Bunraku - plakat |
Co
łączy bezimiennego kowboja bez rewolweru z wyglądającym jak dziewczyna samurajem
bez miecza? Właściwie wszystko: obaj weszli do tego samego baru i trafili na Barmana (Woody Harrelson). Obaj
wykazują się równą skutecznością w mordobiciu i, co najważniejsze, obaj polują
na tego samego gościa – Nicolę „Drwala”
(Ron Perlman).
Ale
od początku.
Pod
sam koniec zeszłego roku zaopatrzyłam się w film Bunraku, produkcję z 2010
roku w reżyserii Guya Moshe. Nie mogłam przecież uczynić inaczej, czytając na
przykład:
„Pełen przemocy jak obrazy Quentina Tarantino i przestylizowany jak "300", opowiada historię bardzo męską i właściwie pozbawioną morału. Jest też nadmiernie długi i napchany wizualnymi aluzjami, postaci są w nim sztampowe, zarysowane grubą kreską; dość rzec, że Barman jest najbardziej typowym barmanem na świecie, a Kowboj mógłby zagrać w dowolnym spaghetti westernie.” [źródło]
Zgodnie
zresztą z sugestią autorki bloga, obejrzałam zalinkowany początek filmu. I mi się spodobało.
Toteż wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały na to, że całość również mi
się spodoba.
Ale
tak jakoś się działo, że co prawda film leżał sobie na dysku, a ja i tak go nie
oglądałam. Minęła zima, wiosnę mamy w rozkwicie, aż w końcu nadeszła wiekopomna
chwila: odpaliłam pachołek (przez niektórych zwany VLC media playerem) i
obejrzałam Bunraku.
Powiedzieć
o scenariuszu tego filmu, że nie jest zbyt nowatorski, byłoby naprawdę zbytnim
eufemizmem. Wieje sztampą na kilometr. Nie zgodzę się z Rusty Angel, że postaci
są „zarysowane grubą kreską”: one są dramatycznie przerysowane. Barman, który w barmaństwie widzi swój sens życia
(choć nie użyłabym w odniesieniu do niego słowa „typowy”, jeśli wziąć pod uwagę
jego hobby); Włóczęga (Josh
Hartnett), który zasadniczo powinien mieć już przetarty przód ronda kapelusza,
tyle po nim jeździ palcami – żeby tego było mało, temu jednemu gestowi
towarzyszy oddzielny dżingiel; zwichrowany na punkcie honoru Yoshi (Gackt Camui) też nie mógłby już
być bardziej wyrazisty, choćby miał nad plecami wielki transparent „SAMURAJ”
(co, w kontekście tego filmu, wcale by nie dziwiło, ale o tym później…).
Wszyscy, naturalnie, mają swoje tajemnice i osobiste cele, które zazębiają się
przez czysty przypadek, jak to w filmach bywa.
Bunraku - kadr z filmu (Yoshi i Włóczęga) |
I
to jest takie fajne: bohaterowie tak dawno przekroczyli granicę sztuczności, że
to już w ogóle nie przeszkadza, a staje się ich atutem. To trochę jak w Sin City albo w Snatchu. Albo w niektórych przypadkach u Tarantino. Czy choćby,
żeby nie szukać daleko, w Iron Sky. Nie
zarzucam bohaterowi, że zajebistością może kruszyć mury, bo – na litość bogów! –
czyż można zarzucać cokolwiek gościowi, który goli się siekierą?!
Dla
tego typu postaci jedyną odpowiednią sceną będzie coś równie przerysowanego, na
przykład pokręcony świat, w którym po mileniach wzajemnego mordowania się,
ludzkość uznała, że najlepszym wyjściem będzie… wyrzucić precz całą broń.
Naturalnie prędko okazuje się, że pozbawienie się giwer wcale nie zahamuje
przemocy, a może nawet będzie jeszcze gorzej. A żeby tego było mało, jest to
świat papierowy. Wcale nie w tym sensie, że nie ma wielkiej polityki,
psychologii i moralitetów. Całkiem dosłownie papierowy, jakbyśmy zanurzali się
w trójwymiarową, rozkładaną książkę dla dzieci – co zresztą całkiem fajnie
zapętla nam rzeczywistość i człowiek zaczyna się zastanawiać, czy nie śledzi
opowieści snutej przez samego Barmana, który przecież właśnie takie książki
robi.
I
tak do miasta, o które walczą niezliczone gangi, a w którym władzę dzierży
Nicola, przybywają nasi bohaterowie: kowboj-Włóczęga i Yoshi. Choć początkowo
są rywalami, wkrótce – co dla widza od pierwszych scen jest oczywiste i
nieuniknione – staną ramię w ramię przeciwko Armii Czerwonej (nie, to nie
żart). A potem? Potem widza czekają dwie godziny siekania, kopania i skakania,
z brykaniem z konwencji w konwencję, bo a to pokręcony western (zamiast
pojedynku na rewolwery w samo południe – pojedynek na karty o północy), a to pościg
w stylu pierwszych GTA, a to znów sceny na pograniczu walk i tańca, rodem z
megaprodukcji azjatyckich. W ślad za obrazem, idzie naturalnie muzyka, więc
naprawdę wzmianka o grze komputerowej nie jest tylko luźnym skojarzeniem: widz
słyszy nawet charakterystyczne plimpnięcia w momentach kiedy bohater jakby
zdobywa kolejny punkt (czyli kasuje kolejnego badassa).
