Autor: Stanisław Lem
Tytuł: Kongres
futurologiczny. Opowiadania Ijona Tichego
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2008
Wydawca: Agora
Wspominałam
już, że Ijon Tichy jest u mnie w ścisłej czołówce ulubionych Lemowskich
bohaterów – zaraz za nim plasują się profesorowie Tarantoga i Corcoran. Oznacza
to ni mniej ni więcej tyle, że drugi tom serii „Stanisław Lem. Dzieła” była dla
mnie pozycją najzupełniej obowiązkową.
Na zbiorek
składa się kilka tekstów: przede wszystkim mamy więc ów Kongres futurologiczny – długaśne opowiadanie, zajmujące w połowę książki.
Mam co do tego tekstu mieszane uczucia: przede wszystkim jego (znów dzielę na
połowy) pierwsza część – rozpoczynająca się samym kongresem, a stanowiąca
później nieprzerwany ciąg kolejnych wizji i prób wyrwania się z nich. O ile
opis kongresu i przeludnionego świata końca XX wieku był interesujący, tak samo
początek kłopotów i bembowy nalot, o tyle już wizje nieco mnie wymęczyły.
Pierwsza, druga – dobra, czytelnik zastanawia się, czy to już, czy wciąż
halucynacje, co się dzieje i w ogóle. Jest element zaskoczenia. Ale potem
wkradła się w to monotonia, choć naturalnie każdy zwid był odmienny od
poprzedniego. Trudno oczekiwać, że będzie mnie zaskakiwał po raz enty ten sam
trik. Na szczęście nie trwało to długo, a potem następuje druga połowa Kongresu…, czyli przeniesienie
czytelnika w dość odległą przyszłość: idealny świat, gdzie każdy ma tyle
bogactw, ile tylko zapragnie, czy to dzieła sztuki, czy drogie samochody,
wszystko lśni, nawet pogoda jest kontrolowana przez człowieka. Drobne kłopoty,
jakie czasem się pojawiają w tym świecie, raczej bawią, aniżeli przerażają: bo
na przykład chmury jakoś źle wyszły albo wyrwał się na wolność bohater
trójwymiarowej projekcji (które zastąpiły telewizję) i narozrabiał w czyimś
mieszkadle. Ta część opowiadania jest ciekawa z kilku względów: po pierwsze
więc, jest to przecież jakaś wizja przyszłości, nieprzyzwoicie optymistyczna,
ale jednak jest. Po drugie, właśnie dlatego, że jest nieprzyzwoicie
optymistyczna i że od czasu do czasu pojawiają się na niej dziwne rysy,
czytelnik zaczyna węszyć spisek. Po trzecie, mamy bohatera, który został
gwałtownie przerzucony do zupełnie odmiennego świata i musi się tego świata
nauczyć. Podobna sytuacja była w 3001:
Odysei kosmicznej, choć tam to była przyszłość daleko odleglejsza,
oczywiście. Odmrożony Ijon Tichy musi nauczyć się wszystkiego: od historii (no
bo przecież jak ludzkość przeszła od straszliwego przeludnienia i wiecznego
zagrożenia walkami wewnętrznymi i zewnętrznymi do takiej sielanki?), przez
język (całkiem nowe słownictwo), po kwestie biologiczne (dlaczego wszyscy tak
dziwnie dyszą?). Musi nauczyć się używać nowoczesnych urządzeń.
Ijon Tichy
jednak nie byłby Ijonem Tichym, gdyby się temu tak po prostu poddał. On docieka,
podejrzewa i protestuje. Wskutek tej jego niepokornej (ale przecież zupełnie
skromnie genialnej) natury, czytelnik w istocie zostaje doprowadzony do spisku
na skalę globalną, choć spora w tym rola przypadkowo spotkanego profesora,
który wtajemniczy Ijona w straszliwą prawdę.
I
końcówka Kongresu… była dla mnie
właśnie najciekawsza. Po pierwsze: sama konfrontacja wykreowanego przez
psywilizację obrazka oraz rzeczywistości, wyjaśniająca wiele z wcześniejszych
wątpliwości. Po drugie: sugestywne zaprezentowanie eskalacji wszystkich
problemów, z którymi Tichy zetknął się na samym początku, w czasach tytułowego
kongresu futurologicznego. I to jeszcze dokonane warstwowo, bo pod okropną
prawdą kryje się jeszcze okropniejsza prawda… kto wie, może pod spodem jest
jeszcze coś? Chociaż trudno to sobie doprawdy wyobrazić. No i po trzecie: sugestia
moralnej oceny całej tej chemicznej cywilizacji. Mówię, że „sugestia”, bo w
moim odczuciu jako takiej, ewidentnej oceny nie ma i czytelnik może dość
swobodnie wybrać, po której jest stronie. Ijon Tichy za najwyższą wartość
uznaje tutaj prawdę i jest zdania, że wszystko to należałoby skończyć tu i
teraz. Ale nie jest jedynym, który ma nieco racji.
„Jesteśmy
zniewoleni stanem rzeczy. Zagnał nas w kąt. Gramy takimi kartami, jakie nam społeczny
los wcisnął w ręce. Przynosimy spokój, pogodę i ulgę jedynym zachowanym
sposobem. Utrzymujemy na skraju równowagi to, co bez nas runęłoby w agonię
powszechną. Jesteśmy ostatnim Atlasem tego świata. Chodzi o to, że jeżeli już
musi ginąć, niechaj nie cierpi. Jeżeli nie można odmienić prawdy, trzeba ją
zasłonić, to ostatni jeszcze humanitarny, jeszcze ludzki obowiązek.” – mówi Symington
Tichemu.
