wtorek, 2 marca 2010

ZaFraapowana filmami (8) - "Armia Boga"

Fraa zawsze była zainteresowana tematyką okołoanielską. Dlatego obejrzała film „Armia Boga”. Albo obejrzała „Armię Boga” i dlatego zainteresowała się tematyką okołoanielską – trudno powiedzieć, bo tak daleko Fraa nie umie sięgnąć pamięcią. Faktem jest, że dziecięciem będąc obejrzała film, z którego przez następne blisko dziesięć lat pamiętała tylko tytuł i dwie małe scenki. Aż w końcu nadszedł dzień, w którym w gazecie, bodajże „To & Owo”, Fraa wyłowiła (wtedy jeszcze) sokolim wzrokiem tytuł „Armia Boga”. Sterroryzowała rodzinę, okupowała telewizor, połknęła pilota - no i w końcu mogła obejrzeć jeszcze raz. I nawet zidentyfikowała w trakcie oglądania te dwie sceny, które pamiętała.
Później poszło już lawinowo: najpierw „Armia Boga” na kasecie wideo, potem na DVD, a w międzyczasie obejrzane kolejne części.




armia boga
Fraa może powiedzieć jedno: „Armia Boga” z 1995 roku w reżyserii Gregory'ego Widena to bezwzględnie jeden z jej najulubieńszych filmów. Fraa jest nim niezmiennie od lat zauroczona.

Należałoby zacząć od krótkiego „z czym to się je”. Otóż w niebie ma miejsce druga wojna – tym razem niejako „wewnętrzna”, bo między aniołami, podczas gdy Lucyfer siedzi sobie w swoim piekle. Przedstawiciele obu frakcji – Gabriel (Christopher Walken) oraz Szymon (Eric Stoltz) – schodzą na padół śmiertelników w poszukiwaniu parchatej, nikczemnej, podłej duszy człowieka gorszego niż wszyscy zbrodniarze historii razem wzięci. Nieco z przypadku w te wydarzenia wdeptuje policjant Thomas Dagget (Elias Koteas).
To tyle z rysu fabularnego.

Nie da się ukryć, że film został „ukradziony” przez Walkena właściwie tak jak na przykład „Once upon a time in Mexico” przez Johnny'ego Deppa. Cóż poradzić – Gabriel jest postacią niesamowicie charyzmatyczną i przekonującą. Każdy jego gest jest naturalny, choć niektóre mogą wydawać się dziwne (cudownie nonszalanckie spalenie w kostnicy zwłok, które jednak zostały bardzo starannie przygotowane).
Gabriel
Nie da się go zniszczyć tradycyjnymi metodami, ale nie sprawia wrażenia przepakowanego Überherosa, który wzbudzałby jedynie uśmiech politowania. A wręcz wywołuje zbliżone emocje do tych towarzyszących czytaniu o Arcywrogu u Miltona: jest to bohater, który wierzy w słuszność tego co robi. Który uważa, że został potraktowany niesprawiedliwie i kiedy w końcu wyjaśnia Thomasowi, dlaczego nie może o tym porozmawiać z Bogiem, trudno nie poczuć ukłucia żalu i po cichu nie przyznać – tak chociaż troszkę – racji Gabrielowi. Nie jest tak po prostu zły i już.



Szymon
Przeciwko Gabrielowi występuje Szymon, który jak najbardziej również wzbudza sympatię widza. Jest w „obozie” przychylnym ludzkości, słabszy od Gabriela, ale – brońcie bogowie – nie jest pierdołowaty.
Pojawia się również niejaki Uziel (Jeff Cadiente) i to właśnie z jego udziałem sceny Fraa zapamiętała, jak się później okazało.

Wśród ludzi właściwie każda postać jest wyrazista. Nie tylko Thomas, który był księdzem, ale stracił wiarę. Jest też patolog Joseph (Steve Hytner), którego żarcik o wydaniu Biblii dla nauczycieli Fraa wciąż uważa za urokliwy, jest nauczycielka Katherine (Virginia Madsen), która po prostu stara się chronić swoich uczniów, jest w końcu Mary – mała Indianka, ofiara całej hecy o duszę niejakiego pułkownika Hawthorne'a. Dodatkowym plusem w przypadku ludzi jest brak wydumanego i idiotycznego wątku miłosnego w stylu „ratujemy razem świat przed zagładą, czyli na pewno możemy spędzić wspólnie następne pięćdziesiąt lat życia, zakochajmy się!”, co Fraa naprawdę zawsze uważała za skrajną głupotę. Bo skąd założenie, że dwójka zupełnie niepasujących do siebie ludzi będzie żyła długo i szczęśliwie tylko dlatego, że przeżyli razem jakąś traumę, będąc dla siebie wówczas kompletnie obcymi osobami? „Armia Boga” nie wyklucza takiego rozwiązania co prawda, ale nie wciska go nachalnie widzowi.
No i oczywiście „gadająca małpa” Gabriela, Jerry (Adam Goldberg) – jest po prostu dokładnie taki, jaki powinien być: bezmyślny, posłuszny, nieudacznik, jednocześnie ma swój charakter.

