czwartek, 29 maja 2014

Fraa w czytelni (79) - "451 stopni Fahrenheita"

(okładka randomowego,
wygóglanego wydania)
Autor: Ray Bradbury
Tytuł: 451° Fahrenheita
Tytuł oryginału: Fahrenheit 451
Tłumaczenie: Adam Kaska
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1960
Wydawca: Czytelnik

No dobra. To jeden z tych tytułów, przy których pewnie każdy łapie się za głowę, jak w ogóle mogłam tego jeszcze nie czytać. Ano mogłam, no. Lepiej późno niż później, prawda?
Zasadniczo wiedziałam, o co się rozchodzi – to znaczy przecież wszyscy wiedzą, no nie? Palenie książek, zły totalitaryzm, zagrożenie nuklearną wojną totalną (c’mon, lata pięćdziesiąte to początek atompunku!), degeneracja społeczeństwa. Niemniej muszę powiedzieć, że po miłym epizodzie z Kronikami marsjańskimi po prostu spodziewałam się czegoś innego. To jest napisane tak bardzo inaczej, że gdybym nie wiedziała, kto jest autorem, w życiu bym tych dwóch książek nie postawiła obok siebie na półce. Podczas gdy Kroniki… były – jakkolwiek niegłupie – to jednak lekkie i czytało się je miejscami po prostu jak humorystyczne historyjki, 451 stopni… jest przede wszystkim dziwaczne. Serio. Im bardziej to czytałam, tym bardziej dziwaczna była fabuła, bohaterowie i przede wszystkim: język. Prawdę mówiąc, przez dużą część książki starałam się rozkminić, co z tego wszystkiego jest tylko jakąś zawiłą metaforą, obrazami zmęczonej wyobraźni głównego bohatera, a co dzieje się naprawdę. Nie przesadzę wiele jeśli napiszę, że scena, w której Montag wraca do domu i następuje cały opis jego żony oraz tego wszystkiego, co się z nią dzieje, był dla mnie po prostu przerażająca. Leżała tak, zimna, nieruchoma, wsłuchana w trzaski w słuchawkach, martwa, ale nie martwa, w ciemności. Brrr. I właściwie cały czas tak było: przejmująco i dziwacznie.

Mimo tego lektura nie jest wolna od humoru i to jest w niej w sumie zadziwiające. Że w tym kuriozalnym, ciężkim klimacie można się całkiem szeroko uśmiechnąć. Głównie wynika to z bohaterów, którzy, mając do siebie dystans, potrafią żartować z siebie. Bywa to gorzki humor, ale jednak jest i daje chwile odprężenia czytelnikowi.

