·
Tytuł: Gambit
·
Miejsce i rok wydania: Ustroń 2012
·
Wydawca: ENDER Sławomir Brudny
Przy
okazji pisania o Iron Manie
wspomniałam, że zasadniczo nie można mi zarzucić bycia fachowcem w dziedzinie
komiksów Marvela. Niestety, dziś po raz kolejny muszę przyznać się do własnej
niekompetencji: military SF to nie jest mój gatunek. To znaczy właściwie nie
wiem, czy jest, bo – prawdę rzekłszy – nie miałam do czynienia. Wyszłam jednak
z założenia, że skoro lubię (wybiórczo, bo wybiórczo, ale jednak!) filmy
wojenne, lubię sci-fi (zarówno w filmie jak i w literaturze), to what could possibly go wrong?
Sięgnęłam
więc po Gambit.
Najpierw
parę słów o wydaniu. W pierwszej chwili wydawało mi się, że nie jest źle. Im
dłużej jednak przyglądałam się książce, tym bardziej zmieniałam zdanie. Do tego
stopnia, że w chwili obecnej twierdzę, iż zasadniczą i największą wadą tej
powieści jest właśnie wydanie. Zacznę od początku, czyli od okładki: jest
fatalna. Marzy mi się, ale naprawdę to takie pobożne życzenie, żeby osoby
odpowiedzialne za ilustrację na okładce przed wykonaniem grafiki przeczytały daną książkę. Serio. To
mogłoby wiele pomóc. W dalszej kolejności nie zaszkodziłoby pomyślenie przed
puszczeniem wodzy fantazji. Oralna pani z okładki może kogoś zachęci do zakupu
książki, ale we mnie wzbudza jedynie wesołość. Nie tylko dlatego, że jest
oralna, ale też dlatego, że niebezpiecznie wchodzi w rejony słynnych z fantasy
płytowych bikini – to znaczy nie jest to jeszcze aż taki hardkor, ale na pewien
poziom bezsensu już się pan Mariusz Kozik wspiął. Potem jeszcze zobaczyłam, że
oralnej pani wystają spod spodni munduru seksowne gatki i już w ogóle nie mogłam
powstrzymać śmiechu. Przypomniały mi się wzmianki o kłopotach z bielizną w
reportażu Swietłany Aleksijewicz: że kobiety na wojnie miały jej za mało,
męską, a jak jedna z drugą dostała w końcu damską, to było wielkie święto. I
tak szczerze – wątpię mimo wszystko, żeby to były gatki od bikini. Ja wiem, że oczywiście
inne realia, ale serio? Te sznurki pod mundur? Do taplania się w błocie podczas
śmiertelnie niebezpiecznych operacji…?
Szkoda.
Naprawdę szkoda, bo ta tandeta okładki nijak nie licuje z zawartością, gdzie
naprawdę nie ma żadnej pani z gołym brzuchem i portkami opuszczonymi na
bioderka.
To był
front książki. Ale jest jeszcze inna perełka, czyli tył książki i niesamowicie
pocieszny blurb. Zaczyna się niewinnie, nawet ładnie:
Nagle
oszalałe Sztuczne Inteligencje zniszczyły znany nam świat. Wędrujemy wśród
gwiazd i w blasku supernowych toczymy wojny. Na ponurych planetach i ciemnych
księżycach walczymy o artefakty sprzed Dnia.
Ten
fragment naprawdę mi się spodobał. Potem jest już mniej epicko, ale poprawnie:
parę zdań o tym, o czym tak naprawdę jest powieść. Że żołnierze lądują na New
Quebec, że bagno i mgła. Zapowiedź ogólnej atmosfery, z jaką czytelnik spotka
się w książce.
Wisienką
natomiast jest to:
Twarde
SF w mrocznym klimacie „Obcego”, tajemnicą rodem z powieści Philipa K. Dicka i
bitwami w stylu Johna Ringo.
Pomijam
brak jakiejś dodatkowej literki w tym zdaniu, bo wychodzi „w tajemnicą” i „w bitwami”.
