Właściwie
pełnometrażowe Star Treki są dość
niezwykłe. Nieważne, czy się je ogląda po raz pierwszy, czy czwarty, wciąż
wywołują takie same emocje. Jeśli jakiś przy pierwszym oglądaniu był głupi i
nieciekawy, tak już zostanie – ale jeśli któryś bawił, będzie bawił już po wsze
czasy. Najlepszym tego przykładem jest właśnie czwarty z filmów, The Voyage Home. Mimo dość smutnego
wstępu (dedykacja dla ofiar katastrofy Challengera – o tym zresztą później
jeszcze wspomnę), jest to zasadniczo lekka komedyjka z dość łopatologicznym,
ekologicznym przesłaniem.
SPOILERY
W
przeciwieństwie do poprzednich filmów, tutaj właściwie nie ma jakiegoś
konkretnego antagonisty – to znaczy owszem, jest tajemnicza sonda, ale nie da
się raczej jej rozpatrywać jako przeciwnika – to raczej tylko pretekst do
kolejnej przygody, w dodatku wszyscy zakładają, że w żadnym razie nie ma złych
zamiarów. Co więc jest zagrożeniem, z którym będzie walczyć dzielna załoga już-nie-Enterprise?
No cóż: czas, ludzkość… coś by się znalazło. Tyle tylko, że ten film nie polega
na konflikcie. Jak wspomniałam, chodzi chyba głównie o przesłanie, którym jest
to nieszczęsne ratowanie wielorybów – zresztą, zapewne nie tylko wielorybów,
ale i w ogóle uświadomienie ludziom, że powinni przestać demolować świat, który
ich otacza, bo to się na nich kiedyś zemści. Ok., nie jest to ani zbyt
subtelne, ani zbyt nowatorskie – niemniej nie bolało. Głównie ze względu na całą otoczkę.
kady z filmu |
Oto bowiem mamy
dzielną załogę już-nie-Enterprise, która przenosi się w czasie, by złapać dwa
humbaki i przenieść je do siebie, do XXIII wieku, gdzie usiłuje się z nimi
porozumieć sonda. Już na tym etapie miałam sporo pytań: po pierwsze, jak to
możliwe, że najtęższe umysły Federacji analizowały sygnał sondy i nic z tego
nie wychodziło, a Spock i Kirk podrapali się w głowy przez paręnaście sekund i
z pomocą Uhury od razu rozkminili, o co chodzi? Ja tego po prostu nie kupuję.
Rozumiem, że Spock szybciej kojarzy fakty i szybciej myśli od ludzi, ale przecież
na Ziemi nie siedzą tylko ludzkie półgłówki – wszak siedzi tam nie byle kto, a Sarek (Mark Lenard)! Dlaczego Sarek nie
wymyślił tego z przepuszczeniem sygnału przez wodę? C’mon, nie róbcie z Sareka
kretyna – jest wolkańską szychą, ambasadorem, powinien umieć samodzielnie
myśleć. A Kirk nigdy nie był tytanem intelektu, więc tutaj nie ma o czym mówić –
jego atutem jest pomysłowość, która byłaby niewiele warta bez podkładki z
teorii Spocka. Toteż kompletnie nie kupuję tego, że na Ziemi nie mogli się
połapać co i jak, a na pokładzie Bird of Prey – zajęło im to dosłownie jedną
chwilkę.
Pytanie drugie:
skąd Federacja miała nagranie wybuchającego Enterprise, które Klingoni
prezentowali na radzie? I to widok zarówno z mostka jak i w ogóle z zewnątrz.
Owszem, to jest absurd, który przewijał się od samych początków serialu, potem
przez filmy (nagranie z monitoringu, na którym widać, jak Spock przekazuje
swoją katrę McCoyowi), ale ten akurat przypadek jest jednym z bardziej
spektakularnych.
kadr z filmu (kwintesencja lat '80.) |
Pytanie
trzecie: dlaczego sonda odsysała wodę z oceanów? I w ogóle o co chodziło z
całymi tymi zaburzeniami pogody? Chciała się porozumieć z humbakami, w
porządku, ale nawet gdyby one dalej żyły, osuszanie ich naturalnego środowiska
wydaje mi się mocno głupie. I jak to właściwie działało? Czy gdyby ludzie
przepuścili później śpiew humbaków przez odpowiednie filtry, żeby brzmiało tak
jak sygnał z sondy, działałoby to tak samo? O tyle mnie to interesuje, że być
może ludzkość otarła się o stworzenie niesamowicie skutecznej i w sumie dość
taniej broni.