A sama fabuła? Cóż. Mogłabym powiedzieć, że oczywiście – jak to futurysta tamtych lat – przesadzał. Że strach przed atomem, ostateczną degradacją ludzkości, przeludnieniem czy czym tam jeszcze (no dobrze, przeludnienie to akurat nie tutaj, ale nieważne) tak bardzo rzuciło się autorowi na czerep, że popadł w szaloną skrajność, o której wiemy teraz, z perspektywy czasu, że była wielką pomyłką.
Ale tak nie powiem.
Bo tak szczerze? No dobrze, nie mamy strażaków, którzy palą książki. Ale weźmy ten cytat:
– Klasyków obcina się, by ich dopasować do piętnastominutowych audycji radiowych, następnie obcina dalej, by tekst zmieścił się na szpalcie, której przeczytanie zajmuje dwie minuty, a wreszcie wyciska się do dziesięcio- czy dwunastowierszowego streszczenia w słowniku.
Brzmi znajomo? Czy też powinnam przypomnieć, co się dzieje z programem szkolnym od lat? Może Bradbury przyspieszył pewne sprawy w powieści, ale jedno muszę przyznać: nie pomylił się. Niestety. W ogóle to cholernie przygnębiające, bo z perspektywy czasu możemy powiedzieć, że to właśnie ci autorzy, którzy przedstawiali rozmaite pesymistyczne wizje przyszłości gatunku ludzkiego, mieli rację. Może technologia nie poszła jeszcze aż tak daleko, ale kierunek jest niezbyt budujący. Przy czym Montag przynajmniej miał tyle odwagi, żeby przyznać się do błędów przeszłości:
– Jeśli chodzi o mnie, to napisałem książkę pod tytułem „Palce i rękawiczka – właściwy stosunek między jednostką a społeczeństwem” i oto gdzie jestem! Witam pana, Montag!
– Ja nie należę do was – powoli odezwał się Montag. – Zawsze byłem idiotą.
A skoro już tak o tym Montagu wspominam któryś raz: jak na głównego bohatera jest całkiem w porządku. Czuje się jego zagubienie i kibicuje mu się. Obserwując pozostałe postacie, czytelnik serio ma ochotę krzyknąć do Montaga „chłopie, bierz swoje książki i zabieraj się stamtąd”. Jest jak dziecko uczące się świata – powoli uświadamia sobie pewne rzeczy i to wszystko wychodzi całkowicie wiarygodnie.
Dziś w nocy myślałem o tej całej nafcie, którą zużyłem przez dziesięć lat. I myślałem o książkach. I po raz pierwszy uświadomiłem sobie, że za każdą z tych książek stoi jakiś człowiek. Jakiś człowiek musiał ją wymyślić. Jakiś człowiek przez długi czas musiał ją spisywać na papierze. A nigdy dotychczas nad tym się nie zastanawiałem.
Przemyślenia Montaga są proste, ale trafiają. Jest doskonały właśnie jako ten człowiek, który uczy się, czym są książki, czym jest kultura i literatura.

Moje główne zastrzeżenie odnośnie tej książki tak naprawdę dotyczy czegoś (kogoś) innego: Klarysy. Jasne, jest istotna – to ona zapoczątkowuje przemianę Montaga. Ale po pierwszej scenie z nią po prostu liczyłam na coś więcej. Skoro już weszła z takim przytupem, jakoś dziwnie mi było, kiedy po prostu pozbyliśmy się jej z fabuły. Murzyn zrobił swoje, Murzyn może odejść?

Nie zmienia to faktu, że książka jest faktycznie niesamowita i robi ogromne wrażenie. Świat bez książek jest równie przerażający co realny… zresztą, może właśnie dlatego taki przerażający, że realny. Wątek Montaga zostawia jednak iskierkę nadziei (nawet jeśli nie kupuję deus ex machinowego „nauczyliśmy się zapamiętywać książki co do literki” i uważam to za raczej słaby wytrych dla zakończenia) i sprawia, że powieść nie jest aż tak pesymistyczna, jak mogłaby być.

Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.


A na zakończenie cytat, przyczyny zamieszczenia którego są mocno hermetyczne, ale nic nie szkodzi. Myślę w każdym razie, że mam motto dla któregoś NaNo.




Granger popatrzył na ogień. – Feniks – rzekł.
– Co?
– Niegdyś, dawno przed Chrystusem, był taki diabelnie głupi ptak zwany feniksem. Co paręset lat budował sobie stos pogrzebowy i spalał się na nim. Musiał być bliskim krewnym człowieka.

wtorek, 13 maja 2014

Fraa w czytelni (78) - "Trudna operacja"


Autor: James White
Tytuł: Trudna operacja
Tytuł oryginału: Major Operation
Tłumaczenie: Radosław Kot
Miejsce i rok wydania: Poznań 2002
Wydawca: Rebis