To jest tak desperacka reklama, że wciąż płaczę ze śmiechu, jak to widzę. W
ogóle zawsze jakoś tak smutno mi się robi, jeśli ktoś jedyną metodę
zareklamowania towaru widzi w porównaniu tego towaru do czegoś innego, znanego
i lubianego. Jeśli o mnie chodzi, to jednym z największych komplementów, jakie
dostałam, było że jakieś tam moje opowiadanie nie jest w stylu Pratchetta. I tutaj tak sobie myślę: no dobrze,
jest w Gambicie trochę Obcego, Dicka,
Ringo… a, przepraszam, co z autorem? Miał jakiś wkład własny czy to tylko taki
kolaż z cudzych stylów i pomysłów?
Ponadto
w samym tekście powieści są dwie literówki i jeden ort, ale tak poza tym –
zawartość przedstawia się nieźle. Co prawda format nie ułatwił mi czytania w
środkach komunikacji miejskiej, ale nie każda powieść musi być gabarytów Odysei kosmicznej i muszę się z tym
pogodzić.
Przede
wszystkim zauważyłam, że chyba mam zupełnie inne oczekiwania od powieści, niż
autor Gambitu. W książce czytelnik
znajdzie przede wszystkim bardzo konkretną akcję – a dopiero w dalszej
kolejności są bohaterowie i jako taki świat. Ja natomiast wychodzę z
wertykalnego założenia (uwielbiam hermetyczne żarty…), że fabuła jest dla słabych.
Przede wszystkim lubię zatopić się w świecie. I lubię poznawać bohaterów.
Akcja… no naturalnie, dobrze by było, żeby docelowo bohaterowie coś tam robili,
ale rzadko zdarza się, żebym przylgnęła do jakiejś książki właśnie dlatego, że
chcę się dowiedzieć, co się dalej stanie.
Pewnie z tego wynika zresztą, że sama prawie nigdy nie potrafię określić, o czym jest to co piszę. Bo jest o
niczym.
W Gambicie natomiast bohaterowie są po to,
żeby działać. I, niestety, nie mają (kolejny hermetyczny żart…) przestrzeni. To
znaczy są naprawdę w porządku, nie mogę im zarzucić niczego konkretnego: mają
wygląd, niektórzy mają jakieś wyróżniające cechy charakteru, każdy przyjmuje
inną postawę wobec kolejnych zdarzeń na New Quebec – ale czytelnik nie ma możliwości
ich poznać. Albo jeszcze inaczej: poznaje ich pobieżnie, tylko tyle, na ile
pozwala na to pobyt na planecie. Szkoda, bo w ten sposób nie zaprzyjaźniłam się
z nimi, a co za tym idzie – nie za bardzo byłam do nich przywiązana. Z tak
licznej grupy prawdę mówiąc było tylko kilku bohaterów, których los nie był mi
obojętny. Wbrew temu, co wydawało mi się po przeczytaniu prologu, z czasem
polubiłam Brisbane’a. Chyba im bardziej przestawał być nijaki, a wyłaził z
niego sukinsyn. Nie wykluczam, że – gdyby tylko mieli więcej przestrzeni! – polubiłabym
Thorne’a i Sokole Oko, choć w przypadku tego ostatniego być może zadziałała
siła sugestii i dawne uwielbienie dla tego pana:
W
ogóle nazbyt często moje sympatie rozkładały się wedle tego, czy podoba mi się brzmienie
imienia lub ksywki – a wszystko dlatego, że, jak wspomniałam, nie miałam
możliwości lepiej poznać bohaterów. I tak na przykład za Kicią nie przepadałam,
bo w moim odczuciu jej przezwisko trącało kiczem. W większości lubiłam
Skandynawów, no bo jak można ustosunkować się negatywnie do kogoś, kto nazywa
się Soren albo Isaksson? Byli i inni (Szczeniaka polubiłam po zdaniu „Jak
cholernie dobrze, że był takim optymistą.” – czyli gdzieś w połowie powieści),
ale nawet jeśli ktoś wzbudził we mnie pozytywne emocje – albo i negatywne,
prawdę mówiąc chodzi o jakiekolwiek
emocje – i tak nie miałam szansy lepiej, za przeproszeniem, wgryźć się
czytelniczo w delikwenta.
