Autor: James White
Tytuł: Trudna operacja
Tytuł oryginału: Major Operation
Tłumaczenie: Radosław Kot
Miejsce i rok wydania: Poznań 2002
Wydawca: Rebis
No wreszcie!
Wreszcie mogę napisać coś, co powinnam napisać z dwa tygodnie temu, ale nie
zrobiłam tego, bo moje czytanie ostatnimi czasy cierpi na syndrom „zasypiam po
przeczytaniu półtorej strony czegokolwiek”. Niemniej chyba wygrzebałam się w
końcu z niedospanego dołka i wracam ze świeżutko przeczytanym trzecim tomem cyklu
„Szpital kosmiczny”.
Choć tu muszę
zaznaczyć, że pisze mi się o tym coraz trudniej. Tak jak autor powtarza w
kolejnych tomach pewne elementy, tak mam wrażenie, że zaraz ja zacznę się
powtarzać. Bo w końcu to ten sam setting, ten sam pisarz, a więc i styl
mniej-więcej pozostaje taki sam. Cóż ja mogę powiedzieć o trzecim tomie, czego
jeszcze nie napisałam przy okazji dwóch poprzednich?
Ale nieważne.
Będę rzeźbić.
Powtarzanie.
Tak, z perspektywy przeczytanych trzech części mogę stwierdzić, że to jeden z
dwóch największych problemów serii. I właściwie nie wiem, z czego to wynika: w
przypadku opowiadań o Mordimerze Madderdinie rozumiałam, czemu Piekara co i
rusz powtarza podstawowe wyznaczniki wykreowanego świata. Bo to oddzielne
teksty, bo oddzielnie i niezależnie publikowane i takie tam. Próbowałam
spojrzeć w ten sam sposób na cykl White’a – ale to zupełnie nie zdało egzaminu.
Mimo wszelkich powtórzeń na temat klasyfikacji poszczególnych gatunków
zamieszkujących Galaktykę, charakteru O’Mary, struktury szpitala i innych
podstawowych uwag, czytanie Trudnej operacji w oderwaniu od dwóch pierwszych
tomów nie byłoby dobrym pomysłem. Głównie ze względu na głównego bohatera,
Conwaya, i jego relacje z innymi członkami personelu szpitala. Bo te się
zmieniają, zmienia się też sam Conway. Wyrwanie doktora z kontekstu zupełnie by
się nie sprawdziło, ot – żeby nie szukać daleko: uciekłaby nam historia jego i
Murchison. Uciekłoby stopniowe wspinanie się lekarza po stopniach kariery. I co
prawda świat byłby zrozumiały, ale główny bohater – już nie. Są też inne,
mniejsze nawiązania do poprzednich tomów, które po prostu sporo by straciły:
ot, choćby zdanie: „Na przykład ziemski lekarz, który cierpiał na arachnofobię,
nie był w stanie należycie zajmować się pająkowatymi cinrussańskimi pacjentami”
– odwołuje się bezpośrednio do sytuacji z poprzedniego tomu i dużo lepiej gra,
jeśli się tamtą sytuację zna.
Żeby było
zabawniej, wciąż nie do końca mogę spamiętać tę wspomnianą już klasyfikację
gatunków. Wiem, które litery są od czego, ale gdybym miała określić nimi
konkretnego obcego z dowolnego settingu, absolutnie bym tego nie potrafiła
zrobić.
I skoro jestem
przy Murchison i przy wadach, to nie mogę tutaj pominąć drugiej wady powieści, może
nawet bardziej uciążliwej, bo naprawdę wywołującej we mnie wewnętrzne
skrzywienie wszystkiego: relacje damsko-męskie. Mój Jeżusiu…! Muszę przyznać,
że dawno nie czytałam tak nieporadnych wtrętów okołopłciowych. Dorośli ludzie,
lekarze (!), a zachowują się jak w podstawówce. Kiedy między nimi znajdzie się
para, lecą jakieś dziwne docinki i żarciki, jakby oni wszyscy byli na fazie ciągania
dziewczynek za warkocze. Podteksty, uśmieszki… najlepiej chyba będzie, jeśli to
zobrazuję:
I jakkolwiek
totalnie uwielbiam Erica Idle, to jednak kiedy takie postawy widziałam w Trudnej operacji, miewałam krótkie
okresy załamania.
Na szczęście
jednak jeśli tylko temat nie schodził na kobiety i erotykę, humor w powieści
mnie po raz kolejny nie zawiódł. Przede wszystkim, ma się rozumieć, jest
fantastyczny O’Mara, który powoli, acz nieubłaganie pnie się ku górze w moim
prywatnym rankingu ulubionych bohaterów. Jego złośliwości są autentyczne, a
przemieszane z obojętnością ogromne zaangażowanie wyraźnie widoczne i
wiarygodne. I dystans do siebie, który totalnie uwielbiam:
„Nie chcemy stracić Mannona, niemniej uprzedzam, że jeśli uda się panu oczyścić go z zarzutów, zdziwienie chyba mnie zabije. Wspominam o tym, żeby wzmocnić pańską motywację.”
