sobota, 6 lipca 2013

ZaFraapowana filmami (81) - "The Thing"

plakat
Dawno, dawno temu, kiedy węgiel drzewny był jeszcze zielonymi paprociami, a Bujakiewicz nie była sezamkiem, czyli jakoś w okolicach późnej podstawówki, przeczytałam powieść Rzecz Alana Deana Fostera. Potem zorientowałam się, że to było na podstawie filmu o takim samym tytule – filmu, który ponoć był klasykiem i wogle. Minęło parę lat, zanim obejrzałam dzieło Carpentera z 1982 r., efekty wydały mi się nieco przestarzałe i ogólnie filmowa wizja odbiegała od mojej, ukutej na podstawie książki, niemniej jednak historię nadal uważałam – i uważam – za świetną. Był doskonały, nieco paranoiczny klimat izolacji i zagrożenia, który wciągał bez reszty.
Kiedy więc parę lat temu dowiedziałam się, że powstaje prequel do tej opowieści, od razu zaczęłam się jarać. Bah!, byłam przekonana, że pójdę na to do kina. No bo naprawdę mam duży sentyment.
Nie poszłam, a film  ostatecznie obejrzałam dopiero wczoraj.
I to był ten moment, w którym tak bardzo błogosławiłam swoje lenistwo.

Będzie nieco spoilerów, ale że film jest tak bardzo przewidywalny, to nie mam z tego powodu wyrzutów sumienia.

Dzielna Amerykanka Kate Lloyd (Mary Elizabeth Winstead) zabiera się z norweską ekspedycją do Arktyki, gdzie ekipa wydłubuje z lodu zamrożonego Cosia – w sensie obcego. Coś okazuje się bardziej żwawy, niż wszyscy myśleli, i zaczyna masakrować wszystkich po kolei. Okej, skomplikowanie fabuły tak naprawdę nie odbiega wiele od filmu z 1982 r. Pytanie tylko, jak tę opowieść chcemy zaprezentować. Matthijs van Heijningen najwyraźniej uznał, że klimat jest dla słabych, a najbardziej będziemy się bać dwugłowego pokraka, wygimnastykowanego jak dziewczynka z Klątwy. W efekcie dostaliśmy coś jak Prometeusz, tylko bez tej świetnej oprawy wizualnej, którą film Scotta, jakkolwiek fatalny, jednak miał. Zgraja naukowców trzyma klocek lodu z obcą, dość wyrośniętą formą życia w jakimś totalnym baraku, późniejsze sekcje robią starą, sprawdzoną metodą: bez masek, bez żadnych zabezpieczeń, po prostu skalpel w dłoń i ciachamy. I będziemy bardzo zaskoczeni, że obcy dał radę zainfekować kogo tylko miał ochotę. Pomijam już zupełnie tę żenującą opozycję: dzielna i mądra Amerykanka kontra naiwni i głupawi Norwegowie, podkreśloną przez dialog Kate z szefem norweskiej ekspedycji, Sanderem (Ulrich Thomsen), gdzie tenże Norweg zostawia swoją rozmówczyni ze słowami „Nie jesteś tu od myślenia. Masz to coś wydostać bezpiecznie z lodu. Mam nadzieję, że się rozumiemy.”

Nieśmiałe próby wprowadzenia z lekka paranoicznego nastroju są tak oczywiste, że grożą permafacepalmem. Przecież kiedy Juliette (Kim Bubbs) podchodzi do Kate i mówi jej, że widziała Colina (Jonathan Walker) zmywającego krew, jak bardzo jest oczywiste, że to właśnie Juliette jest tą złą? Bardziej nachalnie przecież nie dało się pokazać, że laska próbuje zepchnąć całą winę na kogoś innego. Inna rzecz, że nie wiem, po co się w to bawiła, skoro w następnej sekundzie ujawniła się, a z jej brzucha wypełzły zęby, macki i bogowie wiedzą co jeszcze.
Ach, no właśnie: widz dostaje pełen obrazek transformacji człowieka w obcego. Należy przypuszczać, że mniej-więcej to samo miała okazję zobaczyć Kate. Nie przeszkadza to badaczom uznać, że super adekwatnym zabezpieczeniem przed atakiem obcych będzie zakucie w kajdanki potencjalnie zainfekowanych towarzyszy. W kajdanki. To nic, że stwór rozpruwa brzuch i wyłazi z trzewi, wije się w splotach jakichś bliżej nieokreślonych pędów czy macek, rozrywa czaszkę  i totalnie deformuje kończyny – kajdanki z całą pewnością będą dokładnie tym, co go powstrzyma, prawda?

