piątek, 18 października 2013

ZaFraapowana filmami (86) - "The World's End"


The World's End - plakat
Wspominałam, że seans z filmem Burke i Hare był takim moim lekiem na nieobejrzenie The World’s End, trzeciego dzieła z trylogii Edgara Wrighta, z Simonem Peggiem i Nickiem Frostem w rolach głównych. Ale lek, jak to lek, stanowi tylko próbę udawania, że wszystko wporzo i że jest się zdrowym jak koń. Prawdziwe zdrowie jednak to po prostu niechorowanie, kiedy żadnego leku nie potrzeba. A gdyby ktoś się zgubił w mojej pokrętnej analogii, to niech się odgubi: chodzi mi o to, że nic nie mogło mi zastąpić po prostu obejrzenia The World’s End. Co też uczyniłam.

Nie bardzo wiem, jak elokwentnie (musi być elokwentnie, 750 słów na Alasce samo się nie napisze…) i mądrze kwiknąć z radości i zachwytu. Mam ochotę raczej biegać w kółko, machać rękami i piszczeć.

No więc tak: jest Gary King (Simon Pegg). Pochodzi z małego miasteczka i to w sumie tyle, co można o nim powiedzieć. Nie za bardzo wiadomo, z czego się utrzymuje, wiadomo tylko tyle, że od czasów szkolnych jest chlorem. Wtedy był chlorem razem z kumplami, teraz jednak kumple dorośli, a on… cóż, a on nie. W obliczu jednej niefortunnej uwagi, jaka padła na spotkaniu AA, Gary King postanawia dokończyć  maraton po barach w owym rodzinnym miasteczku. Potrzebuje jedynie na powrót skrzyknąć dawnych przyjaciół: Andy’ego (Nick Frost), Olivera (Martin Freeman), Stevena (Paddy Considine) i Petera (Eddie Marsan).

kadr z filmu
Ustalmy jedno: jak człowiek zaczyna rechotać na początku filmu, tak ociera łzy dopiero na napisach końcowych. Prawdę mówiąc, było lepiej niż się spodziewałam, a spodziewałam się (nauczona Wysypem żywych trupów i Hot Fuzz), że będzie rewelacyjnie. Dialogi i relacje między bohaterami są doskonałe, no a widok Nicka Frosta w fazie me smash! jest bezcenny. Biorąc pod uwagę naturę wszystkich trzech filmów, widz tak naprawdę do ostatniej chwili nie może przewidzieć, jak całość się skończy. A zakończenie The World’s End jest, muszę przyznać, mocno zaskakujące. Przynajmniej dla mnie było lekkim szokiem, acz całkowicie pozytywnym.
Z detali, które mnie urzekły, mogę wymieć fakt, że bohaterowie przez większość czasu są natrąbieni jak dzwonki. I nie chodzi o to, że mam jakąś szczególną słabość do natrąbionych ludzi – chodzi o to, że oni byli naprawdę fajnie zagrani. Rzecz w tym, że kiedy oglądam czasem filmy, dochodzę do wniosku, że zagranie pijanego musi być cholernie trudne. Bo przecież nie chodzi tylko o to, że człowiek idzie wężykiem czy że bełkocze. To jest też inne spojrzenie i zupełnie drobne zakłócenia w motoryce. I w The World’s End to naprawdę widać.

kadr z filmu
Bohaterowie w zasadzie wszyscy wzbudzają sympatię. No, za wyjątkiem bliźniaczek, które są całkowicie creepy, choćby Sam (Rosamund Pike) mówiła coś innego. Ich rozmowy o Muszkieterach, wymyślanie nazwy dla robotów-nierobotów i wszystko inne jest zupełnie urzekające. To tak naprawdę idealnie niebohaterscy bohaterowie, jakaś przypadkowa zbieranina facetów w różnych sytuacjach życiowych, część ma rodziny, część nie, ale żaden z nich nie zamierza ratować świata. Oni chcą uratować siebie i tylko siebie. No, i może jeszcze Sam.
No i, żeby tego było mało, film wbrew pozorom od czasu do czasu trąca poważniejsze czy może raczej smutniejsze nuty. Kiedy w trakcie oglądania wychodzi na wierzch, czym tak naprawdę dla Kinga jest ten maraton i to spotkanie, widz zaczyna się do bohaterów jeszcze bardziej przywiązywać. Tu nie chodzi tylko o nawalenie się, ale no… o wszystko. Jakieś to rozczulające było. Podobało mi się też pokazanie (w dość lekkiej formie i dość wprost, ale jednak przyjemnie) ludzkiej natury. Jasne, to dość ograny motyw, że człowiek wybiera wolność ponad narzucone szczęście itp., ale tutaj to po prostu było bardzo wiarygodne i jakieś takie nienadęte.
kadr z filmu (tak, jego też lubiłam)
W ogóle to film z rodzaju tych, gdzie widz sobie siedzi i stwierdza, że chciałby w sumie dołączyć do bohaterów. Fajni ludzie, małe angielskie miasteczko (z rodzaju tych, gdzie za każdym płotem czai się morderca, jeśli wierzyć serialom typu Morderstwa w Midsomer), klimatyczne puby – czegóż chcieć więcej? No, ewentualnie braku robotów, ale to jakiś tam zaledwie irytujący szczególik w idealnym obrazku.

