Jeszcze
do niedawna w ogóle nie wiedziałam o istnieniu tego filmu – a potem zajrzałam
na pewnego bloga (btw., "Ty masz awangardowy gust" jest totalnie najmilszym sposobem powiedzenia mi "oglądasz szrot" z jakim się spotkałam ever). I pomyślałam sobie, że ej – Danny Trejo, western, Lucyfer…
cóż może pójść źle? Jasne, w przypadku nieszczęsnego Gallowwalkers też miałam
same świetne przeczucia, ale tutaj miał być Trejo. Film, w którym występuje ten
szpetny Meksykaniec, nie może być zły. To jest… właściwie to musi być zły. Ale
w tym dobrym znaczeniu. If you know what I mean…
Dead
in Tombstone to tegoroczna
produkcja w reżyserii Roela Reiné. Weird west w całej okazałości: oto widz
dostaje Dziki Zachód zdominowany przez bandytów, morderców i podpalaczy, istny…
cóż, istny raj dla samego Lucyfera
(Mickey Rourke), który świetnie się tam bawi i ma mnóstwo grzeszników do pożarcia.
I w tym wszystkim jest też gang dwóch przyrodnich braci, Guerrero (Danny Trejo) i Reda
(Anthony Michael Hall). Panowie postanawiają zrobić wjazd do szczęśliwej,
pobożnej mieścinki, Edendale, gdzie odkryto złoto, obłowić się i żyć długo i
szczęśliwie. Sprawy komplikują się, kiedy Red stwierdza, iż na tym nie
poprzestanie i postanawia zostać szeryfem Edendale, w dodatku ginie
dotychczasowy szeryf, z którego to faktu jest wielce niezadowolona jego
małżonka, Jane (Dina Meyer). Kiedy
nowemu konceptowi sprzeciwia się sam Guerrero, Red i reszta gangu skutecznie
pozbywa się meksykańskiego wrzoda… to znaczy: tak im się zdaje, że skutecznie.
Wspominałam, że Lucek tam się świetnie bawi?
Reszta
filmu to już właściwie tylko jatka, wybuchy, zemsta i fajna muzyka.
Kadr z filmu Dead in Tombstone (pan postanowił zostać Ghost Riderem) |
A
jednak można coś o Dead in Tombstone
powiedzieć. Coś, czego nie można powiedzieć np. o Gallowwalkers: ten film jest ciekawy. Wciąga od samego początku,
jest dynamicznie i widzowi od razu są przedstawieni bohaterowie, do których
można się przywiązać. Widz zna z imienia czy ksywki każdego z członków gangu,
zna też ich „branżę” – i choćby na tej podstawie już może ustalić sobie jakiś
do nich stosunek.
Oczywiście,
jest tandetne efekciarstwo, ale chyba nikt nie spodziewa się niczego innego po
filmie z Dannym Trejo. Momentami miałam wrażenie, że jak ktoś z ekipy nauczył
się robić slow motion, to teraz cały
film będzie pokazany w ten sposób. Niemniej całość zachowała dynamikę, a
efekciarskie sceny, choć zalatywały najgorszym kiczem i były klasycznym Cool Guys Don’t Look at Explosions, to
jednak wszystko sprawiało bardzo spójne wrażenie i przyjemnie się oglądało.
Moje
zastrzeżenia będą nieco spoilerowe, ale bądźmy szczerzy: to nie jest film,
który ogląda się dla fabularnych twistów. Jego się ogląda dla radochy. I
eksplozji. I Trejo.
No
więc moje zastrzeżenia dotyczą przede wszystkim Lucyfera i jego układu z
Guerrero. Bo deal jest taki: Guerrero ma jedną duszę, ale jednocześnie ma
parcie na zdjęcie sześciu innych dusz. Więc proponuje szatanowi tamte sześć w
zamian za swoją jedną. Lucek na to przystaje. A ja się zastanawiam: ale czemu?