No wreszcie! Wreszcie mogę napisać coś, co powinnam napisać z dwa tygodnie temu, ale nie zrobiłam tego, bo moje czytanie ostatnimi czasy cierpi na syndrom „zasypiam po przeczytaniu półtorej strony czegokolwiek”. Niemniej chyba wygrzebałam się w końcu z niedospanego dołka i wracam ze świeżutko przeczytanym trzecim tomem cyklu „Szpital kosmiczny”.
Choć tu muszę zaznaczyć, że pisze mi się o tym coraz trudniej. Tak jak autor powtarza w kolejnych tomach pewne elementy, tak mam wrażenie, że zaraz ja zacznę się powtarzać. Bo w końcu to ten sam setting, ten sam pisarz, a więc i styl mniej-więcej pozostaje taki sam. Cóż ja mogę powiedzieć o trzecim tomie, czego jeszcze nie napisałam przy okazji dwóch poprzednich?
Ale nieważne. Będę rzeźbić.

Powtarzanie. Tak, z perspektywy przeczytanych trzech części mogę stwierdzić, że to jeden z dwóch największych problemów serii. I właściwie nie wiem, z czego to wynika: w przypadku opowiadań o Mordimerze Madderdinie rozumiałam, czemu Piekara co i rusz powtarza podstawowe wyznaczniki wykreowanego świata. Bo to oddzielne teksty, bo oddzielnie i niezależnie publikowane i takie tam. Próbowałam spojrzeć w ten sam sposób na cykl White’a – ale to zupełnie nie zdało egzaminu. Mimo wszelkich powtórzeń na temat klasyfikacji poszczególnych gatunków zamieszkujących Galaktykę, charakteru O’Mary, struktury szpitala i innych podstawowych uwag, czytanie Trudnej operacji w oderwaniu od dwóch pierwszych tomów nie byłoby dobrym pomysłem. Głównie ze względu na głównego bohatera, Conwaya, i jego relacje z innymi członkami personelu szpitala. Bo te się zmieniają, zmienia się też sam Conway. Wyrwanie doktora z kontekstu zupełnie by się nie sprawdziło, ot – żeby nie szukać daleko: uciekłaby nam historia jego i Murchison. Uciekłoby stopniowe wspinanie się lekarza po stopniach kariery. I co prawda świat byłby zrozumiały, ale główny bohater – już nie. Są też inne, mniejsze nawiązania do poprzednich tomów, które po prostu sporo by straciły: ot, choćby zdanie: „Na przykład ziemski lekarz, który cierpiał na arachnofobię, nie był w stanie należycie zajmować się pająkowatymi cinrussańskimi pacjentami” – odwołuje się bezpośrednio do sytuacji z poprzedniego tomu i dużo lepiej gra, jeśli się tamtą sytuację zna.
Żeby było zabawniej, wciąż nie do końca mogę spamiętać tę wspomnianą już klasyfikację gatunków. Wiem, które litery są od czego, ale gdybym miała określić nimi konkretnego obcego z dowolnego settingu, absolutnie bym tego nie potrafiła zrobić.

I skoro jestem przy Murchison i przy wadach, to nie mogę tutaj pominąć drugiej wady powieści, może nawet bardziej uciążliwej, bo naprawdę wywołującej we mnie wewnętrzne skrzywienie wszystkiego: relacje damsko-męskie. Mój Jeżusiu…! Muszę przyznać, że dawno nie czytałam tak nieporadnych wtrętów okołopłciowych. Dorośli ludzie, lekarze (!), a zachowują się jak w podstawówce. Kiedy między nimi znajdzie się para, lecą jakieś dziwne docinki i żarciki, jakby oni wszyscy byli na fazie ciągania dziewczynek za warkocze. Podteksty, uśmieszki… najlepiej chyba będzie, jeśli to zobrazuję:


I jakkolwiek totalnie uwielbiam Erica Idle, to jednak kiedy takie postawy widziałam w Trudnej operacji, miewałam krótkie okresy załamania.