Przyznam, że w tej chwili tak naprawdę nie potrafię się zdecydować, czy moim ulubionym filmem z trylogii jest Hot Fuzz czy The World’s End. Skłaniam się jednak ku temu ostatniemu, ale może to dlatego, że jestem z nim na świeżo. No i widziałam tylko raz, podczas gdy Hot Fuzz… nawet nie wiem ile. Niewątpliwie The World’s End obejrzę jeszcze wiele, wiele razy. To zbyt doskonała komedia sci-fi, żebym miała tak po prostu się z nią rozstać. Fakt, że znam zakończenie, wiele tu nie zaszkodzi. Wciąż pozostanie Gary King zaliczający glebę na każdym krzaczku i Nick Frost rozrywający koszulę.

Chyba mogę kończyć. Film bardzo, bardzo polecam, bo jest totalnie świetny, o. Tak jak zapowiadałam w komentarzu pod poprzednim wpisem, dziś sprawa jest jasna: 10/10.








– Andy, what's happening?
– Gary thinks we should keep up with the crawl because they know what they're doing, but they don't know that we know what they're doing, and basically no one else has a better idea so, fuck it.

8 komentarzy:

  1. Nie oglądałem, ale skoro sci-fi i 10 szklanek whisky, to w weekend obejrzę ;).

    OdpowiedzUsuń
  2. Dołączam się do tych peanów - ocena jak najbardziej zasłużona. Aktorstwo ( ze wskazaniem na Frosta i Pegga ) - miód. A sama story, rozwiązania z crossoverem gatunków plus choreografia i montaż bijatyk - to już autentyczna pasieka ( jeden z tych pubów się tak bodajże nazywał ). A kanapką z marmoladą bym nie pogardził.... ; )
    Dobra energia w stanie czystym i mocny kandydat na film roku.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie tak :D
      Barć była chyba drugim czy trzecim pubem, nie pamiętam już ;)
      Hehe - Frost rozpiżający dwoma taboretami cały pub? Hell yeah! :D

      Usuń
  3. Też o soundtracku by wypadało nadmienic, wprawdzie za britpopem nigdy nie przepadałem, ale tu całkiem ładnie i harmonijnie to wszystko zagrało. A najlepsze dwa numery, to poleciały na końcowych napisach : ' Happy Hour' the Housemartins i ' Corrosion' Sisters of Mercy ( których t shirta Pegg nosi non stop przez te wszystkie lata )
    Od rana katuję the Housemartins - zapomniany, uroczy band z lat 80' . Fatboy Slim u nich zaczynał, jako basista.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, a na muzykę zwróciłam uwagę dopiero przy drugim oglądaniu (wczoraj). Mam to samo odczucie: ogólnie nie moje klimaty, ale w filmie świetnie pasuje. :)

      Usuń
  4. Tak, tak, TAK. Ja jestem świeżo po całej trylogii (na ostatnim byłam w kinie) i wprost nie mogę wyjść podziwu. Wysyp mi się nie podobał, bo nawet jako "inteligentna komedia o zombiakach" to wytarty schemat. Ale Hot Fuzz wbił mnie w fotel - dawno nie widziałam tak idealnego filmu. Zupełnie, jakby ktoś przyszedł do mnie we śnie i zapytał - Co byś sobie życzyła obejrzeć? Ja na to: coś zajebistego *_* i bam, Hot Fuzz się stał. A potem obejrzałam World's End i stwierdziłam, że tylko jedno życzenie mi zostało XD
    No bo: duet Pegg-Frost. Trzy filmy, trzy kompletnie rózne kreacje, trzy zajebiste role. Frost jest moim nowym ulubieńcem, bo Pegga już kochałam. Ale ten grubasek jest niesamowitym aktorem i pierwszy raz w ogóle widziałam historię, gdzie grubasek jest totalnym bad-assem i nie jest to połączone z kompleksami czy jakąś nadmuchaną back-story. Ba, nawet jak postanowiłam narysować fanarty do filmów, to powstały trzy rysunki Frosta i tylko jeden Pegga :D Dalej - walki.Cudo-miód. Choreografia, montaż, ujęcia, muzyka, czysta symfonia zajebistości! Scena walki w łazience - bajer. Scena muzyczna, kiedy już wiedzą o robotach i kiedy Andy zaczyna chlać z nimi, muzyka Alabama Song by The Doors - piszczałam :D
    A w ogóle, to autentyk - po filmie poczułam, że muszę zrobić research, czy przypadkiem scenarzysta World's End nie był spokrewniony z Douglasem Adamsem. Nie był, ale D. Adams z pewnością czułby się dumny, jakby ktoś pomylił go ze scenarzystą :D

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...