Lucyfer i Thomas
Nie wolno też zapominać o Lucyferze (Viggo Mortensen): jego rola nie jest wielka (w jednej z dwóch dostępnych wersji jest jeszcze mniejsza), ale bardzo silnie zapada w pamięć. Znów mamy do czynienia z postacią dość niejednoznaczną: bo właściwie to sam szatan, więc oczywiście jest zły i nie można temu ot tak zaprzeczyć. Ale jednak za każdym razem kiedy ten cyniczny i perfidny Lucyfer schodzi ze sceny, Fraa odczuwa pewien smutek i żal. Ma wrażenie, jakby pewne słowa czy gesty nie miały miejsca wyłącznie dlatego, że przecież to diabeł, więc nie wypada. Ale że się po prostu należą.

Jak już wyżej Fraa wspomniała, film ma dwie wersje.
Pierwsza z nich (Fraa wymienia w takiej kolejności, w jakiej oglądała) nosi tytul „God's Army” i jest to wersja europejska. Druga jest zatytułowana „The Prophecy”. Różnice nie są wielkie, ale jednak są. Przede wszystkim chodzi tu o scenę otwierającą film: w „God's Army” jest to siedmioletni Thomas na huśtawce, który rozmawia z głosem – dopiero pod koniec filmu widz będzie miał okazję się dowiedzieć czyj to tak naprawdę głos, ponieważ rozmówca nie jest pokazany. W drugiej wersji widać Szymona na czymś w rodzaju pustyni, czy też może to jakieś miejsce w zaświatach, który tłumaczy o co chodzi z drugą wojną w niebie. I Fraa musi przyznać, że pierwsza wersja odpowiada jej dużo bardziej. Może to wynikać oczywiście z tego, że często człowiekowi bardziej podoba się to, co zobaczy jako pierwsze, ale Fraa ma wrażenie, że Thomas na huśtawce jakoś lepiej wpasowuje się w tę rewelacyjnie nieefekciarską poetykę filmu. I to samo odczucie pojawia się przy kolejnych różnicach - „God's Army” jest pozbawione pewnych efektów, pewnych podanych na tacy odpowiedzi. Fraa uważa, że film dużo zyskuje na tym, że nie pokazuje wszystkiego.

Właśnie to nieefekciarstwo „Armii Boga” jest jednym z atutów filmu. Nie jest łatwo zrobić film o aniołach, ale bez pokazywania chmurek i skrzydeł. Twórcom kontynuacji („Armia Boga” doczekała się – o zgrozo! – czterech kolejnych części, których Fraa nie radzi oglądać, chyba że pod groźbą ciężkich tortur w rodzaju oglądania - tfu, tfu! - „Domu Usherów”) nie udało się już tego uniknąć – widać więc skrzydła, ogień piekielny i tego typu bzdury. Bzdury, które nawiasem mówiąc mają się nijak do pierwowzoru, w którym Lucyfer – czyli osoba najbardziej kompetentna do tego typu wygłoszeń – wyraźnie mówi, że w piekle nie ma ognia. A cechę, która w pierwszej części była dodającym smaczku detalem (umiejętność siadania na krzesłach i wszelkich innych niewygodnych barierkach), w kolejnych „odcinkach” rozdmuchano do pozycji jakiejś super-magicznej umiejki, którą można olśniewać głupiutkich ludzi. Fraa pominie już milczeniem fakt, że z Gabriela zrobiono skończonego idiotę i choleryka, co czyni z niego postać skrajnie niespójną, jeśli wziąć pod uwagę część pierwszą.

Co do muzyki w filmie – jest przyjemna. Nie są to oczywiście oscarowe kawałki, które mogą nawet odciągnąć uwagę widza od obrazu, ale są po prostu dopasowane i przyjemne dla ucha. W jakiś sposób charakterystyczne, dynamiczne i nieefekciarskie.

Jeśli Fraa miałaby określić „Armię Boga” jednym zdaniem, to powiedziałaby, że jest to jeden z filmów znajdujących się na jej prywatnej liście Top 5 Movies Ever.





"– Hello, Katherine. We must talk.– Oh, my God.– God? God is love. I don't love you.– I... I can't. I can't do this.– I can lay you out and fill your mouth with your mother's feces. Or we can talk."

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...