Autor: Kirył J. Yeskov
Tytuł: Ostatni władca Pierścienia
Tytuł oryginału: Последний Кольценосец
Tłumaczenie: Ewa i Eugeniusz Dębscy
Miejsce i rok wydania: Olsztyn 2002
Wydawca: Solaris
Swego czasu
byłam fanką… hmm… nie, to złe słowo. Byłam fanatyczką Władcy Pierścieni i twórczości Tolkiena w ogóle. Znałam jakieś
dziwne detale z całej mitologii Ardy, przeżywałam pełne egzaltacji jaranie się
przy wybranych opowieściach z Silmarillionu
(później też z Księgi Zaginionych
Opowieści i z Niedokończonych
Opowieści), a nawet pisałam fanfica – choć był to mroczny czas sprzed
internetów i nie miałam pojęcia, że to co robię, jest pisaniem fanfica. Po
prostu się jarałam.
Chwała
Jeżusiowi, minęło mi to jakoś mniej-więcej wraz z premierą pierwszej części
adaptacji Jacksona – powoli zaczęłam oswajać się z myślą, że to tylko książki,
że ktoś może mieć własną wizję przedstawionych zdarzeń, że ekranizacja nie musi
być kropka w kropkę zgodna z oryginałem i tak dalej. Nie zmienia to wcale
faktu, że kiedy zobaczyłam na księgarnianej półce Ostatniego władcę Pierścienia, fuknęłam tylko pogardliwie i poszłam
dalej, myśląc o tym, jak to niektórzy odcinają kupony od cudzego sukcesu i
talentu.
Po tamtym
fanatyzmie nie został nawet ślad. Z czytanych dawno temu książek prawie nic nie
pamiętam, ale za to jestem otwarta na rozmaite interpretacje i adaptacje
Tolkienowskiej twórczości, dzięki czemu zresztą miałam wiele radochy pocinając
sobie w gry oparte o Władcę Pierścieni
– gry, które zapewne piętnaście lat temu uznałabym za bluźnierstwo. Toteż do Ostatniego władcy Pierścienia również
podchodziłam bez wcześniejszych uprzedzeń. Właściwie byłam nawet ciekawa tego,
co zapowiadano na okładce: „Wojny o pierścień oczami Saurona”.
Nie
przypuszczałam, że twórca tej zajawki nawet nie raczył zapytać kogoś, o czym
faktycznie jest ta książka – bo przecież już nawet nie wymagam, żeby sam
przeczytał.
No więc ustalmy
jedno: to nie jest powieść o wojnie o Pierścień. I z całą pewnością nie jest
tam nic oczami Saurona. Akcja dzieje się jakiś czas po wojnie, Sauron zaś – co
jest logicznym następstwem – od dawna nie żyje. Czytelnik dostaje opowieść o
jakichś zupełnie nieznanych koleżkach, którzy – a to nowość! – muszą zniszczyć
w ogniu Orodruiny przepotężny artefakt. Tak dla odmiany. Orodruina lekiem na
całe zło.
Ale ja wrócę
jeszcze do tych szczątków wojny o Pierścień, które się przewijają tu i ówdzie
we wspominkach: nie ukrywam, że to była pierwsza rzecz, która mnie straszliwie
rozczarowała, kiedy czytałam Ostatniego
władcę Pierścienia. Liczyłam na to, że autor pokaże mi te wydarzenia, które
znam z Władcy…, tylko poda odmienną
ich interpretację wynikającą z odmiennej perspektywy, wskazując na to, że w
swoich oczach Sauron i Saruman postępowali słusznie, a Gandalf i reszta
opacznie wszystko zrozumieli. Tymczasem Yeskov poszedł po linii najmniejszego
oporu, najzwyczajniej w świecie… pokazując zupełnie inne wydarzenia. To jest Władca Pierścieni: historia prawdziwa.
Tak, cholerna „historia prawdziwa”, tak samo marna, jak zawsze wszystkie „historie
prawdziwe”, szczególnie kiedy są „prawdziwymi” wersjami opowieści z definicji
zmyślonych. Punkt widzenia nie miał tu żadnego znaczenia, bo przecież zmienione
były fakty nijak z interesem Mordoru niezwiązane, jak na przykład relacje
między Aragornem i Arweną czy Aragornem i Eowiną. Z tym zresztą wiąże się
drugie rozczarowanie: kreacja bohaterów, która była po prostu tandetna. Im
bardziej u Tolkiena ktoś był dobry, tym bardziej tutaj był zły – i na odwrót. A
żeby czytelnik nie miał żadnych wątpliwości co do tego, że postacie negatywne
są na pewno negatywne, w razie gdyby komuś nie wystarczyło klasyczne pogardliwe
wykrzywienie warg, postacie te zostały bardzo starannie skompromitowane z
każdej strony (na przykład dowiadujemy się, że Aragorn jest marnym kochankiem –
z całą pewnością wojna o Pierścień oczami Saurona nie mogłaby się obejść bez
tej informacji; Sauron po prostu patrzy na Aragorna i myśli „wszystkie orgazmy
udawałem”), wszystko co związane z pozytywnymi postaciami zaś jest opatrzone
dookreśleniami typu „mistrzowsko” czy „szlachetny”. Prawdę mówiąc, jeśli tym
złym w ogóle w bitwie coś się udaje, to tylko dlatego, że albo mają szczęście,
albo miażdżącą przewagę liczebną (a jak już o bitwie wspominam, to motywacyjna
mowa Eomera jest najbardziej żałosną brednią, jaką kiedykolwiek czytałam).
