plakat |
Dawno,
dawno temu, kiedy węgiel drzewny był jeszcze zielonymi paprociami, a
Bujakiewicz nie była sezamkiem, czyli jakoś w okolicach późnej podstawówki,
przeczytałam powieść Rzecz Alana
Deana Fostera. Potem zorientowałam się, że to było na podstawie filmu o takim
samym tytule – filmu, który ponoć był klasykiem i wogle. Minęło parę lat, zanim
obejrzałam dzieło Carpentera z 1982 r., efekty wydały mi się nieco przestarzałe
i ogólnie filmowa wizja odbiegała od mojej, ukutej na podstawie książki, niemniej
jednak historię nadal uważałam – i uważam – za świetną. Był doskonały, nieco
paranoiczny klimat izolacji i zagrożenia, który wciągał bez reszty.
Kiedy
więc parę lat temu dowiedziałam się, że powstaje prequel do tej opowieści, od
razu zaczęłam się jarać. Bah!, byłam
przekonana, że pójdę na to do kina. No bo naprawdę mam duży sentyment.
Nie
poszłam, a film ostatecznie obejrzałam
dopiero wczoraj.
I to
był ten moment, w którym tak bardzo błogosławiłam swoje lenistwo.
Będzie
nieco spoilerów, ale że film jest tak bardzo przewidywalny, to nie mam z tego
powodu wyrzutów sumienia.
Dzielna
Amerykanka Kate Lloyd (Mary
Elizabeth Winstead) zabiera się z norweską ekspedycją do Arktyki, gdzie ekipa
wydłubuje z lodu zamrożonego Cosia – w sensie obcego. Coś okazuje się bardziej żwawy,
niż wszyscy myśleli, i zaczyna masakrować wszystkich po kolei. Okej,
skomplikowanie fabuły tak naprawdę nie odbiega wiele od filmu z 1982 r. Pytanie
tylko, jak tę opowieść chcemy
zaprezentować. Matthijs van Heijningen najwyraźniej uznał, że klimat jest dla
słabych, a najbardziej będziemy się bać dwugłowego pokraka, wygimnastykowanego
jak dziewczynka z Klątwy. W efekcie
dostaliśmy coś jak Prometeusz, tylko
bez tej świetnej oprawy wizualnej, którą film Scotta, jakkolwiek fatalny,
jednak miał. Zgraja naukowców trzyma klocek lodu z obcą, dość wyrośniętą formą
życia w jakimś totalnym baraku, późniejsze sekcje robią starą, sprawdzoną
metodą: bez masek, bez żadnych zabezpieczeń, po prostu skalpel w dłoń i
ciachamy. I będziemy bardzo zaskoczeni, że obcy dał radę zainfekować kogo tylko
miał ochotę. Pomijam już zupełnie tę żenującą opozycję: dzielna i mądra
Amerykanka kontra naiwni i głupawi Norwegowie, podkreśloną przez dialog Kate z
szefem norweskiej ekspedycji, Sanderem
(Ulrich Thomsen), gdzie tenże Norweg zostawia swoją rozmówczyni ze słowami „Nie
jesteś tu od myślenia. Masz to coś wydostać bezpiecznie z lodu. Mam nadzieję, że się rozumiemy.”
Nieśmiałe
próby wprowadzenia z lekka paranoicznego nastroju są tak oczywiste, że grożą
permafacepalmem. Przecież kiedy Juliette
(Kim Bubbs) podchodzi do Kate i mówi jej, że widziała Colina (Jonathan Walker) zmywającego krew, jak bardzo jest
oczywiste, że to właśnie Juliette jest tą złą? Bardziej nachalnie przecież nie
dało się pokazać, że laska próbuje zepchnąć całą winę na kogoś innego. Inna
rzecz, że nie wiem, po co się w to bawiła, skoro w następnej sekundzie ujawniła
się, a z jej brzucha wypełzły zęby, macki i bogowie wiedzą co jeszcze.
Ach,
no właśnie: widz dostaje pełen obrazek transformacji człowieka w obcego. Należy
przypuszczać, że mniej-więcej to samo miała okazję zobaczyć Kate. Nie
przeszkadza to badaczom uznać, że super adekwatnym zabezpieczeniem przed
atakiem obcych będzie zakucie w kajdanki potencjalnie zainfekowanych
towarzyszy. W kajdanki. To nic, że stwór rozpruwa brzuch i wyłazi z trzewi,
wije się w splotach jakichś bliżej nieokreślonych pędów czy macek, rozrywa
czaszkę i totalnie deformuje kończyny –
kajdanki z całą pewnością będą dokładnie tym, co go powstrzyma, prawda?
