sobota, 6 stycznia 2018

Człowiek, ork i elf wchodzą do baru: "Bright"

(źródło)
Netflix dość długo bombardował mnie reklamami Bright – i przyznam, że nawet podziałało. Zapowiadało się, że film będzie całkiem przyjemnym przeniesieniem filmów akcji o policjantach na grunt urban fantasy. Tym bardziej, że przecież obsadzili tam Willa Smitha – czyli niezapomnianego Mike’a Lowreya. Wszystko wskazywało na to, że Bright po prostu nie może się nie udać.
A jednak Netflix pokazał, że może.

Z samego pomysłu na świat pewnie dałoby się coś wykrzesać, gdyby tylko komuś się chciało: pokazane w filmie Los Angeles to coś w rodzaju historii alternatywnej. Właściwie przypomina nasze realia (no, nie tyle nasze, co amerykańskie, ale wiadomo, o co chodzi… wiadomo, prawda?), tylko dyskryminowaną mniejszością nie są czarnoskórzy, a orkowie – tak naprawdę stylizowani właśnie na typowych (stereotypowych?) czarnych gangsta. Fajnym, wyrazistym akcentem są elfickie elity: elfy, choć piękne, są zimne i niezbyt przyjemne w kontaktach z innymi rasami, które wyraźnie uważają za podrzędne. Nawet ich dzielnica jest w miarę możliwości strzeżona, żeby nie właził tam byle kto.
Łatwo się domyślić, że taki kocioł będzie idealnym tłem do mówienia o tolerancji i rasizmie.
Ma się rozumieć, jest też główna intryga – choć przyznam, że słabo ją pamiętam. Coś o jakiejś różdżce, Infernich i ponownym przybyciu jakiegoś Dark Lorda. Cały ten wątek jest na tyle generyczny, że właściwie nie zostaje w głowie na dłużej. Ot, żeby nie szukać szczególnie daleko – ostatnio miałam okazję obejrzeć Dra Strange’a. Potężny artefakt? Checked. Wielki zły rozpierdalator, co to chce zjeść świat? Checked. Jego kultyści? Checked. Z tą różnicą, że Dr Strange oferuje przynajmniej całkiem spektakularne efekciarstwo i fajnych bohaterów, podczas gdy tutaj postaci są… no cóż, są. Po prostu. Will Smith gra tak typowego, willsmithowego bohatera, że w gruncie rzeczy trudno mi było wykrzesać z siebie jakąś doń sympatię, bo widziałam to już za wiele razy. Z tą różnicą, że zazwyczaj przynajmniej bywał zabawny, podczas gdy Daryl Ward jest głównie meh. Nick Jakoby (Joel Edgerton) został zdefiniowany właściwie wyłącznie przez fakt bycia dyskryminowanym orkiem. Ma pakiet tradycyjnych problemów każdej postaci, która nie jest „czystej krwi”, za to zabrakło mi Nicka-osoby. To dziwne, biorąc pod uwagę, że w filmie jest tak dużo gadania. W tym czasie spokojnie można było naprawdę porządnie zarysować charaktery postaci.

