wtorek, 16 lipca 2013

ZaFraapowana filmami (82) - "Pacific Rim"

No dobrze. Nie ukrywam, że największą chęć miałabym zalinkować tutaj recenzję Rusty Angel, bo oddaje istotę sprawy. Ale nie będę taka. Mój blog, moje musi być wykrzyknienie zachwytu.

Raczej wątpię, żeby ktoś nie wiedział, o co chodzi, ale dla przyzwoitości przypomnę: Pacific Rim w reżyserii Guillermo del Toro to spektakularne widowisko o gigantycznych mechach, które walczą z gigantycznymi potworami z innego wymiaru.
Wersja dla bardziej opornych, znaczy z jakimiś tam mało istotnymi elementami, takimi jak… nie wiem… fabuła: gdzieś na dnie Pacyfiku otworzył się korytarz do innego wymiaru, z którego to korytarza zaczęło wyłazić rozmaite paskudztwo. Ludzkość połączyła swoje siły i celem obrony wydała na świat gigantyczne roboty. Potem uznała, że lepiej zastąpić je murem. I tu wchodzą nasi bohaterowie-ludzie: każdy robot, tak zwany Jaeger, jest pilotowany przez dwóch delikwentów, bo kiedy dawniej piloci wsiadali do maszyn pojedynczo, mózgi wyciekały im uszami. Czy coś takiego. Mamy więc pilota, Raleigha Becketa (Charlie Hunnam, fanki rzucają gaciami!), który właściwie pięć lat temu rzucił ten interes i zajął się pracami budowlanymi, ale teraz musi wrócić do dawnego fachu, bo ekipa zajmująca się wielkimi robotami przechodzi kryzys. Jest Stacker Pentecost (Idris Elba, w ruch idą staniki!), szefu całego projektu, zmuszony zejść do podziemia z całym tym majdanem, bo ludzkość generalnie wycofała się z tego, kiedy roboty zaczęły ponosić porażki. I jest Mako Mori (Rinko Kikuchi), wprawdzie nie pilot, a teoretyk, ale bardzo by chciała pilotować. Nie dziwię się – ja też.

Fabuła prosta jak konstrukcja cepa. Stosunkowo łatwo obstawić, kto zginie, a kto przeżyje. W ogóle wszystko tam łatwo przewidzieć, bo przecież nie o nieprzewidywalność wątków chodzi, a o rozpierduchę.
I istotnie, jest rozpierducha. Taka bardzo konkretna, która sprawia, że w kategorii „Filmy o wielkich, naparzających się robotach” Pacific Rim wspina się dużo wyżej niż Transformers. Bo Pacific Rim jest pozbawione prawie całej tej nudnej, słodkopierdzącej, naiwnej otoczki. To znaczy jasne, trochę tego jest. Tu i ówdzie jest też trochę tego zdrowego, amerykańskiego patosu, z banalnym spiczem dowódcy włącznie. Ale nikt nam nie mówi „My nie krzywdzimy ludzi”, by zaraz potem wpierdzielić się w zatłoczony wieżowiec. Twórcy nie zaprzątają widzowi głowy takimi pierdołami, po prostu pokazują wspomnianą już rozpierduchę.
W przypadku takich filmów zawsze jest obawa, że pewnie najlepszą akcję pokazali w trailerze, a w kinie zobaczy się to samo plus parę smętnych dialogów.
Otóż tym razem tak nie było. Pacific Rim leci sobie w fantastycznym tempie, akurat takim, żeby rozwałka wciągnęła i dawała frajdę, ale z drobnymi spowolnieniami tu i ówdzie, żeby jednak widz zdążył jakoś tam przywiązać się do bohaterów. I tak się turlamy od średnich potworów do coraz większych i większych.

