Autor: Ray Bradbury
Tytuł: Kroniki marsjańskie
Tytuł oryginału: The Martian Chronicles
Tłumaczenie: Paulina Braiter, Paweł
Ziemkiewicz
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1997
Wydawca: Prószyński i S-ka
Tak, tak, nie
czytałam 451 stopni Fahrenheita. Bah!, nie czytałam chyba w ogóle niczego
autorstwa Raya Bradbury’ego. Czemu? Z tego samego powodu co zwykle: a tak jakoś
się nie złożyło…
Faktem jest, że
w przypadku Kronik marsjańskich nie
miałam bladego pojęcia, czego się spodziewać. I faktycznie spotkało mnie drobne
zaskoczenie. To znaczy właściwie nic zdrożnego: po prostu kiedy zaczynam czytać
książkę o podboju Marsa, spodziewam się czegoś bardziej… no… może ujmę to tak:
pierwszą książką o podboju Marsa, jaką przeczytałam, były Piaski Marsa Clarke’a. Wszystkie inne, traktujące o tym zagadnieniu,
chcąc nie chcąc porównuję do tej powieści. Jak się okazało – wszystkie za
wyjątkiem Kronik…. Bo bądźmy
szczerzy: ich się nie da porównać. Bo Kroniki…
w nosie mają podbój kosmosu, ten temat jest tylko pretekstem. To po prostu
podbój jakiegoś nowego świata, od podboju obu Ameryk różniący się jedynie
dystansem. Nie ma tu żadnych detali technicznych, nie interesuje nas, ile czasu
się leci, jakie jest paliwo, dlaczego na Marsie jest taka a nie inna atmosfera,
co wpłynęło na kształt Marsjan – nope. Wystarczy, że wiemy parę podstawowych
rzeczy: na Marsa się lata rakietami, są jacyś Marsjanie, a powietrze jest
rozrzedzone, ale można oddychać. Kolonizacja Marsa w dużym stopniu jest jak
zasiedlanie Dzikiego Zachodu. W sumie Mars nawet nie jest żadną Czerwoną
Planetą – ma błękitne niebo i błękitny piasek, a kanałami płyną rzeki – tak,
tak, bo przecież to jeszcze ten czas, kiedy funkcjonowała teoria marsjańskich
kanałów. Przyznam, że to mnie nawet rozczuliło, bo sama pamiętam jakieś stare
programy czy czasopisma, gdzie o tym całkiem poważnie mówiono – choć zapewne w
kontekście historycznym, bo nie mam prawa pamiętać faktycznie czasów wiary w te
kanały – nawet moi Rodzice mieliby kłopot z pamiętaniem tego.
Jasne, jeśli
patrzeć na ten zbiór opowiadań wyłącznie pod względem… hm… merytorycznym,
książka bezlitośnie się postarzała i nie zostało z niej kompletnie nic: kanały,
Marsjanie, klimat, a wreszcie historia ludzkości: bądź co bądź, rzecz w Kronikach… dzieje się na przestrzeni lat
1999-2026. Autor każe nam czytać o pierwszej załogowej wyprawie na Marsa, która
miała miejsce w 1999 r.! Jak tu się nie uśmiechnąć?
Ano całkiem
zwyczajnie – bo to nie ma żadnego znaczenia. Bo to nie jest książka, którą
można by rozpatrywać tylko jako zbiór potencjalnie historycznych faktów. Bo to
nie jest o samym podboju Marsa, ale o jego zdobywcach – ludziach.
Widać ducha
czasu. Widać powojenne rozczarowanie ludzkością, strach przed kolejnymi,
jeszcze gorszymi wojnami, strach przed kataklizmem atomowym. Człowiek w Kronikach… jest małostkowym, agresywnym
ignorantem, który jeśli czegoś nie rozumie, musi to zniszczyć. Który niszczy zarówno
celowo jak i mimochodem. Autor nie sugeruje tego wszystkiego czytelnikowi w
subtelnych aluzjach, tylko pokazuje wprost: oto na Marsie, planecie na swój
sposób mistycznej, starożytnej, a nade wszystko pięknej, lądują ludzie – i pierwszą
rzeczą, którą robią, jest ciśnięcie puszki do rzeki, zwymiotowanie po pijaku w
wymarłym mieście Marsjan czy deptanie wyschniętych kości tubylców.
Tu i ówdzie
pojawiają się jednostki, które potrafią uszanować Marsa i które nie mają złych
zamiarów, ale one giną w tłumie, nie są w stanie zahamować ludzkiej fali, jaka
przetacza się przez planetę.