Jest
jeszcze jedna bohaterka, o której nie wolno zapominać: Ariadna. Ariadna na
mojej liście ulubionych bohaterów jest w ścisłej czołówce z dużą szansą na
pierwsze miejsce, gdyby tylko miała nieco więcej przestrzeni. Fakt faktem, nie
było tam okoliczności do tego, żeby rozwodzić się nad nią bardziej. Obawiam
się, że jej „życie” to temat na zupełnie oddzielny tekst, acz nie ukrywam, że
będę takowego wypatrywać. Bo Ariadna jest dobra. Nie jest też nieudanym
naśladownictwem – wcale nie jest naśladownictwem – HALa. I to jest jeszcze
lepsze.
Ach,
no i świetnie w powieści wypadają magowie. Naprawdę świetnie.
No i
mamy świat. Świat po Dniu, po buncie SI, gdzie „w blasku supernowych” i tak
dalej. Historia świata jest ledwie wspomniana tu i ówdzie, czytelnik ma ogólny
ogląd sytuacji, ale nie ma czym zaspokoić ciekawości. Fakt, że w powieści po
prostu nie byłoby gdzie wcisnąć szerszych informacji na ten temat. Żołnierze
najzwyczajniej w świecie nie mają za bardzo kiedy ani po co się nad tym
rozwodzić. Niemniej setting wydaje się interesujący, mimo dość wypranego motywu
buntu maszyn.
W tym
świecie jest oczywiście New Quebec. To był jeden z fajniejszych elementów Gambitu. Bohaterowie krążą po Bagnie –
Bagno żyje, szepcze, śmieje się. I wciąga. Bagno ma ogromny potencjał i znów
żałuję, że czytelnik nie może się rozsmakować w nim bardziej. Choć opisy są
fajne i plastyczne, nie miałabym nic przeciwko, gdyby było ich więcej. Na co
komu akcja, kiedy można mieć opis zajebistego Bagna? A nad wszystkim unosi się
Mgła – która również jest świetna. Prawie świadoma, spowijająca wszystko do
tego stopnia, że człowiek nie widzi czubka własnego nosa. I znów boleję, że nie
poświęcono jej w książce więcej uwagi. Ja wiem, ja jestem zagorzałą fanką Lasu
ze Ślimaka na zboczu Strugackich,
więc jak tylko gdzieś widzę fajną przestrzeń, która ma w sobie to magiczne „coś”,
od razu chciałabym móc tak wsiąknąć w tę przestrzeń, jak wsiąkłam w Las. Jeśli
chodzi o Gambit, to cóż (kolejny hermetyczny żart – taki dziś dzień dobroci),
Strugaccy to to nie są…
Bunkrów nie ma, ale i tak jest zajebiście.
Oczywiście,
w trakcie lektury są momenty lepsze i gorsze. Mnie na przykład nieco drażniły
wyliczanki, które pojawiały się co jakiś czas. Wyliczanki polegały na tym, że
na odprawie padał rozkaz, po czym kolejny akapit sprowadzał się do
wypisania po kolei, w jaki sposób kto zareagował na ten rozkaz. A więc ten a
ten uśmiechnął się, ktoś wzruszył ramionami, inny spojrzał na gościa stojącego
obok, ktoś jeszcze westchnął i tak dalej. Nie mam pojęcia, jak to jest: pisać o
bohaterze zbiorowym (a przecież z tym czytelnik ma do czynienia w Gambicie), toteż nie wiem, czy da się
czegoś takiego uniknąć, nie rezygnując jednocześnie z przedstawienia – mimo wszystko
– indywidualnych charakterów poszczególnych żołnierzy.
Jest
za to sporo fajnych dialogów i, jak wspominałam, przyjemne opisy. Plus Bueller bezbłędnie
wyraziła o porucznik Cartwright dokładnie to, co i ja o niej myślę, że tak
pozwolę sobie przytoczyć cytat:
–
Wiesz, gdzie mam jej powody? Głupia baba po prostu nie chce, żeby ktokolwiek
pomyślał, że nie da sobie rady. Bo musi udowodnić Bóg jeden wie komu, że jest
prawdziwą panią żołnierz, a nie zwykłą idiotką z syndromem braku jaj!
–
Jane.