Pytanie
kolejne: co z Klingonami? Po co właściwie był ten początek, z tą dramatyczną
zapowiedzią, że nie będzie pokoju, dopóki Kirk żyje? Znaczy nie przeczę, że
ogólnie ten wątek mógłby być ciekawy… gdyby w ogóle istniał. A tymczasem nijak
nie został pociągnięty, a szkoda. Gdyby tak wrzucić klingońską pogoń w XX wiek…
cóż, mogłoby być ciekawie.
No i w końcu
wątpliwość ostatnia: całe te podróże w czasie. Powtórzę już to, co chyba już
kiedyś pisałam: czy te podróże w czasie nie są za proste? No bo… wystarczy się
rozpędzić, wlecieć w Słońce i wyhamować – i zawsze działa! Widz kompletnie nie
czuje, że to coś wyjątkowego czy niebezpiecznego. No dobra, trzeba się
rozpędzić dość mocno – ale no… naprawdę to wszystko? Podróż w czasie nie
powinna być czymś w rodzaju kosmicznego splunięcia – powinna być spektakularna,
wyjątkowa, niebezpieczna! To znaczy – w tym uniwersum, w którym przecież (teoretycznie)
ludzkość opanowała loty w przestrzeni, ale nie w czasie.
kadr z filmu (czyli Scotty kontra technologia dwudziestego wieku) |
Po całym tym
dość niezręcznym początku następuje wreszcie to, co najmodniejsze w całym
filmie: pobyt Kirka i jego załogi w San Fransisco w XX wieku, konkretnie – w 1986
roku. Myślę, że tutaj twórcy filmu wyłuskali tyle, ile się dało. Pomijając ten
dziwny park, w którym nikt nie spacerował i mimo pięknej pogody nikt się nie
rozbił o zamaskowany Bird of Prey, wyszło im to bardzo zgrabnie. Przede
wszystkim: pięknie wykorzystana historia. To znaczy ej: zimna wojna w
rozkwicie, a oni wypuszczają Rosjanina, żeby chodził po ulicy i szukał „niuklear
łesel”. Nie mogłam nie płakać przy tym ze śmiechu. Zresztą w ogóle wątek
Czechowa jest jednym z najfajniejszych w filmie: zarówno początkowe
poszukiwania okrętu atomowego z Uhurą, jak i późniejsza spektakularna ucieczka.
Muszę powiedzieć, że dla samego Czechowa mogłabym ten film oglądać w kółko.
Kolejnym wątkiem, który mnie spłakał, był profesor Scott z Edynburga, który
przebył miliony mil, żeby zwiedzić fabrykę. Zresztą, w tym wątku pojawiło się
coś, co mnie bardzo pozytywnie zaskoczyło: wszyscy znamy pewnie historie o
podróżach w czasie, gdzie jako główne zagrożenie jest zawsze stawiane
zmienianie przeszłości. Wiecie, paradoks zabicia własnego dziadka, spotykania
samego siebie i takie tam. Tymczasem tutaj wszystkie te rzeczy po prostu… no
cóż, może nie tak do końca zignorowano, bo McCoy wyraził wątpliwość dotyczącą
uczenia dwudziestowiecznego facecika wytwarzania przezroczystego aluminium –
ale z całą pewnością zbagatelizowano. Odpowiedź Scotty’ego jest tyleż olewcza
co cwana. No bo tak naprawdę… a może to wszystko jest już wpisane w historię?
To trochę jak w Efekcie motyla: niby
są przenosiny w czasie, niby jest wpływanie na przyszłość, ale wszystkie te
wycieczki były już wpisane w życie „podróżnika”. A jak już wspomniałam o
Scottym, to nie mogę przemilczeć jednego ciekawego elementu filmu: odniosłam
wrażenie, że Scotty był do Enterprise bardziej przywiązany od Kirka. Jakby…
Kirk dowodził, owszem. Ale to Scotty znał ten statek od podszewki, łapał się w
każdym kabelku i to tak naprawdę on był najbardziej zżyty z Enterprise. Stąd
zresztą jego hejt w kierunku Excelsiora. Hejt, któremu w pełni kibicuję. Kirk
nie przejawiał takich emocji, co właściwie jest dość dziwne w świetle serialu.
kadr z filmu (jak na dryfujący, rozpędzony statek, to Bird of Prey bardzo zgrabnie przeleciał pod mostem) |
No i Gillian (Catherine Hicks): to naprawdę
fajna postać. Samodzielna, zdeterminowana, jedna z nielicznych samic, które nie
lecą na Kirka… to znaczy tak trochę lecą, ale ostatecznie przecież nie mamy
żadnego wątku romantycznego. Grunt, że to kobieta, która ma jakieś swoje
priorytety i zgodnie z nimi postępuje,
nie pozostając bierną damą w opresji, którą w kłopotliwym momencie będzie można
po prostu odsunąć ze sceny. Szczerze żałuję, że jej rola kończy się na tym
filmie, bo byłaby ciekawym dodatkiem do innych produkcji. Łączyłaby mentalność
pokojowo nastawionych, rozwiniętych ludzi XXIII w. i porywczych, nielogicznych
dziwaków z dzikiego XX w. – wydaje mi się, że tego typu postaci w Star Treku nie ma zbyt wiele (choć nie
ręczę, bo moja znajomość serii póki co jest jeszcze bardzo daleka od
całościowej).