Na szczęście jednak jeśli tylko temat nie schodził na kobiety i erotykę, humor w powieści mnie po raz kolejny nie zawiódł. Przede wszystkim, ma się rozumieć, jest fantastyczny O’Mara, który powoli, acz nieubłaganie pnie się ku górze w moim prywatnym rankingu ulubionych bohaterów. Jego złośliwości są autentyczne, a przemieszane z obojętnością ogromne zaangażowanie wyraźnie widoczne i wiarygodne. I dystans do siebie, który totalnie uwielbiam:
„Nie chcemy stracić Mannona, niemniej uprzedzam, że jeśli uda się panu oczyścić go z zarzutów, zdziwienie chyba mnie zabije. Wspominam o tym, żeby wzmocnić pańską motywację.”
Zresztą, bohaterowie w ogóle są wiarygodni i czytelnik może doskonale zrozumieć, dlaczego poszczególne postacie robią to co robią. Każdy na swój sposób podchodzi do tytułowej „trudnej operacji” i bardzo fajnie to wypada.
Oczywiście, duże wrażenie też robi rozmach wykreowanego świata. Po raz kolejny White pokazuje, że w Galaktyce mogą istnieć naprawdę, ale to naprawdę rozmaite formy życia, że istota inteligentna nie musi być człekokształtna, bah, nie musi w ogóle być podobna do niczego, co znamy. I nie chodzi tylko o sprawy różnych grawitacji czy składu atmosfery: urzekł mnie pomysł gatunku, który musi nieustannie wirować, żeby żyć, bo bezruch równa się śmierci. Tak samo fajny jest pomysł na kluczowego pacjenta, ale nie chcę spoilować.

To, co wciąż jednak siedzi mi w głowie i trochę nie daje spokoju, to całościowy przebieg misji na planecie o wdzięcznej ksywce „Klops” i jego ocena. Nie będzie wielkim zdradzaniem istotnych elementów fabuły, jeśli napiszę, że operacja jest naprawdę trudna i pociąga za sobą całkiem sporo ofiar. Początkowo jednak widać sens tego całego przedsięwzięcia: istoty z Klopsa dysponują niezwykłymi narzędziami – gdyby szpitalowi udało się nawiązać z tymi istotami kontakt i odkupić od nich chociaż parę egzemplarzy tychże narzędzi, mogłoby to mieć fenomenalne znaczenie w przyszłości. Z czasem jednak to jakoś odchodzi na dalszy plan i zostaje już tylko nawiedzony Conway, który chce uleczyć pacjenta za wszelką cenę. Na narzędzia już chyba nikt nie liczy, za to wciąż można liczyć trupy członków Korpusu Federacji. Ja wiem, że to lekarze, więc chcą wypełniać swoją misję na przekór wszystkiemu, ale jednak rachunek jest prosty: ratują jedno istnienie, wszystko jedno jak niezwykłe, kosztem dziesiątek innych. Nie potrafię się na to zgodzić bez szemrania i przyjąć zupełnego spokoju, z jakim bohaterowie powieści do tego podchodzą. Jedynie dowództwo Korpusu trochę protestuje, ale wydaje mi się, że wciąż zdecydowanie za słabo.

Mimo wszystkich tych zastrzeżeń, Trudna operacja pozostaje świetną, wciągającą historią, z lekkim humorem, sympatycznymi bohaterami i niezwykłym „przypadkiem” do uporania się, którą czyta się bardzo szybko i przyjemnie. W sam raz na jakiś długi, zimowy wieczór.

Wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.




Jednak martwię się o pańskiego pacjenta. Wszyscy mamy po temu powody, a szczególnie kapitan Descartesa, który wrócił już na Klopsa i wpadł tam w poważne tarapaty. W jego kierunku wystrzelono trzy pociski z głowicami atomowymi. Jeden zszedł z kursu i skaził znaczny obszar oceanu, a ominięcie pozostałych dwóch wymagało sporo zachodu. Kapitan melduje, że nawiązanie przyjaznych kontaktów jest obecnie niemożliwe, gdyż mieszkańcy najwyraźniej uważają, że z sobie tylko znanych powodów porwał ich astronautę. Jego powrót, oczywiście całego i zdrowego, to jedyny sposób zmiany sytuacji. Doktorze Conway, informuję pana, że rozdziawił pan usta. Proszę je zamknąć albo coś powiedzieć.