W pierwszej
chwili miałam wrażenie, że to raczej dość humorystyczne historyjki, bo
początkowe opowiadania są raczej lakoniczne i niewiele jest mowy o Marsie czy o
ludziach. Pewne wydarzenia po prostu się rozgrywają, opisane są zresztą z
rewelacyjnym humorem, po czym czytelnik jedzie dalej. Z czasem jednak miałam
wrażenie, że klimat tych opowiadań stawał się coraz cięższy. Zaczęły pojawiać
się całe akapity, których do tej pory nie mogę wyrzucić z głowy – bo jakkolwiek
opisów jest właściwie mało i czasem nawet nie miałam pojęcia, jak wyglądają
główni bohaterowie, to jak już się jakiś opis pojawia, jest najzwyczajniej
doskonały i wbijający w fotel. Opisy wyraźnie tworzą nastrój konkretnych scen,
by przekazać konkretne wnioski, a nie są zwykłym ozdobnikiem.
No i bardzo mi
się podobała kompozycja całości: konkretne historie jednostek przeplatają się
ze skrótowymi relacjami, jak ten podbój ogólnie dalej się rozkręcał, pojawiają
się na ich tle. I, choć pozornie to wszystko są niepowiązane ze sobą
historyjki, to jednak tu i ówdzie wracają znani już bohaterowie czy mówi się o
wydarzeniach opisanych w którymś z wcześniejszych opowiadań, dzięki czemu
całość sprawia wrażenie, jakby rzeczywiście były to wyrywki z kroniki
poświęconej jednemu procesowi.
Co ja mogę
jeszcze powiedzieć? Mamy rok 2014. Nie kolonizujemy Marsa, nie było wojny atomowej,
czarni są równouprawnieni (w ogóle ciekawe, że akurat w tej kwestii autor tak
bardzo się rozjechał z rzeczywistością), na Marsie nie ma kanałów, a fantastyka
nie została zakazana i spalona (och, jedno z dziwniejszych i fajniejszych
opowiadań, to Usher II). Ale człowiek
wciąż pozostaje sobą i choć historia potoczyła się inaczej, ludzkość z tego –
pesymistycznego, niestety, choć odmalowanego z humorem – obrazka Bradbury’ego
jest nadal aktualna.
Wpis powstał w
ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.
Wierzę w rzeczy, których dokonano, a na
Marsie istnieją ślady, że dokonano tu mnóstwa rzeczy. Są tu ulice, domy, pewnie
także książki, wielkie kanały i pomieszczenia, w których trzymano, jeśli nie
konie, to inne domowe zwierzęta. Może dwunastonogie, kto wie? Wszędzie, gdzie
spojrzę, dostrzegam rzeczy zdradzające ślady użycia. Dotykano ich,
wykorzystywano przez całe wieki.
Jeśli zatem pyta mnie pan, czy wierzę w
ducha używanych rzeczy, to owszem, wierzę. To wszystko tu jest. Wszystkie
przedmioty, niegdyś tak powszechne. Góry też miały kiedyś własne nazwy. I nigdy
nie zdołamy wykorzystać ich, nie czując się przy tym niezręcznie. Nie przywykniemy
do tych gór: nadamy im nowe nazwy, ale nigdy nie zabrzmią one właściwie, bowiem
stare nazwy istnieją gdzieś, skryte w otchłani czasu, i to właśnie one
kształtowały niegdyś te szczyty. Imiona, które nadamy kanałom, górom i miastom,
spłyną po nich niczym woda po kaczce. Nieważne, jak bardzo będziemy próbowali,
nigdy nie zdołamy dotknąć sedna Marsa. A potem zacznie nas to złościć i wie
pan, co zrobimy? Zniszczymy go. Zedrzemy z niego skórę, aby nadać mu nowe
oblicze.
nawiasem to ray bradbury miał też serial antologie :)
OdpowiedzUsuńWłaśnie sobie ten serial góglam i czytam, o sso chozi - chyba się na niego zaczaję^^
UsuńJedna rzecz odnosnie wizji Marsa u Bradbury'ego jest nie tyle obrazem tego, co nauka myslala o tej planecie, co w gruncie rzeczy ma zwiazki z jego dziecinstwem. Chodzi tu bowiem o zachwalany u mnie cykl marsjanski Edgara Rice'a Burroughsa, ktorego fanem byl Bradbury wielkim i pewnie gdyby nie te (i inne ksiazki ERB), to moze Ray nie zostalby pisarzem. Jak byl mlodziencem, to nawet zrobil "minikonwent" o ERB, ale wszystkich na sali zanudzil swoim entuzjazmem :)
OdpowiedzUsuń