Oprócz
nachalnie odwrotnego podziału na dobrych i złych, a także mylącej, bo zupełnie
niezwiązanej z okładkowym opisem fabuły, książka ma też inne mankamenty. Mam tu
na myśli sam styl… cóż, autora albo tłumacza. Nie wiem, czyjej zasługi było tu
więcej.
Po pierwsze
więc, powieść buja się od rzygliwego patosu do nużących wtrętów jakby wprost z
podręcznika i nazad. Jedno i drugie generalnie nudzi, a jak w międzyczasie
trafi się trochę sensownej treści, to zostaje ona zarżnięta pozostałymi
elementami: nadużywaniem cudzysłowów (serio, były fragmenty, w których
myślałam, że zdanie bez cudzysłowu jest zdaniem zmarnowanym – a może jednak,
zamiast pakować połowę tekstu w cudzysłowy, wypadałoby wzbogacić słownictwo czy
coś…?), zbyt łopatologicznym objaśnianiem, co się właśnie stało (i to w
najgorszym stylu, czyli: jeden bohater mówi do drugiego bohatera coś, o czym obaj
doskonale wiedzą, ale być może nie wie o tym czytelnik, więc trzeba mu to niby
subtelnie przekazać… blargh) no i… cóż, nie ukrywam, że to był moment, przy
którym moja cierpliwość została wystawiona na ciężką próbę: autorską samojebką.
Nic nie poradzę, inaczej tego określić nie umiem. Siedzi sobie bohater, opisuje
scenę, której właśnie jesteśmy świadkiem, po czym podsumowuje ją, że ho ho ho,
koleś, który coś takiego by wymyślił, to musi mieć nie lada wyobraźnię i wogle.
Klimatu w tym nie ma za grosz, za to mamy takie kwiatki jak użycie słowa „Blitzkrieg”
w odniesieniu do wojennych poczynań Zachodu. Blitzkrieg! Kuźwa!
Na koniec
jeszcze zostaniemy poczęstowani śmiertelnie nudnym i, prawdę mówiąc, do niczego
niepotrzebnym epilogiem.
Żeby nie było:
większa część powieści to coś w rodzaju historii szpiegowskiej i jeśli kogoś
jara orientowanie się między fefnastoma siatkami wywiadowczymi i odróżnianie
Tajnej Służby od Tajnego Wywiadu, od Frontu Wyzwolenia Jerozolimy, to być może
mu się to spodoba. Akurat nie są to moje klimaty, więc cała ta intryga
kompletnie po mnie spływała. Zresztą, zgodzę się tu z recenzją, wyhaczoną dziś rano
na Tawernie RPG:
„Sama intryga w powieści nie jest jednak taka mierna. Często dochodziłem do wniosku, że gdyby przenieść ją do jakiegoś autorskiego świata, to wszystko byłoby lepsze: lepiej by się czytało i ocena byłaby wyższa.”
Mam to samo
wrażenie – podpinanie tego do Tolkienowskiego uniwersum było do niczego
niepotrzebne.
Nie przeczę, że
udało mi się w całej tej powieści znaleźć jedną postać, którą lubiłam.
Ichneumon był stosownie lojalny, inteligentny, niebezpieczny i martwy, żebym z
nim sympatyzowała. Tyle tylko, że tak jakby powieść nie była o nim. Niestety,
główni bohaterowie byli mi tak bardzo obojętni, jak tylko się dało.
Ogólnie ujmę to
tak: czytałam o kilka nieb lepsze amatorskie powieści pisane w miesiąc.
Spójniejsze fabularnie, z bardziej dopracowanymi bohaterami i lepszym językiem.
Ta książka jest po prostu słaba. Gdyby była w jakimś oryginalnym settingu
byłaby nieco lepsza, ale wciąż słaba. A tak… jest bardzo słaba. Jest zwyczajnie
słabym, takim dość typowo blogaskowym fanfikiem. Kompletnie niewartym uwagi i na bogów: nie mam pojęcia, dlaczego wydanym. A jak ktoś nie wierzy w blogaskowość tekstu, niech przemyśli zamknięcie powieści: "Jednym słowem, bracia, żyjmy w przyjaźni. Co w danym przypadku oznacza: nie podoba ci się? Nie słuchaj, a w opowieści nie przeszkadzaj" - czyli ni mniej ni więcej, mamy klasyczne "Jak ci się nie podoba, to nie musisz tu wchodzić!!!11oneone1!!jeden!1" - hell yeah! Autor na sam koniec tupnął nóżką i fochnął się na jakikolwiek przejaw krytyki!