niedziela, 4 maja 2014

ZaFraapowana filmami (98) - "Minotaur"

Dawno, dawno temu miałam komputer. Potem komputer ten poniekąd wypożyczyłam, a sama przejęłam inny. Teraz, po nie pamiętam ilu latach, sprzęt do mnie wrócił. I nie byłoby w tym nic zdrożnego, kolejny dzień grałabym sobie w STO, gdyby nie fakt, że Internet okrutnie odmawiał dziś współpracy – toteż pomyślałam „a może jakiś film…?”. Kolejną myślą było: „Hm, ciekawe, czy ja w ogóle mam jakieś filmy na tym kompie?” – i okazało się, że owszem. Nie wiem, kiedy się tam znalazły, ale zapewne dawno. W związku z tym trudno mi określić, co dokładnie mną kierowało, kiedy decydowałam się, żeby je tam zapisać. Ale z całą pewnością jakieś piwo grało w tym niebagatelną rolę.
To znaczy tak całkiem serio, to mogło chodzić o to, że Rutger Hauer, a mogło o to, że mity greckie. A w sumie wielce prawdopodobne, że oba razem.

Właściwie nie wiem od czego zacząć wyliczanie, czemu ten film jest tak bardzo gówniany. Najprościej więc będzie od samiutkiego początku, a więc od prologu. Serio: rzadko zdarza się, żeby już w trzech pierwszych zdaniach był tak potężny ładunek szajsu. Właściwie najprościej będzie z cytatami:
„O wiekach minionych spisano wiele opowieści. Nawet za największymi mitami drzemie dawno zapomniana historia.”
Ok., tutaj jeszcze nie ma żadnej wyjątkowej bredni – ale to dopiero dwa zdania, a ja mówiłam o trzech! Więc zerknijmy na zdanie trzecie:
„W czasach bogów i duchów znanym światem rządziło mroczne Imperium Minojskie.”
Hell yeah! Mroczne Imperium Minojskie! Ponieważ będę chciała się tu na moment zatrzymać, dopełnię to zdanie dalszym ciągiem:
„Wielbili byka – najpotężniejsze z bóstw. Według podań, wraz z rozwojem Imperium, jego lud pogrążył się w pogaństwie i chciwości. Pragnął więcej niż kamiennych bożków. Domagał się żywego.”
Teoretycznie zawsze się cieszę, jeśli filmowcy sięgają po jeszcze niewyeksploatowane tematy z antyku, bo ciągle powtarzam, że antyk jest szalenie ciekawy, tylko źle przedstawiany i zupełnie opacznie postrzegany przez większość ludzi jako coś nudnego i banalnego. Nawet jeśli film przeinacza antyczne motywy, jeśli coś wyolbrzymia, a gdzieś uwspółcześnia, nie boli mnie to, pod warunkiem, że efekt ma w sobie antycznego ducha i pi razy drzwi zgadza się szkielet historii. Oba te warunki genialnie spełniło 300. Żadnego z nich nie spełnia, powstały w tym samym roku, Minotaur w reżyserii Jonathana Englisha. I jeśli panowie scenarzyści (Nick Green oraz Stephen McDool) każą mi kupić historyjkę o mrocznym Imperium Minojskim, to ja wyciągam czerwoną kartkę.
mroczny minojski fresk
Naprawdę nie chcę być zanadto czepliwa. Ale przypomnę może, jakimi ludźmi byli Minojczycy… no dobrze, wiem, że w sumie nie wiemy, jakimi byli ludźmi. Bądź co bądź nawet nie odczytaliśmy ich pisma. Ale sztuka i architektura mówią naprawdę sporo. W tym przypadku mówią dość jednoznacznie: byliśmy cywilizacją spokojną, pełną życia i ceniącą cechy, które niegdyś staną się wyznacznikami klasycznego piękna (głównie mam tu na myśli sprawność fizyczną). Minojskie pałace nie miały murów obronnych. Minojskie malowidła przedstawiają młodych ludzi podczas zawodów sportowych, sielskie krajobrazy, egzotyczne zwierzęta, czy kobiety wykonujące codzienne zajęcia. Tak, pojawia się ten nieszczęsny byk: skaczą przez niego młodzieńcy w ramach popisów sportowych. Ale w sumie jeśli chodzi o wierzenia, to już prędzej można by się zaczepić o węże, bo jest dość znany motyw bogini z wężami.
Żeby nie było nieporozumień: nie zamierzam uogólniać i stwierdzać, że Minojczycy byli jak jeden mąż pokojowo nastawionymi, wesolutkimi frajerami. Nie wątpię, że mieli również klasę wojowników i nie będę na potrzeby notki o filmie walczyć z doktorem Molloyem i jego teorią. Bądźmy zresztą szczerzy: trudno w ogóle wyobrazić sobie jakąkolwiek cywilizację tak totalnie bez wojska. Niemniej na podstawie tego, co do tej pory odkryto, naprawdę trudno mi uwierzyć w „mroczne Imperium Minojskie”.
inny mroczny minojski fresk
Pojawia się tu też drugi problem: ten minojski imperializm. Co jak co, ale Minojczycy raczej nigdy nie mieli imperium. Bah, dość łatwo dali się rozjechać najpierw bliżej nieokreślonej nacji, a potem Mykeńczykom, których z kolei rozjechali Dorowie i parę innych ludów. Gdzie więc Minojczykom do imperium?
Inną moją wątpliwość budzi to określenie „pogaństwo i chciwość”. Jeszcze chciwość rozumiem, ale jak, na litość Jeżusia Kolczastego, rozumieć „pogaństwo”, kiedy mowa o kulturze minojskiej? Żyli w czasach, kiedy jeszcze nie istniał nikt, kto mógłby ich tym słowem nazwać! W czym niby miał się pogrążać lud, skoro mowa o epoce ze wszech miar przedchrześcijańskiej? To po prostu durne, no.

