Iiii ostatni z pełnometrażowych Star
Treków spod znaku Oryginalnej Serii. Do napisania o nim zbierałam się dość
długo, bo prawdę mówiąc wciąż do końca nie wiem, jak mam się do niego
ustosunkować. Nie podbił mnie – to na pewno. Z drugiej strony, na pewno był
lepszy od swojego poprzednika. Do reżyserii wrócił Nicholas Meyer,
odpowiedzialny za The Wrath od Khan –
i to by w sumie wiele wyjaśniało: film jako taki zły nie jest. Po prostu ma
sporo luk i… i nie przekonuje. Tak jak Khan był zupełnie nieprzekonującym
antagonistą, tak i tutaj główny problem budzi sporo wątpliwości i zasadniczo
jest dość mocno niezgodny z serialem.
SPOILERY, KOMU SPOILERY?
Przede wszystkim chodzi mi o Klingonów: z
jakiegoś dziwnego powodu wszyscy uważają, że Klingonom nie można ufać i że oni
są fuj i trzeba ich spacyfikować, wykorzystać okazję, że akurat są osłabieni i
zdmuchnąć z powierzchni Galaktyki. Tak przynajmniej twierdzi sporo wysoko
postawionych osób z Gwiezdnej Floty.
Dziwne?
A jakże! Po pierwsze, o Klingonach można
zapewne powiedzieć całkiem sporo i nie wszystko będzie do końca pozytywne (no,
chyba że mówiłabym to ja – fanka Klingonów), ale zupełnie nie pasuje mi do nich
„nie można im ufać”. Jeśli dobrze ogarniam, jest to rasa honorowych wojowników,
którzy owszem, zawsze i wszędzie szukają zaczepki, bo walka to ich żywioł, ale
nigdy by nie bawili się w jakieś spiski. Najbardziej zbliżona do spisku rzecz,
na jaką się zdobyli, to dyplomatyczne przepychanki Krasa i Kirka we Friday’s
Child czy dostarczanie broni w A
Private Little War. Przy czym ani jedno, ani drugie tak naprawdę żadnym
spiskiem nie było, tylko prostymi interesami. Bo Klingoni nie spiskują. To nie
leży w ich naturze. Są jak Predatorzy.
Z drugiej strony, zadziwia stanowisko
szych z Gwiezdnej Floty: od zawsze Federacja była nastawiona na pokojową
eksplorację kosmosu, tyle było gadania o tym, że ludzie od trzech stuleci nie
mieli wojen, bo zrozumieli, że to głupota, Kirk zresztą przecież zawsze latał
na pokojowe misje, mieli te swoje dyrektywy i tak dalej: a tutaj nagle okazuje
się, że połowa Gwiezdnej Floty chce dokonać kosmoholocaustu? To po prostu nie
pasuje. To zaprzecza wszystkiemu, co było mówione wcześniej. Sprawia, że widz
zaczyna sympatyzować z Klingonami, bo ludzie to szuje. Jakkolwiek z kolei
Klingoni to straszne pierdoliny, bo – jak na takich wielkich wojowników – byli dziwnie
bezradni na własnym statku, kiedy wyłączono sztuczną grawitację: nie mieli przy
sobie broni, nie umieli się poruszać, tylko lewitowali, podrygując łapkami. To
było złe.
Niedobrze, że te dwa elementy
przeinaczono, bo (cóż, dla mnie przynajmniej) to jedne z ważniejszych zasad
rządzących startrekowym uniwersum.
kadr z filmu (czyli: gdzie jest Spock?) |
Dobrze natomiast, że bohaterowie wreszcie
trochę wrócili do swoich charakterów po tym, co było w The Final Frontier. Kirk nie jest już rozhisteryzowanym
dzieciuchem, a – co najlepsze – przywrócili McCoyowi poczucie humoru. Wreszcie,
po tylu filmach. Jedynym mankamentem było nazwanie Kirka karierowiczem – to znaczy
równie dobrze ktoś, próbując go obrazić, mógłby powiedzieć… nie wiem… „ty
czarnuchu”. To po prostu nie ma z nim nic wspólnego. Zresztą, nawet w filmie w
jednym zdaniu mieliśmy bardzo wdzięczną sprzeczność: „niesubordynowany
karierowicz”. Że co proszę? Niesubordynowany, jeśli dobrze rozumiem, to taki,
co ma priorytety inne niż dowództwo i od czasu do czasu stwierdza, że te jego
są ważniejsze. Karierowicz zaś to ktoś, kto żyje dla kariery – czyli nie ma
własnych wartości, a zrobi wszystko, żeby awansować. Wazeliniarstwo i gorliwe
wypełnianie rozkazów included. Zresztą, akurat Kirk jako „karierowicz” pokazał
się już w przeszłości, kiedy zrobił dosłownie co się tylko dało, żeby zostać
zdegradowanym ze stopnia admirała i był zachwycony, że został z powrotem tylko kapitanem.