kadr z filmu The Thing (od lewej: Kate, Sander)
"Mam pomysł! Wsadźmy w to łapy i dłubmy,
w końcu to tylko obcy!
What could possibly go wrong?"
Akcja pędzi na złamanie karku, ledwie dogaśnie ogień na jednym kosmicie, już miotaczem traktują kolejnego – nie ma w ogóle czasu na poczucie jakiejś niepewności, wszechogarniającego zagrożenia czy izolacji. W którymś momencie mamy scenę, w której Kate patrzy na gwiazdy i mówi, że „nigdy nie będą wyglądać tak samo” – ta próba nadania głębi całej tej rąbance jest tak bardzo z dupy wzięta, że aż boli. Budowanie nastroju: you’re doing it wrong. Cała horrorowatość filmu sprowadza się do pokazywania pokręconych obcych, którzy – powiedzmy sobie szczerze – zbyt odkrywczy to nie są. Ot, pazury, charkoty, zębiska i tryskająca ślina. Ale to już byyyłoo…! Potem możemy też zobaczyć statek kosmiczny, który znów: no może i jest ładny, poprawny, ale najzwyczajniej w świecie nieciekawy. Reżyser nie pokazał nam kompletnie niczego, czego byśmy już nie widzieli dziesiątki razy. Nie ma napięcia, wszystko jest oczywiste. Pomyliłam się jedynie w ocenie, w jakiej kolejności będą ginąć bohaterowie. Ale kiedy jeden z bohaterów pokaże Kate skrzynkę z granatami przecież jak bardzo jest oczywiste, że ona w którymś momencie piżgnie w obcego granatem? Albo: wiemy, że obcy nie kopiuje martwej materii. Test na „czystość krwi” można zrobić zaglądając ludziom w zęby – jak mają plomby to dobrze, jak nie, to niepewny. I w kolejnej scenie mamy zupełnie przypadkowe ujęcie bohatera, gdzie na pierwszym planie widać jego ucho z kolczykiem. Zupełnie, ale to zupełnie nie można zgadnąć, że gdzieś pod koniec będzie bez kolczyka i za to spłonie.

Myślę, że dałoby się z tego filmu naprawdę dużo wyłuskać. Można było powtórzyć atmosferę z książki (czyli pewnie z filmu Carpentera, ale nie ukrywam, że lepiej pamiętam książkę…), można było walnąć horror z prawdziwego zdarzenia (nie od dziś wiadomo, że najlepszy horror to taki, w którym nic nie widać), gdzie wśród członków ekspedycji są potwory, ale naprawdę nie wiadomo, którzy z nich nimi są. Można było skupić się na ludziach i ich reakcjach, załamaniach, nerwicach – w końcu to cywilni naukowcy, nie są przyzwyczajeni do kasowania swoich przyjaciół przy pomocy miotaczy ognia! Dlaczego tak łatwo przeobrażają się w komandosów? Postępujący brak wzajemnego zaufania też mógłby tu sporo namieszać. Tymczasem wszystko w tym filmie jest tak bardzo sztuczne, na siłę i na szybko, że naprawdę trudno wytrzymać tam te półtorej godziny. I nawet trochę mi smutno, kiedy tak patrzę na zupełnie zmarnowany potencjał.
1/10, kicz i tandeta, ot co. W dodatku nudne, przewidywalne, bez klimatu, bez sensu. Za to z merysójkową bohaterką.







– Jestem dr Sander Halvorson.
– Kate Lloyd.
– Tak. Wie pani, kim jestem?
– Tak.
– Adam powiedział mi, że będzie pani w stanie pomóc. Powiedział, że specjalizuje się pani w paleontologii.
– Głównie, tak.
– I najwyraźniej wydobyła pani spod lodu nowy okaz.
– Wymagało to kilku odwiertów w mroźną pogodę.
– Dobrze. Mój stary znajomy z Oslo prowadzi stację badawczą w Arktyce. 48 godzin temu jego ludzie znaleźli coś dość niezwykłego.
– Naprawdę? Co znaleźli?
– Lecimy tam jutro wieczorem, by zgadać znalezisko. I potrzebuję paleontologa.
– Na pewno pan zrozumie, że muszę wiedzieć coś więcej o tym, co zamierzam wydobyć.
– Jest pewna budowla.
– Budowla?
– Tak.
– Na terenie Arktyki?
– I gatunek. Tyle mogę powiedzieć.
– I zgaduję, że nie dostanę czasu by to przemyśleć.
– Niestety, muszę znać odpowiedź już teraz.
– Cóż. Wchodzę w to.
– Świetnie.

2 komentarze:

  1. Byłem z koleżanką na tym filmie w kinie. Pamiętam, że podczas sceny, w której jedna z bohaterek zmienia się w pożerającą ludzi gigantyczną zębatą waginę, zacząłem histerycznie rechotać na cały regulator. Po seansie koleżanka powiedziała, że ona już ze mną więcej do kina nie idzie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Do teraz nie kojarzyło mi się to z vagina dentata, ale... kurde, racja. xD Pięknie dziękuję. :P

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...