No dobrze, lecimy z dalszym ciągiem prologu:
„Chore umysły parające się zakazaną sztuką uznały więc, że królowa powinna oddać się bykowi, by stworzyć byt doskonały: połączenie boga i człowieka.”
Pytanie: zakładamy, że bóstwo jest doskonalsze, człowiek – mniej doskonały, prawda? W jaki sposób połączenie się doskonalszego z czymś pośledniejszym miałoby stworzyć byt doskonały? To znaczy powiedziałabym, że chodzi o to, że bóg jest kamiennym posążkiem, a człowiek jest żywy, więc doskonałość ma polegać na żywej boskości (poprzednie zdania prologu na to by wskazywały), ale skoro laska ma dać się zapłodnić żywemu bykowi, to chyba jednak posążkowatość przestaje być problemem…? Po prostu tego nie ogarniam. W ogóle abstrahuję od okrutnego zgwałcenia mitu w tym miejscu. Oto jacyś pokręceni fanatycy uznali, że królowa powinna to zrobić dla dze grejter gud. A co złego było w oryginalnej wersji, w której kobieta zapałała wstydliwym uczuciem do świętego byka? Pfef. Udziwnienie jest po prostu zdupywzięte i kompletnie nie trzyma się kupy. A właściwie: kupa to chyba jedyne, czego się trzyma.
„Stwór rósł w niej przez ponad rok. Ucieleśnienie czystości i władzy. Aby umożliwić mu przejście do naszego świata, rozcięto brzuch królowej. Wykarmiony krwią własnej  matki, noworodek został przedstawiony ludowi.”
Czystości? Na czym polegało to ucieleśnienie czystości, na miłość Jeżusiowego noska?
„Kraj radował się, a imperium zyskało na potędze. Ale dorastająca bestia czuła coraz większy głód. W odwecie za zabójstwo księcia narzucono wielką daninę na wieś Thena, na północy.”
W jaki niby sposób to urojone imperium zyskiwało na potędze? Bo mieli w pałacu dziwoląga? Serio, to jeden z bardziej enigmatycznych fragmentów. I za jakie zabójstwo księcia?! Czy w poprzednich zdaniach było choć słowo o jakimkolwiek księciu, który kojfnął?