kadr z filmu Pacific Rim (Hannibal Chau)
Bohaterowie są… cóż, są równie prości jak fabuła. Do bólu typowi. Budzą sympatię, ale nie zostają w głowie na dłużej. Na szczęście jest parę chlubnych wyjątków. Zacznę od mojego prywatnego spaczenia, czyli od pary rosyjskich pilotów, Kaidanovskych (Robert Maillet i Heather Doerksen). Byli przepięknie przerysowani, niemal groteskowi w swoim byciu Rosjanami. Brakowało im tylko czerwonych gwiazd i futrzanych czap. Generalnie ich rólki były niewielkie, ale i tak zapadły mi w pamięci. Rolą większą i zdecydowanie wygrywającą, jeśli chodzi o wszystkich ludzkich bohaterów filmu, był Hannibal Chau (Ron Perlman), całkowicie świetny handlarz potworzymi resztkami. Jeśli nawet kogoś nie kręcą wielkie roboty (a kogoś nie kręcą…? Poproszę wyjść z tego bloga i przemyśleć swoje zachowanie), warto się pomęczyć dla tej jednej postaci.
Nie powiem, ja tam miałam jeszcze jednego faworyta, ale była to sympatia zupełnie irracjonalna i naprawdę bezsensowna, bo koleś właściwie tylko siedział w łączności (a trzeeeci, co był głupi…!) Tendo Choi (Clifton Collins). Miał szelki, muszkę i zajebiste pekaesy, o.

No, ale przecież nie dla ludzi ogląda się ten film. Chodzi o roboty. A te zdecydowanie są satysfakcjonujące. Z wyglądu klasyczne, znane i lubiane mechy, człekokształtne gundamy, różniące się nieco między sobą w zależności od kraju czy roku produkcji. Oczywiście, okazuje się, że stary złom jest dużo lepszy niż wypaśne nowoczesne mechy, ale to chyba nikogo nie zaskakuje, prawda? Grunt, że roboty tłuką się ładnie. W ruch idą kontenery, składane miecze, wyrzutnie rakiet, działka plazmowe, okręty i wszystko, co tylko wpadnie w ręce takiego giganta. Ciskają się z potworami w tę i nazad zarówno w oceanie jak i w miastach, odrywają sobie kończyny i w ogóle, w ogóle. Dwie godziny  nieskrępowanej rozwałki, naprawdę efektownej, koniecznie do zobaczenia w kinie, niekoniecznie w 3D (w 2D wygląda naprawdę spektakularnie, więc nie ma parcia).

Jasne, fabuła często jest grubymi nićmi szyta, a niektóre sceny wywołują parsknięcie śmiechu. No bo czemu genialny matematyk, Gottlieb (Burn Gorman), musiał zużyć chyba z sześć gigantycznych tablic i pewnie z cztery opakowania kredy, żeby wyliczyć jedną małą funkcyjkę? Czemu genialni naukowcy, wspomniany już Gottlieb i Geiszler (Charlie Day), nie mogli do kwatery głównej po prostu zadzwonić, tylko musieli wpaść dramatycznie i w ostatniej chwili, podwiezieni śmigłowcem? Czemu w ogóle ludzkość od razu nie uderzyła w próby zablokowania całego tego wyłomu, tylko pierdzieliła się z montowaniem robotów? Czemu wreszcie, kiedy już ludzie mieli jako-takie doświadczenie z robotami i potworami i widzieli, że najeźdźcy przechodzą przez kolejne miasta jak przez masło, uznali jednak, że zbudowanie wokół oceanu płotka będzie jakąkolwiek przeszkodą?
Generalnie w filmie jest naprawdę dużo bzdur. Które, żeby było śmieszniej, w niczym nie przeszkadzają, bo WIELKIE ROBOTY.
To znaczy… cóż, spróbuję dokończyć tę recenzję obrazkowo, bo pisanie w obliczu takiego filmu naprawdę, naprawdę nie ma najmniejszego sensu. 

Indżojcie. Dla mnie full wypas 9/10.






Rosjanie, biczyz! Obczajcie te złote sygnety!