A największą
zaletą filmu jest, jak dla mnie, w ogóle zwrócenie większej uwagi na całą
załogę. To nie jest, tak jak w poprzedniej części, opowieść o Kirku i Spocku,
tylko o całej ekipie. Każdy ma swój wątek, każdy ma pamiętne momenty. Tu już
nie odczuwam takiego zniesmaczenia na widok traktowania McCoya, bo McCoy też ma
swoje pięć minut – w dodatku bardzo sensowne, bo wykazuje się jako lekarz.
Czyli wreszcie ktoś sobie przypomniał, że ten facet nie jest tylko zrzędliwym
cieniem Kirka, ale ma jakieś umiejętności. I za to ogromny plus dla The Voyage Home.
kadr z filmu (ponowna łza dla cieniów, ale tym razem z radości) |
Jasne, pobyt
Kirka i załogi w XX w. nie jest idealny. Oprócz wspomnianej kwestii dziwnie
opustoszałego parku, jest jeszcze sprawa Spocka – no bo serio? Nikt, zupełnie
nikt nie zdziwił się, że po mieście popitala facet w szlafroku z opaską z
froty? Ja rozumiem, że to lata osiemdziesiąte, ale chyba nawet wtedy to mogło
być dla kogoś trochę… ekstrawaganckie? Tymczasem Spock nie wzbudza żadnego
zainteresowania. Jego kamuflaż jest po prostu perfekcyjny. Trochę to… głupie?
W ogóle
zastanawia mnie też kwestia wypuszczania wielorybów na wolność: nie jest żadną
tajemnicą, że zwierzę wychowane w niewoli nie przetrwa na wolności. Dlatego
zawsze jest tyle zachodu z wypuszczaniem zwierząt, przechodzą długie okresy
adaptacji w przestronnych rezerwatach i tak dalej. Wiem, że w przypadku
wieloryba trudno o taki rezerwat – ale mam wątpliwości, czy ktokolwiek myślący zdecydowałby
się na wypuszczenie tych nieszczęsnych humbaków ot tak, do oceanu. Tym
bardziej, że doktor Taylor przecież czarno na białym mówi, że żaden z
wypuszczonych wielorybów jeszcze nie przetrwał. Małpa by się nauczyła, że to
jednak słaba metoda i trzeba by ją zmienić.
kadr z filmu (i jeszcze raz Czechow, bo nie mogłam się oprzeć...) |
A teraz, w
świetle tego wszystkiego, wrócę jeszcze na moment do początku: czyli do
dedykacji. Dedykacja może zniesmaczać – to znaczy tak mi uświadomiono, bo
prawdę mówiąc, sama wcale tak na to nie patrzyłam. Dopiero hevs zwróciła mi
uwagę na to, że jakkolwiek sama dedykacja nie jest niczym zdrożnym, to
dorzucanie jej do komedii jest nieco niestosowne. Bo jakby nie patrzeć, śmierć
siedmiu osób w katastrofie wahadłowca z żadnej strony zabawna nie jest. Nie
ukrywam, że jeśli tak na to spojrzeć, trudno się nie zgodzić. Mimo wszystko
pozwolę sobie mieć tutaj odmienne zdanie – bo ja w swojej naiwności nie wątpię,
że umieszczenie przed filmem tej dedykacji było szczere i że intencje były jak
najlepsze. Tak po prostu.
Słowem, film
jest naprawdę fajny, zabawny i przyjemny, a ten cały ekologiczny morał – cóż,
po prostu sobie jest, ale nie boli. No bo komu przeszkadzałyby humbaki, kiedy
można podziwiać Czechowa szukającego atomowego łesela? No i muszę przyznać, że
końcowa scena, gdzie cała załoga staje przed obliczem rady i czeka na wyrok,
wywołała we mnie refleksję typu: „hah, na pewno za młodu nie wiedzieli, że los
ich ciepnie w taką sytuację”. Jakoś tak po prostu przypomniałam sobie tych
bohaterów z początków serialu i poczułam, jak fajnie to się komponuje z
filmami. Wtedy sobie po prostu latali z kolejnymi misjami, przytrafiały im się
dziwne rzeczy, ale byli zawsze wiernymi poddanymi Federacji i nie mieli zbyt
wielu dylematów moralnych (chyba że napotykali dziwne formy życia w kosmosie).