Jedna jeszcze rzecz mnie trochę… można powiedzieć,
że zniesmaczyła: przyjrzyjmy się, czego dokonuje w filmie Kirk: gorliwie namawia
Gwiezdną Flotę do wojny (ten pokojowy Kirk!), przyjmuje Klingonów na przeraźliwie niezręczną
kolację, schlewa wszystkich romulańskim ale,
potem daje się aresztować, wysłać do kopalni, gdzie daje się wyprowadzić
Martii, a potem pozwala się teleportować Spockowi, a potem… ach tak, w
ostatniej chwili rzuca się na ratunek prezydentowi – powiedzmy, że jest to jakieś
działanie… choć bądźmy szczerzy: snajper chyba okrutnie spudłował, bo z tego co
widziałam, Kirk dopiero zaczynał skakać, a prezydent stał bez ruchu na swoim
podeściku, kiedy strzał minął go po prawej.
kadr z filmu (Enterprise leci w stronę zachodzącego Słońca. Still majestic) |
A co robi Spock? Organizuje tę misję,
wierząc w możliwość pokojowego współżycia ludzi i Klingonów; kieruje akcją
ratunkową Kirka, prowadzi śledztwo, przygotowuje z McCoyem torpedę, która wreszcie
będzie skuteczna na Bird of Prey, Wydobywa od Wolkanki tajemnice spisku. Mówiąc
oględnie: odwala całą robotę. To jest film o Spocku, a nie o Kirku. Kirk w nim
nic nie robi, pozwala tylko sobą miotać, jak komu wygodnie. Niemniej w
finałowej scenie, po bohaterskim uratowaniu prezydenta i całej konferencji
pokojowej, to właśnie jemu przypada cała chwała. Dlaczego? Przecież to skrajnie
niesprawiedliwe. Jego zasługa w tym wszystkim jest minimalna!
Ale wbrew pozorom, film miał sporo
dobrego, dzięki czemu oglądało się go przyjemnie. Jak wspomniałam, McCoy
odzyskał poczucie humoru, dzięki czemu na przykład w czasie rozprawy mógł rzucić
żarcikiem, który docenili nawet Klingoni. W ogóle było sporo humoru: począwszy
od wspomnianej już kolacji z Klingonami, która była zabawna w swojej
niezręczności. Załoga Enterprise miała sporo fajnych momentów, jak dialog z
klingonami po klingońsku, dialogi przy okazji sabotowania rozkazów, czy ogólna
konsternacja i wiszący w powietrzu wybuch śmiechu, kiedy Wolkanka zaczęła
cytować regulamin. Dzięki temu jestem skłonna zupełnie wybaczyć wykładanie się
na szczegółach typu: czy zmiennokształtny nie powinien jednak podlegać prawu
zachowania masy…? Dlaczego Martia zamieniająca się w różne dziwne stwory ma
nadal swój głos, a zamieniona w Kirka – Kirkowy? Niemniej jest to taka raczej
lekka historyjka, która w sumie nie zapada szczególnie w pamięć. Niby treść
jest bardzo poważna, bo przecież chodzi o ratowanie gatunku, pokój w Galaktyce,
a także o koniec kariery znanej nam załogi – w końcu są tuż przed emeryturą.
Zresztą, podobała mi się rozmowa Kirka i Spocka, w której Spock pytał, czy to
możliwe, że stali się już tak starzy, że są nikomu niepotrzebni. Smutne to. Ale
to wszystko nie zmienia faktu, że film nie robi takiego wrażenia jak The Motion Picture. Nie czuć tego
zagrożenia dla Gwiezdnej Floty ani dla kogokolwiek innego. To po prostu opowieść
o ostatniej przygodzie załogi Enterprise, koniec końców dość melancholijna i z
ładnym zakończeniem, ale zupełnie niepotrzebnie wypełniona jakimś rozdmuchanym
problemem opartym na przeinaczeniach w najważniejszych elementach świata. Tak
czy owak, można obejrzeć – stanowi ładne domknięcie historii załogi, która
wreszcie godzi się z nieuniknionym.
Aha – przydupasem pana Sulu jest
Christian Slater.
–
Panie Scott, rozumiem, że ma pan problemy z napędem warp. Jak dużo czasu
potrzebuje pan na naprawę?
– Z
napędem jest wszystko w porządku.
–
Jeśli wrócimy, spiskowcy znajdą sposób na pozbycie się dowodów i już nigdy nie
zobaczymy kapitana i doktora McCoya żywych.
–
To może potrwać tydzień, sir.
–
Dziękuję.
z tego co pamiętam to klingoni umieli jednak spiskować przynajmniej w serialach STNG STDS9 STE ;) a zmiennokształtni byli też w innym kultowym niegdyś serialu SPACE1999 i też nie mieli problemu ze zmianą masy ;)
OdpowiedzUsuńAle wymienione przez Ciebie serie są późniejsze - czyli nie mają wpływu na logikę Undiscovered Country. ;)
UsuńA jeśli chodzi o zmiennokształtnych - bwah, ja mam świadomość tego, że tę zasadę się często pomija - jest mocno ograniczająca i zapewne niewygodna dla twórców. Niemniej moim zdaniem to bzdura. ;) Ofkoz to wyłącznie moje prywatne odczucie, trudno to nazwać racjonalnym zarzutem wobec filmu.