  

17 komentarzy:

  1. Indżojmy? Przecież prosty jak cep, a jednak 9 kielonków?? to jednak musiał Cię rozwalić :D
    Jak będę miała szansę to obejrzę.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale przecież o tym właśnie piszę: jest prosty, bohaterowie są prości, wszystko jest proste, ale to WIELKIE ROBOTY, które walczą z wielkimi potworami, c'mon! To nie jest film, w którym szuka się zakręconej intrygi czy bohaterów z głębią jak Rów Mariański. ;)

      Jeśli nie jesteś przekonana i jeśli nie jarają Cię wielkie roboty, to raczej odpuść, bo będzie Cię bolało, że przez dwie godziny prostują Ci się fałdy na mózgu. ;) Mnie jarają, więc dla mnie to była pozycja obowiązkowa, odkąd pierwszy raz zobaczyłam trailer. :D

      Usuń
    2. Spoko lubię duuuuże rzeczy :)

      Usuń
  2. Chociaż lubię sobię czasem (no, może częśćiej...) obejrzeć Transformersów, czy też Wyspę to... do tego filmu coś mnie będzie musiało pchnąć. Jak na razie zaczekam na wydanie dvd.

    Pozdrawiam,

    czas-na-film.blogspot.com

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Nie wiem, czy nie szkoda na dvd. Jeśli już i tak rezygnujesz z większej części widowiskowości, rezygnując z dużego ekranu, to przynajmniej poczekaj, aż to dvd będzie w koszu "wszystko za 2zł" ;)

      Usuń
  3. Ja nawet miałam w planach napisać porządną recenzję, ale po namyśle uznałam, że trzy słowa wystarcza. Dziś byłam w kinie po raz drugi i film nadal przynosi mi wiele nieskrępowanej radości.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Zazdraszczam pójścia po raz drugi. Też bym poszła, ale budżet nie ten. xD

      Usuń
  4. :D

    Odnośnie ostatniego akapitu. Bo ludzie tak mają, że skupiają się na skutkach, nie na przyczynach ;] I nie tylko w filmach ;]

    OdpowiedzUsuń
  5. Dziewięć szklanek whisky? Za film z przewidywalną fabułą i płaskimi bohaterami, o naparzankach robotów? Serio? Nota taka, jaką dostali u Ciebie panowie Waltz i Di Caprio za "Django Unchained"? Czy ja przemyłem oczy dzisiaj? Nie widziałem jeszcze tego filmu, ale trailery wcale mnie nie zachęcają. Jedyne co mnie "fraapuje" to Guillermo, bo zrobił kilka, więcej niż dobrych, filmów, choć dotychczas nie brał się za tematy w stylu Bay'a. Apropos. To właśnie te słodkopierdzące dodatki LaBeouf'a i Fox'owej sprawiają, że Transformersi są fajni. Gdyby nie patos i ciotowate Autoboty, powiedziałbym, że film jest dobry :). I tak nie pójdę do kina na Pacific Rim - wybieram Disneya i "Lone Ranger" :P.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Przecież "Django Unchained" i "Pacific Rim" to dwie totalnie różne kategorie. ;) Nie można tego porównywać i przykładać tej samej miarki. Jedno _ma być_ widowiskowe i z łomotem, w drugim liczy się fabuła. Ocena dotyczy tylko tego, jak dany film sprawdził się w _danej_ kategorii.

      Jeśli nie jarają Cię wielkie roboty - bardzo słuszna decyzja. ;)

      Usuń
    2. Nie mogę się zgodzić. Patrząc w ten sposób rozdanie Oscarów też powinni podzielic na Westerny, naparzanki robotów, komedie romantyczne itp? :p. Tłumacz się ;).

      Usuń
    3. Wróciłam z urlopów, więc już przystępuję do tłumaczenia. ;)

      Szczerze powiedziawszy, owszem: wybieranie "najlepszego filmu" spośród WSZYSTKICH, jakie pojawiły się w danym roku, jest dla mnie nieco kuriozalne. Jeszcze zdjęcia, aktor itp. to rozumiem, bo tu można jakieś konkretne kryteria dać. Ale film? Nie wiem, jakie są wytyczne, ale uważam takie ocenianie za zupełnie niemiarodajne. "Amadeusz" mnie zachwyca, "Łowca jeleni" takoż, ale "Chicago" czy "W pułapce wojny" są - w mojej, subiektywnej opinii - bez porównania słabsze. Zdecydowanie wolę ocenianie w ramach danego gatunku. Że tak zgapię z innego bloga i zacytuję samego del Toro:

      "- Kiedy idę na imprezę, to się bawię. A jak idę na sympozjum, to nie biorę ze sobą tequili. To są dwa zupełnie różne pokoje w moim domu, ale w obu czuję się równie wygodnie. Gdy jesteś na imprezie, nie pytasz wszystkich naokoło o wartości etyczne!"