nałożone mapy: z Google i z filmu. Hiszpanii i Włochom
film powiedział "spierdalajcie", takoż Turcji. Kreta jest
mniej-więcej na miejscu, tajemnicza "Thena"... kij wie, co to.
„Co trzy lata królewska armia porywała ośmiu młodzieńców, opuszczała ich do labiryntu i składała w ofierze bestii.”
Ach, to już taki smaczek z tłumaczenia. Bardzo podobało mi się, kiedy lektor gładko czytał o tych ośmiu młodzieńcach, a tymczasem widz oglądał szamoczącą się w siatce dziewuszkę.

Tyle prologu. Uff.

minotaur noworodek - czyż nie słodziusi?
Kiedy zaczyna się właściwa opowieść, wcale nie robi się lepiej. Na przykład: ja pytam, czemu te Ateny (czy też Thena, bo najwyraźniej Ateny były za mało mroczne) są zasypane śniegiem? Ja rozumiem, że było powiedziane „na północy”, niemniej akurat w czasie prologu widzowi zostaje pokazana artystycznie zakrwawiona mapa i wyraźnie widać, że Thena geograficznie jest mniej-więcej w miejscu… erp… no dobra, tu trzeba trochę strzelać, że Aosta, Genewa, czy coś takiego, bo najwyraźniej coś nam na tej mapie ujebało Półwysep Apeniński i Turcję, a reszta jest mocno umowna. Tak czy owak, klimat nordyckiej wiochy na pewno nie jest tu na miejscu.
Choć właściwie nordycka wiocha nie powinna aż tak dziwić, skoro Minojczycy z kolei są… cóż, trudno powiedzieć – chyba czymś pośrednim między Egiptem z Mumii a Persją z 300. Bah, jest nawet tutejszy Kserkses dla ubogich – ot, taki brzuchaty Murzyn z tipsami. Uroczy.