Bunraku - kadr z filmu (Barman i Yoshi) |
Są,
oczywiście, sceny bezsensowne. Takie, że w normalnym filmie człowiek złapałby
się za głowę i zapytał: „Gościu, a po co tam włazisz? Ze szczytu drabiny tamten
facet nic ci nie zrobi, a w końcu będzie musiał zejść!” albo „Tak w sumie, to
teraz można by odpalić silnik i w pięknym stylu rozjechać tego zabijakę…”.
Tutaj jednak, nawet jeśli takie myśli gdzieś tam się nasuwają, to one po prostu
nie przeszkadzają. Tak samo jak nie przeszkadza kobieta z rozwianymi puklami w
środku płonącego budynku, choć zawsze mnie wnerwiało coś takiego, bo
mniej-więcej wiem, jak szybko palą się włosy.
Tyle
tylko, że to nie jest normalny film, a mit. Trochę w orientalnym klimacie,
zabawa wieloma konwencjami, z teatralnością wylewającą się bohaterom uszami.
Spektakl, w którym widzowi naprawdę
będą pokazane tabliczki z podpisami kolejnych postaci (Zabijaków). Obraz
momentami przechodzi w komiks, by kadr za chwilę znów przeobraził się w normalne,
filmowe ujęcie. Właściwie na palcach jednej ręki zasłużonego pracownika tartaku
policzyłabym sceny, które tak po prostu się urywają, a za chwilę zaczyna
następna. Wszystko jest połączone w ciąg płynnych przejść – być może zresztą to
stanowi dodatkowo o dynamizmie całego filmu.
Wracając
do mitu: nie użyłam tego określenia przypadkowo. Mam tu na myśli mit jako ten
specyficzny rodzaj opowieści, która jest osadzona jednocześnie w każdym czasie
i miejscu, a która porusza bardzo podstawowe zagadnienia, takie jak dobro, zło,
honor, odpowiedzialność, przyjaźń i tak dalej. W tej warstwie mit nie ma być
awangardowy, stąd też nie należy narzekać, że te wszystkie problemy nie są jakoś
oryginalnie pogłębione w filmie. Nie, to są banały – ale banały fundamentalne.
A bohaterowie, którzy odbywają swoją podróż, świetnie się w to wpisują: bo tak
naprawdę każdy z nich walczy nie tyle z Drwalem, co z samym sobą – najlepiej chyba
to widać w jednej z końcowych scen, gdzie każdemu przyjdzie tłuc się niemal z
własnym odbiciem: na drodze Yoshiego staje Samuraj, Włóczęgi zaś – kowboj.
Zbieg okoliczności? Może. A może i nie. To już pozostaje w ocenie widza.
Bunraku - kadr z filmu |
Wrócę
jeszcze do bohaterów, a konkretnie do Nicoli: na tle innych postaci Drwal jest
naprawdę interesujący. Odniosłam wrażenie, że z nich wszystkich jest najmniej
jednoznaczny. Niby to człowiek-legenda, śmiertelnie niebezpieczny i trzymający
w szachu całe miasto wraz ze wszystkimi gangami, jednak kiedy zrzuci kostium,
jest już kimś innym. Nie ukrywam, że bardzo lubię postaci władców zmęczonych
władzą, więc i Nicola przypadł mi do gustu. Plus miał parę niezłych tekstów –
niby znów banalnych, ale proszę Państwa: najbardziej wyświechtane slogany
nabierają nowej jakości, jeśli wypowiada je facet golący się siekierą!
Nie
wiem właściwie, czy umiem jakoś to wszystko podsumować. Film jest niesamowity:
gdyby Quentin Tarantino był nieco bardziej zajebisty, mógłby zrobić Bunraku. Siekanie i przerysowanie nawet
by pasowało. I orientalizm (tu piję do Kill
Billa, który, tak swoją drogą, dramatycznie mi się nie podobał). Z
przykrością jednak muszę stwierdzić, że Tarantino mógłby stawać na rzęsach, ale
i tak jest za cienki w uszach, żeby dokonać czegoś takiego. Ten film jest
widowiskowy, wyrazisty, oryginalny mimo przeładowania banałami, a Ron Perlman
goli się w nim siekierą. Naprawdę nie wiem, co jeszcze można by powiedzieć.
Myślę,
że jeszcze wrócę do tej produkcji. Dla czystej przyjemności oglądania i
słuchania, nie dla jakiejś rozbudowanej warstwy merytorycznej.
9/10, z czystego poczucia przyzwoitości. Nie
wypada więcej, no…
W tym tkwi haczyk. Człowiek
honorowy ginie z trudem, ale ginie. Ludzie tacy jak ja przeżywają. Bo wiedzą,
że w walce nie chodzi o to, by wygrać, ale o to, by przeżyć. Widzisz te dłonie?
Te dłonie odebrały życie setkom osób. Te oczy widziały ostatni oddech w setkach
piersi. A te stopy deptały setkę głupców, którzy myśleli, że mnie zabiją. Ale
moje serce wciąż bije.
Ja wiem, że się nie zgadzamy w ocenie "Iron Sky", ale przynajmniej tutaj mamy tę samą opinię. I dzięki za linkowanie, "Bunraku" jest jedna z mniej docenianych recenzji na naszym blogu.
OdpowiedzUsuńWiesz, oby więcej takich recenzji, bo szkoda byłoby nigdy nie dowiedzieć się o takim świetnym filmie i strach pomyśleć, ile jeszcze ich się chowa w zakamarkach kinematografii. ;)
UsuńWychodzi na to, że jestem strasznie prosta i lubię filmy z przegiętymi bohaterami i wyświechtaną albo durną fabułą. Ech. No trudno. Nigdy nie ukrywałam, że z Almodovarem mi nie po drodze. :P
Ditto. :D
Usuń