      No więc "Pacific Rim" to impreza. Świetna impreza, na której doskonale się bawię. I nie widzę powodów, by źle oceniać imprezę tylko dlatego, że to impreza, a nie sympozjum. ;)

      Usuń
    4. Ok, przekonałaś mnie :).
      p.s. Czyli mówisz żebym nie brał więcej tequili na sympozja? ;).

      Usuń
  6. @Czemu w ogóle ludzkość od razu nie uderzyła w próby zablokowania całego tego wyłomu, tylko pierdzieliła się z montowaniem robotów?

    Pod tym względem bym akurat dała spokój, bo mówią, że próbowali zniszczyć przejście już wcześniej, ale im nie wychodziło i dlatego liczyli, że poszerzenie pomoże na pewne sprawy (szansa jedna na milion, ale może się udać). A murek to takie typowo konserwatywno-zachowawcze działanie (zwłaszcza jeżeli to właśnie ty jesteś rządem, który może się przenieść dalej od wybrzeża). :]

    Oczywiście jest cała masa takich szczegółów, ale chodzi bardziej o elementy przygodowe i radosne, bo to przecież tego typu film. Postacie są proste, ale da się je lubić (nie tak jak np. nieszczęsnego Supermana)a radość z dobrze zrobionych wizualnie (i pomysłowych pod względem pewnych zagrań) scen jest ogromna. I wielkie roboty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ale ten murek na pierwszy rzut oka ewidentnie nie dawał rady - przecież nie takie konstrukcje te potwory zrównywały z ziemią bez problemu. xD
      Ale przecież nie w tym rzecz, prawda? :D

      Radości rzeczywiście jest wiele. I, o dziwo, "kupiłam" Mako. Zazwyczaj kiedy mam w filmie twardą laskę, okropnie kręcę na nią nosem, bo ona jest skrajnie nieprzekonująca. Tutaj no... tutaj po prostu biorę ją z całym dobrodziejstwem inwentarza. To w sumie duże osiągnięcie. ^^

      Usuń
    2. Bo Mako nie jest twardą laską. A raczej nie tylko, i ona, i Raleigh wnoszą do dryftu mnóstwo emocji. Oboje podczas testu się rozkalibrowują, ale on ma więcej doświadczenia, więc zaraz wraca, a ona goni wspomnienie. Prawdopodobnie dlatego są tak dobrymi współpilotami - bo oboje rozumieją wartość emocji. Zwróć uwagę, że można dryftować inaczej - to robi Stacker Pentecost pilotując Strikera Eurekę, nie wnosi nic do dryftu.

      Poza tym Mako jest jednocześnie wannabe pilotem, to jej największe marzenie, ale też okazuje posłuszeństwo (szacunek) wobec decyzji Pentecosta. Właściwie jest najlepiej zbudowaną postacią w tym filmie (oprócz Herca Hansena), wielowymiarową. Dla mnie osobiście najważniejsze było to, że nie została relegowana do roli token woman/love interest, co w filmach akcji (Transformers, ekhem, ekhem, jeszcze z Megan Fox coś tam próbowali zrobić, ale kolejna laska ma po prostu ładnie wyglądać) jest nagminnym problemem.

      Usuń
  7. "No bo czemu genialny matematyk, Gottlieb (Burn Gorman), musiał zużyć chyba z sześć gigantycznych tablic i pewnie z cztery opakowania kredy, żeby wyliczyć jedną małą funkcyjkę?"
    Ha, widzisz, jakby się produkował przez współnaukowcami to by tyle pisać nie musiał - ale przecież laikom nie można kazać wierzyć wszystkiemu na piękne oczy tylko trzeba im każde pomocnicze twierdzenie udowodnić.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...