze sobą jakichś strasznie głębokich treści, nawet konflikt młodość vs. doświadczenie został nieco uproszczony (na korzyść doświadczenia), niemniej jest fajny. Miejscami efektowny, miejscami zabawny, z fascynująco rozczarowującą niewdzięcznością wobec McCoya i naprawdę świetnym antagonistą. W sumie więcej mi nie trzeba. Nie jest to dzieło przełomowe – ale daje sporo frajdy. A ja po to zazwyczaj oglądam filmy. Miałam więcej screenów, ale już nie dałam rady ich tu wcisnąć. No trudno.




– Scotty, raport.
– Już prawie kończymy. W chwili dokowania będziemy mogli przejść na automatykę.
– Dobrze, resztę naprawi pan po przylocie. Ile może potrwać remont Enterprise?
– Osiem tygodni, ale pan nie ma tyle czasu. Dla pana uwinę się w dwa.
– Czy zawsze mnożył pan czas naprawy razy cztery?

– Oczywiście. Jak inaczej mógłbym utrzymać reputację cudotwórcy?

4 komentarze:

  1. Chyba muszę obejrzeć jeszcze raz, bo widzę, że sam dałem temu filmowi całe 3/10 i dziś już nawet po opisie nie za dobrze pamiętam dlaczego.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Cóż, właściwie nie zgadzam się chyba w żadnym elemencie z Twoją oceną tego filmu^^ Brak Davida mi nie przeszkadzał - mam wrażenie, że to bohater wprowadzony tylko po to, żeby Kirkowa drama była gorsza. Lloyd był imho o niebo lepszy od Khana (ważne: od filmowego Khana - bo serialowy Khan był doskonały). No i po prostu bawię się przy tym filmie doskonale. ;) Punktowych ocen od jakiegoś czasu nie wystawiam, bo straciłam wiarę w sensowność czegoś takiego, ale na pewno dałabym sporo... jakieś 6? Co najmniej 6.

      Usuń
  2. *Owca odmachuje*
    Żeby nie było - nie czytam, ale przeglądam, o! ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Ten film ma wady, ma zalety... ogółem sympatyczna sprawa. No i Klingoni <3 (tak, to nie jest najwięcej wnoszący komentarz, ale się już wypowiedziałam na craiisie ;) ). Ogółem warto zerknąć :D

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...