ten dziwny pan, który chciałby być Kserksesem
Bohaterowie w ogóle posysają – nie tylko wspomniany już wanna-be Kserkses. Są do bólu typowi i istnieją tylko po to, żeby odegrać swoje od wieków znane role: jest więc Dzielny Osiłek, Upierdliwa Laska, Matka, Synek, Szaleniec, Sympatyczka Złego czy Śmieszny Głupek – i niemal wszyscy oni mają po prostu kolejnymi zgonami wypełnić jakoś te nieszczęsne półtorej godziny między początkiem filmu a finałową sceną, w której będzie się wykazywał – tadaam! – Tezeusz (Tom Hardy). Tezeusz, tak swoją drogą, jest totalną ciemięgą i w ogóle nie rozumiem, jak to możliwe, że przeżył. Nie kupuję tego, że koleś, któremu byle wsiok z rodzinnej osady potrafił wklepać kiedy tylko chciał, teraz nagle przemyślnie i z fantazją ubija wielkiego, rogatego potwora. Zresztą, wszyscy generalnie i tak zachowują się jak debile, drą mordy i fochają się w najgłupszych momentach, tak że w sumie nic dziwnego, że ten biedny Minotaur ich wybijał – też bym czegoś takiego nie chciała hodować we własnej chacie.
Nie wiem, czy to kwestia totalnego braku klimatu, czy jakiegoś kulawego przedstawienia bohaterów w początkowych scenach, ale po prostu ich los mnie kompletnie nie interesował. Części szczerze i serdecznie życzyłam śmierci, a reszta była mi obojętna. Jedyny koleś, który mógłby wzbudzić jakąś sympatię, od początku był ewidentnym trupem, więc nawet nie próbowałam się do niego przywiązywać. Wciąż nie rozumiem, dlaczego matka milczała, a chłopaczek modlił się do patyka – ale nie wykluczam, że w którymś momencie po prostu coś mnie rozproszyło i jakieś super ważne elementy mi umknęły. Nie wiem, o co chodziło Deucalionowi (Tony Todd – i serio, dopiero IMDB mi powiedziało, jak ten czarny miał na imię…), czemu gadał do dziury, w której siedział Minotaur… no i tak w ogóle: czemu, u licha, Minojczycy po prostu nie zagłodzili Minotaura na śmierć? To znaczy że tak zarzucę spoilerem: okazuje się, że Minojczycy wiedzieli, że królowa nie urodziła boga, tylko jakiegoś potwora. I mimo tego trzymali go w labiryncie i karmili ofiarami? Po co? Nie mieli z tego żadnych korzyści – a przynajmniej film na ten temat milczy. Nie wiem też, czemu wspomniany Deucalion chciał zapłodnić siostrę i czemu siostra go tak nie lubiła (może było to związane z pędem braciszka do wspólnego potomstwa, a może nie - któż to wie? Bo film tego nie wyjaśnia!) – to znaczy to są jakieś takie dziwne wątki, które są zasygnalizowane, po czym jakoś się rozmywają bez żadnego wyjaśnienia. Ja tam nie wiem, ale jeśli brat chce robić dziecko siostrze, to to nie jest coś, co można zostawić bez żadnego komentarza ze strony fabuły. Powiedziałabym, że to raczej nie jest normalne, no nie? I o co chodzi z tymi maskami? Czemu Raphaella (Michelle von der Water) każe poddanym na końcu zdjąć maski i porzucić wstyd? Oni zakładali je ze wstydu? Przed czym? Dlaczego? O co chodzi?!
Miałam wrażenie, jakby twórcy filmu mieli mnóstwo jakichś mniej lub bardziej egzotycznych pomysłów i spróbowali wrzucić je wszystkie w półtorej godziny, dzięki czemu żadnego z nich nie widać wyraźnie i wszystko miesza się w jakiś jeden wielki burdel.

buuuziiii?
No i rzecz, która mnie szczerze rozbawiła: szkielety. Oczywiście, jak w każdym lochu czy jaskini, tak i tutaj bohaterowie napotykają na ścielące się gęsto szkielety. Co zabawne, kościotrupy leżą sobie grzecznie w całości. Przypomnę, że teoretycznie w labiryncie umiera się na pożarcie przez wielkiego bykostwora. Bykostwór musiał więc cholernie delikatnie wysysać mięso spomiędzy kosteczek, jeśli nie rozwalił szkieletów w drobny mak. Bo alternatywa jest taka, że jednak większość ofiar zrzuconych do labiryntu umierała z głodu, starości, niedotlenienia czy czegoś takiego, ale to z kolei by okropnie zmniejszało grozę płynącą z obecności potwora. Zresztą, błagam – jaką grozę? Teoretycznie ten film jest horrorem, ale on tak okropnie nie wzbudza żadnych emocji, że to aż boli.


Myślę, że na tym skończę. Minotaur to po prostu kupa w stanie czystym. Jeśli ktoś – tak jak ja – jest fanatykiem greckich mitów i Rutgera Hauera, to oczywiście może zerknąć, ale koniecznie z podkładem w postaci jakiegoś wina albo piwa. Dopowiem tylko, że Hauer występuje w całych dwóch scenach na samym początku i więcej się nie pojawi, więc nie warto męczyć całości. To nawet zabawne, bo na polskim plakacie widnieje jako główne nazwisko. W ogóle, to ja po prostu chciałabym o tym filmie zapomnieć i go wyprzeć. Idę płakać. Dobranoc.
Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...