– Nie
Jane’uj mi tutaj, Sokole Oko, wiesz, że mam rację!
Podsumowując:
Gambit jest fajny. Czyta się dobrze,
dość szybko, akcja prze do przodu, są bohaterowie i są opisy. Po prostu dla
mnie jest za dużo tej akcji, a za mało bohaterów i opisów. Może to być znakiem
tego, że faktycznie military sf to nie jest gatunek dla mnie. I chociaż,
kolokwialnie mówiąc, odwłoka nie urywa, to mogę Gambit z czystym sumieniem polecić i wlepić 7/10.
– Są tam jeszcze ludzie Borgii i
Piętaszka, razem będzie nas prawie dwa plutony. – Kicia bezskutecznie usiłowała
nadać swojemu głosowi optymistyczny ton. Przyspieszony oddech i komlink skutecznie
sabotowały jej wysiłki.
– Przeciwko, kurwa jej jebana mać, całej
kompanii. Ze wsparciem pojazdów. I artylerii. I od kiedy cztery niepełne
drużyny to dla ciebie „prawie dwa plutony”?
– Mogę go zastrzelić za sianie defetyzmu?
– rozległo się w eterze ponure mruknięcie Szafy.
Nie wiem, jaki jest Gambit, ale z twojej recenzji wcale nie wynika, że to jest militarna sf... Militarna sf (którą wielbię ^^) to nie jest to samo co książka akcji. Militarna sf jest... militarna. Są mapki taktyczne, są wyliczenia uzbrojenia, konkretnych jednostek, problemy aprowizacyjne itd. itp.
OdpowiedzUsuńSzczerze ci polecam "Szturm przez Gruzję" :D Tam jest świat i przestrzeń i chyba ze 100 stron dodatku o świecie, uzbrojeniu, historii itp., a Dominacja Drakan (państwo takie)jest tak zajebista, że się Gotterdammerung chowa!
ach, mała podpowiedź - Dominację Drakan założyli uchodźcy z Południa :3
UsuńOj tam, oj tam, bo mi się nie chciało streszczać, plus na serio ten wątek militarny mi najbardziej wisiał. :P ;) Militarnie jest, może bez mapek, ale militarnie. :)
UsuńPożyczysz w takim razie? :D (mogłabyś wysłać razem z Coltem, [pfff!] i oddałabym na zlocie jakimś)
UsuńA poza tym, to ja mam w Colcie bohatera zbiorowego i cierpię strasznie ==" Śmierć bohaterom zbiorowym!
Jasna sprawa ;) Znaczy ustaw się w kolejce, ale ofkoz żaden problem. ^^
Usuńeee przesadzasz w pierwszych zdaniach hevs
UsuńTeż lubię Thorne'a i nie przepadam za Kicią, i uważam, że Ariadna ma potencjał. W przeciwieństwie do ciebie jednak nie byłam w stanie polubić Brisbane'a ani Cartwright, do której stosunek mam chyba nawet bardziej ambiwalentny.
OdpowiedzUsuńNo nie, trudno nazwać mój stosunek do porucznik "lubieniem". ^^ Jak dla mnie to takie zakompleksione babsko, które całemu światu udowadnia, jaka jest twarda. :P
UsuńA Brisbane... Ja, niestety, mam skłonność w książkach do lubienia mend. Grunt, że nie był nijaki - bo po prologu raczej nie zapowiadał się na nic ciekawego, ale w końcu wylazł z niego jakiś charakter. :) W prologu, prawdę mówiąc, lubiłam tylko tego gościa na L, który fałszywie gwizdał. Był tam jedynym, który był JAKIŚ. ^^
Okładka wygląda jak z jakiejś taniej gry zręcznościowej.
OdpowiedzUsuńI w tym sęk. ;/ Okładka jest kijowa, a zawartość naprawdę fajna. Nie sugeruj się okładką.
UsuńOkładka kijowa, ale recenzja przednia. Z "No i mamy świat. Świat po Dniu, po buncie SI, gdzie „w blasku supernowych” i tak dalej" nie mogłem przestać się śmiać. Genialne :-)
OdpowiedzUsuńDo usług i polecam się na przyszłość. ;)
Usuń