Przecież tamci kolesie, źli do szpiku kości, prędzej czy później sami by
zeszli, wszak taki już jest ten smutny, ludzki los – a wtedy z całą pewnością
trafiliby do Lucyfera. Więc cóż to za układ? Oni już byli jego, de facto szatan
nie miał tu żadnej korzyści. Guerrero zaproponował, że da mu coś, co prawdę
mówiąc już i tak należało do diabła. I zastanawiam się – czy to po prostu
dziura w fabule, czy też celowe zagranie, a clue jest takie, że Lucek po prostu
chciał się zabawić, a nie chodziło mu same dusze jako takie. W sumie późniejsze
działania Lucka nawet na to by wskazywały, jego kanty i dawanie drugiej szansy,
niemniej przecież on ostatecznie zatrudnił Guerrero na stałe do pozyskiwania
tych dusz – po co? Podobny pomysł był w serialu Brimstone, no ale tam przynajmniej ten pomysł się bronił, bo ofiary
nie były zwykłymi śmiertelnikami, tylko uciekinierami z piekła. Dało się
dostrzec sens w tym, że bohater ich łapie (inna sprawa, że totalnie loffciam
tamtejszego Lucyfera).
A
właśnie, skoro już jestem przy Lucyferze: wizerunków szatana w kinematografii
jest ofkoz jak mrówków. Moimi prywatnymi faworytami są: John Glover z
wspomnianego już Brimstone oraz Viggo Mortensen z The Prophecy. Ale i Lucek
z Dead in Tombstone nie jest zły. Ot,
taki pocieszny grubasek, całkiem sympatyczny z jednej strony, z drugiej jednak
z lekkością i beztroską przypala ofiarę, odrywa jej kawałek skóry czy odgryza
palec. Ciekawy kontrast. Dodatkowo urokliwa była scena, w której Lucyfer, ze
swoim zwyczajowym luzem, wychłeptał sobie nieco wody święconej w kościele.
Niemniej ja nadal nie wiem, o co mu tak naprawdę chodziło. Mam wrażenie, jakby
ten wątek był trochę niedopracowany.
Kadr z filmu Dead in Tombstone - any questions? |
Drugim
zastrzeżeniem jest ogólny klimat i podejście do tematu. Oglądając Dead in Tombstone odnosiłam wrażenie, że
ten film został zrobiony na poważnie. A to niedobrze. Nie robi się filmu o
wskrzeszonym mścicielu-Trejo na Dzikim Zachodzie na poważnie. Maczeta jest takim fajnym filmem między
innymi dlatego, że twórcy mieli dystans do materiału. Widać było, że całość
jest jajcarska. A tutaj… no właśnie, trochę zabrakło tej jajcarskości. Jakbym
chicała oglądać film na poważnie, odpaliłabym sobie którykolwiek western z
Eastwoodem. Też zazwyczaj jest o mścicielu, a na serio (co mi przypomina, że
muszę sobie odświeżyć parę westernów z Eastwoodem, ale to tylko takie tam moje
fangirlowskie mamrotanie). Trejo moim zdaniem wymaga dystansu, po prostu.
Nie
zmienia to faktu, że film ma świetny klimacik, dodatkowo podkreślony przez
rewelacyjną muzykę, no i zwyczajnie wciąga. Nawet jeśli nie zostaje za bardzo w
głowie. Bohaterowie są wiarygodni – i to nawet Jane (a ja przecież niemal
zawsze kręcę nosem na postacie kobiece!), którą całkowicie „kupuję” jako tę
wdowę. Widać po niej, że to kobieta mająca już swoje lata, mająca też powody do
zemsty. Po prostu jest wiarygodna, nie tak jak standardowe filmowe dziunie.
Całościowo
film oceniam naprawdę nieźle. Człowiek się na tym nie nudzi, ma całkiem
poprawną rozpierduchę, fajnych bohaterów. Ot, takie niezobowiązujące 7/10, przy czym dodaję jeden punkt tak
naprawdę ze względu na to, że piosenkę z filmu od wczoraj mam zapętloną i
słucham jej non-stop, a to zobowiązuje.
No i proszę. Się Panna (czy też Pani) Fraa "DiT'" podjarała :).
OdpowiedzUsuńRzeczywiście, teraz jak mi przypomniałaś, że na końcu Lucjan zatrudnia Guerrero na etat, to już trochę gorzej pomysł wygląda. Podzielam też opinię, że Trejo zbyt poważny. Zabrakło tekstów w stylu "Asta la vista, babe" albo "Jupikajej madafaker" ;). Osobiście dałbym 6 szklanek whisky.