kadr z filmu The Thing (od lewej: Kate, Sander) "Mam pomysł! Wsadźmy w to łapy i dłubmy, w końcu to tylko obcy! What could possibly go wrong?" |
Akcja pędzi
na złamanie karku, ledwie dogaśnie ogień na jednym kosmicie, już miotaczem
traktują kolejnego – nie ma w ogóle czasu na poczucie jakiejś niepewności, wszechogarniającego
zagrożenia czy izolacji. W którymś momencie mamy scenę, w której Kate patrzy na
gwiazdy i mówi, że „nigdy nie będą wyglądać tak samo” – ta próba nadania głębi
całej tej rąbance jest tak bardzo z dupy wzięta, że aż boli. Budowanie
nastroju: you’re doing it wrong. Cała
horrorowatość filmu sprowadza się do pokazywania pokręconych obcych, którzy –
powiedzmy sobie szczerze – zbyt odkrywczy to nie są. Ot, pazury, charkoty,
zębiska i tryskająca ślina. Ale to już
byyyłoo…! Potem możemy też zobaczyć statek kosmiczny, który znów: no może i
jest ładny, poprawny, ale najzwyczajniej w świecie nieciekawy. Reżyser nie
pokazał nam kompletnie niczego, czego byśmy już nie widzieli dziesiątki razy.
Nie ma napięcia, wszystko jest oczywiste. Pomyliłam się jedynie w ocenie, w
jakiej kolejności będą ginąć bohaterowie. Ale kiedy jeden z bohaterów pokaże
Kate skrzynkę z granatami przecież jak bardzo jest oczywiste, że ona w którymś
momencie piżgnie w obcego granatem? Albo: wiemy, że obcy nie kopiuje martwej
materii. Test na „czystość krwi” można zrobić zaglądając ludziom w zęby – jak mają
plomby to dobrze, jak nie, to niepewny. I w kolejnej scenie mamy zupełnie
przypadkowe ujęcie bohatera, gdzie na pierwszym planie widać jego ucho z
kolczykiem. Zupełnie, ale to zupełnie nie można zgadnąć, że gdzieś pod koniec
będzie bez kolczyka i za to spłonie.
Myślę,
że dałoby się z tego filmu naprawdę dużo wyłuskać. Można było powtórzyć
atmosferę z książki (czyli pewnie z filmu Carpentera, ale nie ukrywam, że
lepiej pamiętam książkę…), można było walnąć horror z prawdziwego zdarzenia (nie
od dziś wiadomo, że najlepszy horror to taki, w którym nic nie widać), gdzie
wśród członków ekspedycji są potwory, ale naprawdę nie wiadomo, którzy z nich
nimi są. Można było skupić się na ludziach i ich reakcjach, załamaniach,
nerwicach – w końcu to cywilni naukowcy, nie są przyzwyczajeni do kasowania swoich
przyjaciół przy pomocy miotaczy ognia! Dlaczego tak łatwo przeobrażają się w
komandosów? Postępujący brak wzajemnego zaufania też mógłby tu sporo namieszać.
Tymczasem wszystko w tym filmie jest tak bardzo sztuczne, na siłę i na szybko,
że naprawdę trudno wytrzymać tam te półtorej godziny. I nawet trochę mi smutno,
kiedy tak patrzę na zupełnie zmarnowany potencjał.
1/10, kicz i tandeta, ot co. W dodatku nudne, przewidywalne, bez
klimatu, bez sensu. Za to z merysójkową bohaterką.
– Jestem dr Sander Halvorson.
– Kate Lloyd.
– Tak. Wie pani, kim jestem?
– Tak.
– Adam powiedział mi, że będzie pani w
stanie pomóc. Powiedział, że specjalizuje się pani w paleontologii.
– Głównie, tak.
– I najwyraźniej wydobyła pani spod lodu
nowy okaz.
– Wymagało to kilku odwiertów w mroźną
pogodę.
– Dobrze. Mój stary znajomy z Oslo
prowadzi stację badawczą w Arktyce. 48 godzin temu jego ludzie znaleźli coś dość
niezwykłego.
– Naprawdę? Co znaleźli?
– Lecimy tam jutro wieczorem, by zgadać
znalezisko. I potrzebuję paleontologa.
– Na pewno pan zrozumie, że muszę
wiedzieć coś więcej o tym, co zamierzam wydobyć.
– Jest pewna budowla.
– Budowla?
– Tak.
– Na terenie Arktyki?
– I gatunek. Tyle mogę powiedzieć.
– I zgaduję, że nie dostanę czasu by to
przemyśleć.
– Niestety, muszę znać odpowiedź już
teraz.
– Cóż. Wchodzę w to.
– Świetnie.
Byłem z koleżanką na tym filmie w kinie. Pamiętam, że podczas sceny, w której jedna z bohaterek zmienia się w pożerającą ludzi gigantyczną zębatą waginę, zacząłem histerycznie rechotać na cały regulator. Po seansie koleżanka powiedziała, że ona już ze mną więcej do kina nie idzie.
OdpowiedzUsuńDo teraz nie kojarzyło mi się to z vagina dentata, ale... kurde, racja. xD Pięknie dziękuję. :P
Usuń