Zresztą,
bohaterowie w ogóle są wiarygodni i czytelnik może doskonale zrozumieć,
dlaczego poszczególne postacie robią to co robią. Każdy na swój sposób
podchodzi do tytułowej „trudnej operacji” i bardzo fajnie to wypada.
Oczywiście,
duże wrażenie też robi rozmach wykreowanego świata. Po raz kolejny White
pokazuje, że w Galaktyce mogą istnieć naprawdę, ale to naprawdę rozmaite formy
życia, że istota inteligentna nie musi być człekokształtna, bah, nie musi w
ogóle być podobna do niczego, co znamy. I nie chodzi tylko o sprawy różnych
grawitacji czy składu atmosfery: urzekł mnie pomysł gatunku, który musi
nieustannie wirować, żeby żyć, bo bezruch równa się śmierci. Tak samo fajny
jest pomysł na kluczowego pacjenta, ale nie chcę spoilować.
To, co wciąż
jednak siedzi mi w głowie i trochę nie daje spokoju, to całościowy przebieg
misji na planecie o wdzięcznej ksywce „Klops” i jego ocena. Nie będzie wielkim
zdradzaniem istotnych elementów fabuły, jeśli napiszę, że operacja jest naprawdę
trudna i pociąga za sobą całkiem sporo ofiar. Początkowo jednak widać sens tego
całego przedsięwzięcia: istoty z Klopsa dysponują niezwykłymi narzędziami –
gdyby szpitalowi udało się nawiązać z tymi istotami kontakt i odkupić od nich
chociaż parę egzemplarzy tychże narzędzi, mogłoby to mieć fenomenalne znaczenie
w przyszłości. Z czasem jednak to jakoś odchodzi na dalszy plan i zostaje już
tylko nawiedzony Conway, który chce uleczyć pacjenta za wszelką cenę. Na
narzędzia już chyba nikt nie liczy, za to wciąż można liczyć trupy członków
Korpusu Federacji. Ja wiem, że to lekarze, więc chcą wypełniać swoją misję na
przekór wszystkiemu, ale jednak rachunek jest prosty: ratują jedno istnienie,
wszystko jedno jak niezwykłe, kosztem dziesiątek innych. Nie potrafię się na to
zgodzić bez szemrania i przyjąć zupełnego spokoju, z jakim bohaterowie powieści
do tego podchodzą. Jedynie dowództwo Korpusu trochę protestuje, ale wydaje mi
się, że wciąż zdecydowanie za słabo.
Mimo wszystkich
tych zastrzeżeń, Trudna operacja
pozostaje świetną, wciągającą historią, z lekkim humorem, sympatycznymi
bohaterami i niezwykłym „przypadkiem” do uporania się, którą czyta się bardzo
szybko i przyjemnie. W sam raz na jakiś długi, zimowy wieczór.
Wpis powstał w
ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.
Jednak martwię się o pańskiego pacjenta.
Wszyscy mamy po temu powody, a szczególnie kapitan Descartesa, który wrócił już na Klopsa i wpadł tam w
poważne tarapaty. W jego kierunku wystrzelono trzy pociski z głowicami
atomowymi. Jeden zszedł z kursu i skaził znaczny obszar oceanu, a ominięcie
pozostałych dwóch wymagało sporo zachodu. Kapitan melduje, że nawiązanie
przyjaznych kontaktów jest obecnie niemożliwe, gdyż mieszkańcy najwyraźniej
uważają, że z sobie tylko znanych powodów porwał ich astronautę. Jego powrót,
oczywiście całego i zdrowego, to jedyny sposób zmiany sytuacji. Doktorze
Conway, informuję pana, że rozdziawił pan usta. Proszę je zamknąć albo coś
powiedzieć.
Złośliwe i dowcipne docinki? Trudne przypadki? Przed oczami nie widzę już M.A.S.H, ale Dr. House'a, który próbuje uleczyć Obcego albo istotę z Solaris.
OdpowiedzUsuńMeh, błąd. Zdecydowanie bardziej M.A.S.H. - przeca tam też co i rusz sobie dogadywali. A Dr House nie był złośliwy - był ze wszech miar chamski. :P No i tutaj trochę lepiej jest pokazany proces dochodzenia do prawdy o naturze choroby i leczonej istoty, podczas gdy u House'a to zawsze było zdupywzięte olśnienie po rozmowie z przyjacielem. xD
UsuńOd któregoś sezonu zaczęli zmieniać schemat i przyjaciela od objawień zastępował pacjent z przychodni.
UsuńFraa tak się rozpisuje "eksplorując nieznane"... A ja pozwolę sobie podpuścić - co powiesz na "Gorącą linię z Wężownika" ("The Ophiuchi Hotline") Johna Varley'a?
OdpowiedzUsuńO! Przeczytałam już pięć lat po polecajce! :D Dzielna ja! xD
UsuńMnie się "Trudna operacja" bardzo z "Solarisem" kojarzyła. No dobra, nie bardzo, tylko trochę. Ale ta powtarzalność sprawiła, że po czwartym tomie musiałam przerwać czytanie, bo stało się nudne.
OdpowiedzUsuń