P.s. Cieszę się, że "awangardowy gust" odebrałaś jako komplement, bo tak właśnie miało to zabrzmieć ;).
Jak pisałam, jedna szklanka jest dodana za ten kawałek... Serio, słucham go cały dzień, jest genialny. ;)
UsuńA to ja Ci powiem, że mnie się o wiele bardziej podobała muzyka z "Johna Hex". Tzn. z "DiT" też jest świetna, ale w Hexie było mistrzowsko. A najbardziej przypadła mi do gustu interpretacja konfederackiego marszu "Good, old rebel". Od czasu do czasu ją sobie puszczam, ubieram szary płaszcz, chwytam muszkiet i wychodzę na ulicę ;).
UsuńHm. Nie pamiętam muzyki z Hexa, tak szczerze mówiąc. Muszę przetrząsnąć jutuba pod tym kątem. :)
UsuńWesterny z Eastwoodem na poważnie? "Bez przebaczenia" - ok. Ale taki np. "Dobry, zły i brzydki"? Chyba już nie za bardzo.
OdpowiedzUsuńRacja, nie mówiąc już o "Wyjętym spod prawa..."
UsuńMyślałam tu głównie o "Bez przebaczenia" i "Mścicielu", ale tak szczerze, to nawet trylogia dolara jest moim zdaniem quite poważna. Ma zabawne elementy, ma zabawnego Tuco, ale kurde - choćby obraz wojny jest w kij poważny i poruszający. To nie są filmy jajcarskie.
UsuńNie no sam Clint jest zawsze śmiertelnie poważny :). Po prostu czasem wydarzenia i postacie wokół niego są niepoważne :). Z poważnych Westernów Clinta to jeszcze "Niesamowity jeździec". Ale jak już miałbym się, tak jak Ty, odwołać to napisałbym, że: jakbym chciał oglądnąć film na poważnie to bym włączył coś z Henrym Fondą - ten koleś jest śmiertelnie poważny ;).
UsuńJest, jest... tylko ekhm... ja za nim nie przepadam akurat zupełnie. ;)
UsuńNo to sobie teraz nagrabiłaś... ;). "Fort Apache", "Dwa złote kolty", "Pewnego razu na Dzikim Zachodzie". Henry Fonda to nie jest aktor, którego się lubi czy nie lubi. Tu nie działają zasady groupielovingu, fangirlingu itd. Jego się po prostu wielbi i kropka :P.
Usuń"Pewnego razu na Dzikim Zachodzie" to dla mnie przede wszystkim Cheyenne, "Dwa złote colty" zaś - Morgan. :) A wobec "trylogii kawaleryjskiej" w ogóle mam dość mieszane uczucia. W kategorii "jego się po prostu wielbi i kropka" jednak jestem wyznawczynią Eastwooda. ;]
UsuńJa jestem wyznawcą Duke'a :).
UsuńA w ogóle, to przez Ciebie naszło mnie na odkurzenie westernowego działu, bo nigdy nie skończyłam z kolekcjami. :P
UsuńI bardzo dobrze, bo Western no najważniejszy odłam kinematografii ;). Tak jak s-f powiesciopisarstwa ;).
UsuńApropos, niedłgo wchodzi do kin "Macheta zabija". Skoro Charlie Sheen jest prezydentem USA, to ja nie mam wątpliwości, że trzeba na to iść ;).
OdpowiedzUsuńOch, no jasne, że trzeba. ;) Chętnie zobaczę Gibsona jako złego, no i ponownie dyżurnego przydupasa - Billy'ego Blaira (który przewinął się też w "Johanu Hexie", swoją drogą ;) ). :) No i Trejo. Nie ignoruje się Trejo, kiedy... no... zabija. :D
Usuń,,...Lucyfer, ze swoim zwyczajowym luzem, wychłeptał sobie nieco wody święconej w kościele. Niemniej ja nadal nie wiem, o co mu tak naprawdę chodziło ...''
OdpowiedzUsuńCzasem przychodzi ochota na bad tripa. Lucyfer też człowiek :D
dobry fillm :)
OdpowiedzUsuń