Czy ktokolwiek z nich mógł przewidzieć tę sytuację? Pewnie nie. I ta myśl, że
życie pokazało im, że na stare lata wciąż jeszcze niczego są w stanie
przewidzieć, jest dla mnie w jakiś sposób fajna i budująca.
Jak zwykle:
screenów miałam więcej, ale się nie zmieściły.
– Lubicie włoską
kuchnię?
– Nie.
– Tak.
– Nie.
– Tak.
– Nie.
– Tak. Uwielbiam
włoską kuchnię. I ty też.
– …tak.
Ten wątek ratowania wielorybów zapamiętałem jednak jako niezwykle nachalny i pamiętam, że mi jednak przeszkadzał.
OdpowiedzUsuńJa po prostu nie zwracałam na to uwagi - rekompensował mi to humor. :) Acz trudno się nie zgodzić: motyw "ratujmy humbaki" jest aż nadto wyraźny^^
Usuńnazwa ich nowego statku ukłon w stronę DC Comics ;)co do sondy jak rozumiem ona sobie kasowała światy gdzie tych wielorybów nie było co jak rozumiem oznacza że A.wieloryby tworzą cywilizacje B.stworzyły gdzieś w universum ST swoje wysoko zaawansowane imperium z technologią niedostępną federacji ;D i tym niespodziewanym stwierdzeniem zakończę ;D
OdpowiedzUsuń"nazwa ich nowego statku ukłon w stronę DC Comics ;)" - odebrałam to raczej jako ukłon w stronę HMS Bounty, osiemnastowiecznej fregaty znanej głównie z buntu. o.O Chyba że chodzi Ci o typ - Bird of Prey. W takim układzie i tak trudno mi zgodzić się z ukłonem w stronę DC Comics - z tego prostego powodu, że Bird of Prey po raz pierwszy pojawia się jeszcze w serialu, w 1966 r. - a komiks jest z lat dziewięćdziesiątych (jakkolwiek tutaj wiedzę opieram na Wikipedii, bo w komiksach się zbytnio nie rozeznaję, więc mogę czegoś nie ogarniać ;) ).
Usuń"ona sobie kasowała światy gdzie tych wielorybów nie było" - ale jak kasowała? W sensie no - tym sygnałem? Ciekawa jestem, czy ludzie mogliby z pomocą wielorybów ten sygnał odtworzyć. ^^
W technologię itp. wielorybów nie uwierzę - nie ma co do tego przesłanek. ;) To, że sonda umie porozumiewać się z humbakami nie stanowi jeszcze podstawy do twierdzenia, że została wysłana przez jakieś inne kosmohumbaki. ;)
chyba jednak stanowi podstawę bo dlaczego jedynie z humbukami sonda się dogadała ;) nawiasem to cywilizacje morską mamy przedstawioną w Star Trek Enterprise gdzie są członkami koalicji antyludziej ;)
Usuń"chyba jednak stanowi podstawę bo dlaczego jedynie z humbukami sonda się dogadała" - chociażby dlatego, że z nimi gadała ileś lat wcześniej, kiedy humbaki były np. jedyną lub jedną z nielicznych inteligencji na Ziemi. Poznała humbaki i do humbaków wracała - a to, że w międzyczasie na Ziemi rozrosła się jakaś cywilizacja ludzi, zwyczajnie sonda miała w swojej sondowej dupce. ;]
UsuńKiedy stoisz naprzeciwko Anglika i Francuza i gadasz z Anglikiem, a nie z Francuzem, to nie dlatego, że sam jesteś Anglikiem, ale dlatego, że po prostu angielski znasz, a francuskiego nie. Przykład niedoskonały ofkoz, bo różnica jest jedynie kulturowa, a nie gatunkowa, ale póki co nie mamy międzygatunkowego dogadywania się do dyspozycji. ;] Niemniej rzecz w tym, że dogadanie się z kimś nie równa się byciu krewniakiem tego kogoś. Toteż podtrzymuję, że nie ma przesłanek, by doszukiwać się pokrewieństwa twórców sondy z ziemskimi wielorybami.
poczekamy aż rebooty ST dotrą do tego filmu może wtedy coś się wyjaśni ;D ciekawe czy zostaną przy humbakach czy zamienią je na orki albo kaszaloty ;D
OdpowiedzUsuńTo taki film ogółem w typie familijnych... Epicka Ucieczka Czechowa <3 Generalnie niesamowicie zabawne, chociaż dowcip niezbyt wysokich lotów ;)
OdpowiedzUsuńCo do dedykacji - ja absolutnie nie neguję dobrych intencji twórców, wręcz przeciwnie! Te dobre intencje trochę im przesłoniły kontekst.