Wspominałam, że seans z filmem Burke i Hare był takim moim lekiem na
nieobejrzenie The World’s End, trzeciego dzieła z trylogii Edgara Wrighta, z
Simonem Peggiem i Nickiem Frostem w rolach głównych. Ale lek, jak to lek,
stanowi tylko próbę udawania, że wszystko wporzo i że jest się zdrowym jak koń.
Prawdziwe zdrowie jednak to po prostu niechorowanie, kiedy żadnego leku nie
potrzeba. A gdyby ktoś się zgubił w mojej pokrętnej analogii, to niech się
odgubi: chodzi mi o to, że nic nie mogło mi zastąpić po prostu obejrzenia The World’s End. Co też uczyniłam.
Nie bardzo wiem, jak elokwentnie (musi
być elokwentnie, 750 słów na Alasce samo się nie napisze…) i mądrze kwiknąć z
radości i zachwytu. Mam ochotę raczej biegać w kółko, machać rękami i piszczeć.
No więc tak: jest Gary King (Simon Pegg). Pochodzi z małego miasteczka i to w sumie
tyle, co można o nim powiedzieć. Nie za bardzo wiadomo, z czego się utrzymuje,
wiadomo tylko tyle, że od czasów szkolnych jest chlorem. Wtedy był chlorem
razem z kumplami, teraz jednak kumple dorośli, a on… cóż, a on nie. W obliczu
jednej niefortunnej uwagi, jaka padła na spotkaniu AA, Gary King postanawia
dokończyć maraton po barach w owym
rodzinnym miasteczku. Potrzebuje jedynie na powrót skrzyknąć dawnych
przyjaciół: Andy’ego (Nick Frost), Olivera (Martin Freeman), Stevena (Paddy Considine) i Petera (Eddie Marsan).
kadr z filmu |
Ustalmy jedno: jak człowiek zaczyna
rechotać na początku filmu, tak ociera łzy dopiero na napisach końcowych.
Prawdę mówiąc, było lepiej niż się spodziewałam, a spodziewałam się (nauczona Wysypem żywych trupów i Hot Fuzz), że będzie rewelacyjnie.
Dialogi i relacje między bohaterami są doskonałe, no a widok Nicka Frosta w
fazie me smash! jest bezcenny. Biorąc
pod uwagę naturę wszystkich trzech filmów, widz tak naprawdę do ostatniej
chwili nie może przewidzieć, jak całość się skończy. A zakończenie The World’s End jest, muszę przyznać,
mocno zaskakujące. Przynajmniej dla mnie było lekkim szokiem, acz całkowicie
pozytywnym.
Z detali, które mnie urzekły, mogę wymieć
fakt, że bohaterowie przez większość czasu są natrąbieni jak dzwonki. I nie
chodzi o to, że mam jakąś szczególną słabość do natrąbionych ludzi – chodzi o
to, że oni byli naprawdę fajnie zagrani. Rzecz w tym, że kiedy oglądam czasem
filmy, dochodzę do wniosku, że zagranie pijanego musi być cholernie trudne. Bo
przecież nie chodzi tylko o to, że człowiek idzie wężykiem czy że bełkocze. To
jest też inne spojrzenie i zupełnie drobne zakłócenia w motoryce. I w The World’s End to naprawdę widać.
kadr z filmu |
Bohaterowie w zasadzie wszyscy wzbudzają
sympatię. No, za wyjątkiem bliźniaczek, które są całkowicie creepy, choćby Sam (Rosamund Pike) mówiła coś innego. Ich rozmowy o Muszkieterach,
wymyślanie nazwy dla robotów-nierobotów i wszystko inne jest zupełnie
urzekające. To tak naprawdę idealnie niebohaterscy bohaterowie, jakaś
przypadkowa zbieranina facetów w różnych sytuacjach życiowych, część ma
rodziny, część nie, ale żaden z nich nie zamierza ratować świata. Oni chcą
uratować siebie i tylko siebie. No, i może jeszcze Sam.
No i, żeby tego było mało, film wbrew
pozorom od czasu do czasu trąca poważniejsze czy może raczej smutniejsze nuty.
Kiedy w trakcie oglądania wychodzi na wierzch, czym tak naprawdę dla Kinga jest
ten maraton i to spotkanie, widz zaczyna się do bohaterów jeszcze bardziej
przywiązywać. Tu nie chodzi tylko o nawalenie się, ale no… o wszystko. Jakieś
to rozczulające było. Podobało mi się też pokazanie (w dość lekkiej formie i
dość wprost, ale jednak przyjemnie) ludzkiej natury. Jasne, to dość ograny
motyw, że człowiek wybiera wolność ponad narzucone szczęście itp., ale tutaj to
po prostu było bardzo wiarygodne i jakieś takie nienadęte.
kadr z filmu (tak, jego też lubiłam) |
W ogóle to film z rodzaju tych, gdzie widz
sobie siedzi i stwierdza, że chciałby w sumie dołączyć do bohaterów. Fajni
ludzie, małe angielskie miasteczko (z rodzaju tych, gdzie za każdym płotem czai
się morderca, jeśli wierzyć serialom typu Morderstwa
w Midsomer), klimatyczne puby – czegóż chcieć więcej? No, ewentualnie braku
robotów, ale to jakiś tam zaledwie irytujący szczególik w idealnym obrazku.