My jesteśmy odwróceni do przeszłości, ludzie
do przyszłości. Ty wybrałeś kiedyś magię i dlatego nigdy nie przekroczysz
granicy wykreślonej przez Valarów, podczas gdy u nich, w nauce, wzrost wiedzy –
a w następstwie tego i mocy – jest zaiste nieograniczony. Pożera cię najgorszy
rodzaj zawiści – zawiść rzemieślnika do artysty… Cóż, jest to naprawdę ważki
powód do zabójstwa. Nie ty pierwszy i nie ostatni.
Na Drugim Obiegu wyszło tak, że też trochę rozmawialiśmy o książce Yeskowa (w nowej wersji - Jeśkowa, brrr, jak mi się to "ś" nie podoba),
OdpowiedzUsuńhttp://drugiobieg.eu/forum/viewtopic.php?f=7&t=449&start=100
i Agrafkowi oraz mnie wyszło, że to strasznie sowieciarska powieść.
A owszem, wymiana zdań i wnioski interesujące i w sumie je kupuję. Choć nie ukrywam, że podczas lektury OWP moją uwagę zdecydowanie odciągało to, jak bardzo słabo to jest napisane - niewiele serca mi zostało na rozkminy, że świat wyglądał tak a nie inaczej ze względu na pochodzenie autora... choć coś chyba jest na rzeczy, bo w sumie hevs ostatnio też zwróciła na to uwagę w rozmowie, której niestety podlinkować nie mogę. ^^
UsuńDługą wersję wrzuciłam na craiis, tutaj dam krótką - po pierwsze się zgadzam, po drugie, to nie tylko marny fanfik do "Władcy...", ale również marny fanfik do Suworowa. I ja nie wiem, to jakaś taka konwencja, że o szpiegach się pisze, jakby się było kompletnym i ostentacyjnie żałosnym dupkiem? (tu mi się kojarzy wymądrzający się narrator "Burn Notice").
OdpowiedzUsuńDo Suworowa nigdy nie czytałam, więc trudno mi powiedzieć. ^^ Oj bo szpiedzy to z założenia plugawa profesja: podstępy, trucizny, tajemnice i wogle. Jak inaczej o tym pisać? :D
UsuńA, i jeszcze jedno. Udający orgazmy Sauron mnie spłakał. Ta wizja przez lata mnie nie opuści.
OdpowiedzUsuńNie mam i nie miałam jakiś specjalnych obiekcji, jeśli chodzi o fanfiki tolkienowskie (Alqualaure <3), ale o "Ostatnim Władcy" słyszałam sporo negatywnych opinii i swego czasu zdecydowałam się nie tykać. Jak widać - bardzo słusznie. W ogóle wtf is this shit? Że Sauron z Aragornem? A myślałam, że już żaden porąbany ship mnie nie zdziwi.
OdpowiedzUsuńA jeszcze tak btw, bardzo dobrym fanfikiem jest "Dziennik pewnego orka" Farita Achmedżanowa - to co prawda Pierwsza Era, ale imo bardzo zabawnie i z klasą pokazuje problem "z drugiej strony".
Ja już chyba podziękuję za fanfiki... przynajmniej na ten rok...
Usuń|że ekranizacja nie musi być kropka w kropkę zgodna z oryginałem i tak dalej.|
UsuńPrzyznaję z pewną dozą nieśmiałości, że wolę, gdy zasada kropka w kropkę jest zachowana. Yeskow jednak, jak z satysfakcją widzę - nie podoba się nikomu :D Zgadzam się z zarzutami, zwłaszcza z tym dotyczącym nachalnego odwrócenia dobrej i złej strony oraz co tu dużo mówić - braku klimatu. U Pierumowa zresztą mamy to samo.
Istnieją dobre fanfiki. Lepsze niż Yeskow ;) Zgadzam się z powyżej komentującą, Alqualaure miewa dobre wiersze. Z kolei ja nerwy po Yeskovach leczę przy fanfikach Tolk... Elleny z Mirriel <3 <3 <3
Nie potrafię odzobaczyć gifa ze Star Treka. Jest piękny. A w związku z ST mam pytanie - czy mogłaby mi szanowna autorka bloga polecić jakiś dobry startrekowy ficzek? (jeśli autorka miała z takimi do czynienia rzecz jasna).
Pozdrawiam serdecznie.
Adelajda Chmurka Chmurzyńska
Pff, Froo, od razu powinnaś wiedzieć, że zajawka to wielki bullshit! Gdyby miało to być z perspektywy Saurona, napisaliby: Wojna o Pierścień OKIEM Saurona. Dałaś się podejść jak dziecko!
OdpowiedzUsuńOdcinanie jak nic. Zresztą samo słowo "kupon" już wskazuje jakość, jakiej należy się spodziewać.
Czadzik recenzyjka!
Kurde. Tu mnie masz. Głupia ja. :(
Usuń