Nie
twierdzę, że mnie przekonał i że popierałabym koncepcję psywilizacji. Natomiat –
tak myślę – jako-tako mogę spróbować postawić się na miejscu Symingtona i mu
współczuć. I nie wiem, czy z tego jego miejsca znalazłabym lepsze rozwiązanie,
niż nakładanie na umierający świat tego chemicznego środka przeciwbólowego.
Zmian można było próbować dokonać, ale dużo, dużo wcześniej – gdzieś u zarania
tej cywilizacji, czyli pod koniec XX wieku, kiedy zrzucano pierwsze bemby, a
Ijon Tichy napił się wody z kranu. A w momencie, w którym pojawił się tam bohater?
Można robić już tylko to, co robił Symington.
Druga
połowa zbioru to krótsze i niepowiązane ze sobą opowiadania, w których – tak jak
i w drugiej części Dzienników gwiazdowych
– Ijon Tichy spotyka dziwnych ludzi (albo i nie zawsze ludzi). Jest też
ekologiczny manifest oraz krótki tekścik Pożytek
ze smoka, w którym trudno nie widzieć wyraźnej aluzji do sytuacji politycznej
w Europie Wschodniej.
Zakład doktora Vliperdiusa oraz Doktor
Diagoras bardzo przypominają właśnie wspomniane już Dzienniki… i są to moje ulubione opowiadania ze zbioru. Oba
poświęcone robotyce, choć różnych jej aspektów: w pierwszym mamy bardzo ciekawy
przegląd chorób psychicznych, na jakie mogłyby zapadać sztuczne inteligencje. W
drugim tekście zaś czytelnik znajduje interesujące, bo zupełnie odmienne od
tego powszechnie przyjętego, stanowisko w sprawie konstrukcji i doskonalenia
robotów.
Opowiadanie
Profesor A. Dońda to dla mnie przede
wszystkim genialny przykład, jak zaczynać teksty. Niezależnie od tego, co
działo się później, kilka pierwszych akapitów to doskonałe otwarcie
opowiadania, które od razu wciąga, intryguje i rozbudza chęć dalszego czytania.
Choć
teoretycznie zabawny, tekst Ratujmy
Kosmos (List otwarty Ijona Tichego) jest dla mnie jednak mocno
melancholijny i pesymistyczny. Bo, mimo że przesadzona, ta perspektywa, którą
dostaje czytelnik, jest właściwie całkiem realna – tak znając ludzi. A kiedy
zestawiłam ten list z Dziennikami…,
zrobiło mi się jeszcze bardziej smutno: bo na miejscu Tichego też serce by mi
się krajało, gdybym chciała sobie gdzieś polecieć w ramach takiej „wycieczki
sentymentalnej”, gdzieś, gdzie byłam przecież przeżywając jakieś niesamowite
przygody, gdzie nie postała wcześniej stopa ludzka, a tam jak w lipcu na
Krupówkach. I wcale mnie to opowiadanie nie rozbawiło, choć może powinno.
Zbiór Kongres futurologiczny. Opowiadania Ijona
Tichego jest bardzo urozmaicony, czytelnik przemknie przez cały wachlarz
nastrojów, choć oczywiście z urozmaienia wynika jeszcze jedna rzecz:
opowiadania mogą bardzo przypaść do gustu lub wręcz przeciwnie. Ja znalazłam
tam coś dla siebie – i myślę, że nikt nie powinien mieć z tym kłopotów. Że
jednak znalazłam tam dla siebie mniej niż w Dziennikach…,
będzie 8/10.
Wpis
popełniony w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.
Opuściwszy altanę, jakiś czas
przyglądałem się łabędziom. Obok mnie jakiś dziwak rzucał im pocięte kawałki
drutu. Powiedziałem, że łabędzie nie jadają tego.
– Nie zależy mi na tym, by go jadły –
odparł, kontynuując swą czynność.
– Ale mogą się udławić, byłaby szkoda –
rzekłem.
– Nie udławią się, bo drut tonie. Jest
cięższy od wody – wyjaśnił rzeczowo.
– Więc po co pan go rzuca?
– Bo lubię karmić łabędzie.
– Stanisław
Lem, Zakład doktora Vliperdiusa
ZOMG! Pierwszy!!!
OdpowiedzUsuńA tak poza tym, to muszę to w końcu przeczytać/odświeżyć sobie, bo jakoś nie pamiętam :)
Ale masz fajnego bloga, nie wiem czemu wcześniej tu nie byłem. Muszę przeczytać wszystkie Twoje notki o Westernach.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam...
Czytywałem lepsze dzieła Lema, Kongres jakoś mi nie podchodził, nigdy nie doczytałem do końca, choć zabierałem się kilkukrotnie. Specyficzna rzecz i klimat który wielu zachwyca. Ja jednak zwracałem głównie uwagę na chaos, jakże niepodobny do precyzji, z którą Lem działał w innych powieściach.
OdpowiedzUsuńNo cóż powiedzieć więcej, jak - genialna książka, po prostu :)
OdpowiedzUsuńBardzo lubię Ijona Tichego i wszystkie jego przygody... choć oczywiście to Pirx jest na pierwszym miejscu :>
Strasznie podobają mi się te Twoje kielonki ukazujące ocenę jaką stawiasz danej lekturze :)
OdpowiedzUsuń