Przyznam, że w tej chwili tak naprawdę
nie potrafię się zdecydować, czy moim ulubionym filmem z trylogii jest Hot Fuzz czy The World’s End. Skłaniam się jednak ku temu ostatniemu, ale może
to dlatego, że jestem z nim na świeżo. No i widziałam tylko raz, podczas gdy Hot Fuzz… nawet nie wiem ile.
Niewątpliwie The World’s End obejrzę
jeszcze wiele, wiele razy. To zbyt doskonała komedia sci-fi, żebym miała tak po
prostu się z nią rozstać. Fakt, że znam zakończenie, wiele tu nie zaszkodzi.
Wciąż pozostanie Gary King zaliczający glebę na każdym krzaczku i Nick Frost
rozrywający koszulę.
Chyba mogę kończyć. Film bardzo, bardzo
polecam, bo jest totalnie świetny, o. Tak jak zapowiadałam w komentarzu pod
poprzednim wpisem, dziś sprawa jest jasna: 10/10.
– Andy, what's happening?
– Gary thinks we should keep up with the crawl because they know what
they're doing, but they don't know that we know what they're doing, and
basically no one else has a better idea so, fuck it.
Nie oglądałem, ale skoro sci-fi i 10 szklanek whisky, to w weekend obejrzę ;).
OdpowiedzUsuńMUST SEE.
OdpowiedzUsuńKONIECZNIE.
UsuńDołączam się do tych peanów - ocena jak najbardziej zasłużona. Aktorstwo ( ze wskazaniem na Frosta i Pegga ) - miód. A sama story, rozwiązania z crossoverem gatunków plus choreografia i montaż bijatyk - to już autentyczna pasieka ( jeden z tych pubów się tak bodajże nazywał ). A kanapką z marmoladą bym nie pogardził.... ; )
OdpowiedzUsuńDobra energia w stanie czystym i mocny kandydat na film roku.
Dokładnie tak :D
UsuńBarć była chyba drugim czy trzecim pubem, nie pamiętam już ;)
Hehe - Frost rozpiżający dwoma taboretami cały pub? Hell yeah! :D
Też o soundtracku by wypadało nadmienic, wprawdzie za britpopem nigdy nie przepadałem, ale tu całkiem ładnie i harmonijnie to wszystko zagrało. A najlepsze dwa numery, to poleciały na końcowych napisach : ' Happy Hour' the Housemartins i ' Corrosion' Sisters of Mercy ( których t shirta Pegg nosi non stop przez te wszystkie lata )
OdpowiedzUsuńOd rana katuję the Housemartins - zapomniany, uroczy band z lat 80' . Fatboy Slim u nich zaczynał, jako basista.
Ha, a na muzykę zwróciłam uwagę dopiero przy drugim oglądaniu (wczoraj). Mam to samo odczucie: ogólnie nie moje klimaty, ale w filmie świetnie pasuje. :)
UsuńTak, tak, TAK. Ja jestem świeżo po całej trylogii (na ostatnim byłam w kinie) i wprost nie mogę wyjść podziwu. Wysyp mi się nie podobał, bo nawet jako "inteligentna komedia o zombiakach" to wytarty schemat. Ale Hot Fuzz wbił mnie w fotel - dawno nie widziałam tak idealnego filmu. Zupełnie, jakby ktoś przyszedł do mnie we śnie i zapytał - Co byś sobie życzyła obejrzeć? Ja na to: coś zajebistego *_* i bam, Hot Fuzz się stał. A potem obejrzałam World's End i stwierdziłam, że tylko jedno życzenie mi zostało XD
OdpowiedzUsuńNo bo: duet Pegg-Frost. Trzy filmy, trzy kompletnie rózne kreacje, trzy zajebiste role. Frost jest moim nowym ulubieńcem, bo Pegga już kochałam. Ale ten grubasek jest niesamowitym aktorem i pierwszy raz w ogóle widziałam historię, gdzie grubasek jest totalnym bad-assem i nie jest to połączone z kompleksami czy jakąś nadmuchaną back-story. Ba, nawet jak postanowiłam narysować fanarty do filmów, to powstały trzy rysunki Frosta i tylko jeden Pegga :D Dalej - walki.Cudo-miód. Choreografia, montaż, ujęcia, muzyka, czysta symfonia zajebistości! Scena walki w łazience - bajer. Scena muzyczna, kiedy już wiedzą o robotach i kiedy Andy zaczyna chlać z nimi, muzyka Alabama Song by The Doors - piszczałam :D
A w ogóle, to autentyk - po filmie poczułam, że muszę zrobić research, czy przypadkiem scenarzysta World's End nie był spokrewniony z Douglasem Adamsem. Nie był, ale D. Adams z pewnością czułby się dumny, jakby ktoś pomylił go ze scenarzystą :D