Siedzenie w obcisłych ciuchach na murku
w deszczu - tego totalnie jeszcze nie grali!
(źródło)
W ogóle Bright ma kłopot z sensownym zarysowaniem czegokolwiek. Gdybym miała doszukiwać się przyczyny, powiedziałabym, że – choć scenariusz nie olśniewa – głównym problemem jest jednak słaba reżyseria. Bo nie mam aż takiego bólu o to, co zostało pokazane, jak o to, w jaki sposób to zrobiono. Niedbale, bałaganiarsko, a sceny są dziwnie poszatkowane. Momenty, które mają wzbudzić duże emocje, momenty – zdawałoby się – ważne albo i nawet podniosłe, są dziwacznie wciśnięte, po czym przytłoczone kolejną sceną, która kompletnie nie czeka, aż tamta poprzednia dostatecznie wybrzmi. Szczególnie mnie to uderzyło pod sam koniec, kiedy [spoiler alert] orczy klan oddaje hołd Nickowi i, jeśli dobrze rozumiem, przyjmuje go w swoje szeregi, uznaje jako pełnokrwistego orka. Damn, to powinna być niesamowita kulminacja, biorąc pod uwagę, że wokół tego tematu kręciła się większa część filmu! A co dostaliśmy? Podnoszą pięści, jest chwila podniosłej muzyki, a nagle ciach! Przechodzimy dalej. A ja sobie wyobrażam, jak tamci orkowie przez moment jeszcze stoją z tymi podniesionymi rękami, aż w końcu stwierdzają, że czują się jak głupki, więc zaczynają na siebie zerkać, kamera się nimi nie interesuje, Nick już zajęty rozmową z Darylem, no to idą na piwo czy coś, bo co tak będą sterczeć. To było słabe i koszmarnie okaleczyło cały moment. [koniec spoilera]
Zresztą, parę chwil wcześniej też było dziwnie, kiedy była wielka scena ratowania człowieka z płonącego budynku, bohater wbiega, chcemy iść za nim w tej niebezpiecznej akcji, a tymczasem… Bright funduje nam szerokie ujęcie stojących wokół karetek i wozów strażackich. Serio, filmie? Serio uznałeś, że to najciekawszy widok, który chciałoby się oglądać w takim momencie? Jedyne, co mi się w tym momencie kojarzy, to końcówka skeczu Monty Pythona o wycieczce rowerowej.

(źródło)
Mam wrażenie, jakby Bright szło na łatwiznę. Twórcy wzięli pakiet sprawdzonych elementów i sklecili z nich nową-starą historię, która nie ma do zaoferowania niczego naprawdę interesującego. Problemy rasizmu i społeczeństwa nieomal podzielonego na kasty są tknięte bardzo powierzchownie i banalnie, przez co w ogóle nie wywołują refleksji. Z kolei intryga z wielkim złym zagrożeniem spływa, bo jest banalna. Nawet świat, choć mógłby być ciekawy, w praktyce blednie i sprawia, że nagle super oryginalny i pomysłowy wydaje mi się Wolsung, przy którym zawsze miałam wrażenia pójścia na łatwiznę, bo wszak to wszystko jest nasz świat tylko z prostą, fantastyczną nakładką. Tutaj nakładka jest jeszcze prostsza, bo jest mniejszy kawałek świata i mniej gatunków. Czy z faktu, że zamiast czarnoskórych mamy orków, wynika coś nowego dla świata? W sumie nie. Czy obecność wróżek wniosła cokolwiek poza jedną, maleńką sceną na samym początku? Dlatego podobały mi się nawet te elfy, bo nie widzę dla nich aż tak oczywistego zamiennika w naszym świecie. Zresztą, w ogóle moim ulubionym bohaterem był chyba Kandomere (Edgar Ramirez) – elficki agent pracujący dla Departamentu Magii (czy czegoś w ten deseń). Nie był może super ciekawy, ale inni byli tak nudni, że w końcu zaczęłam mu kibicować.

Ponoć Bright okazał się wielkim sukcesem i Netflix już pracuje nad sequelem. Osobiście jestem zdania, że jedyny sukces, jaki tutaj można odhaczyć, to sukces marketingowy. Zapowiedzi na pewno zachęcały. Wierzę, że faktycznie ludzie rzucili się na ten tytuł, co zaowocowało jedenastoma milionami wyświetleń w ciągu pierwszych trzech dni. Dla mnie jednak miarą sukcesu jest bardziej to, ilu z tych jedenastu milionów widzów było usatysfakcjonowanych seansem. I jakoś nie sądzę, że liczby były w tym przypadku tak spektakularne.




– I think we might be in a Prophecy.
– We're not in a Prophecy, all right?
– How do you know?

– We're in a stolen Toyota Corolla.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...