2001: Odyseja kosmiczna - plakat |
Czuję
się trochę głupio z tym, co za chwilę będę musiała napisać, ale – żeby
jakkolwiek pozostać w zgodzie ze swoim sumieniem – muszę to uczynić.
Otóż,
idąc za ciosem, obok kupienia siedmiu kolejnych książek Clarke’a, złapałam się
za filmy oparte na jego twórczości. Ba!, właściwie to będące również jego
twórczością. I z całą stanowczością stwierdzam: sir Arthur Charles Clarke
zdecydowanie lepiej sprawdził się jako pisarz, aniżeli filmowiec.
Podjęłam próbę zaprzyjaźnienia się z pierwszym filmowym wyczynem autora, czyli 2001:
Odyseją kosmiczną z roku 1968, wyreżyserowaną co prawda przez Stanleya
Kubricka, ale Clarke wyraźnie pisał w przedmowach do Odysei…, że to była tak naprawdę ścisła współpraca i że właściwie to on i Kubrick razem zarówno zrobili film, jak i napisali książkę.
Pisarz wspomina też, że niektóre rozwiązania z filmu, które różnią się od tych
powieściowych, bardziej mu się podobają. Ba, w kolejnych Odysejach… zdarzało mu się nawiązywać właśnie do filmu, a nie do
powieści.
Zachęcona
tym, dziarsko siadłam do oglądania, mimo że ciągle jakoś nie mogę się do końca
przekonać do Kubricka (spójrzmy prawdzie w oczy: Mechaniczna pomarańcza to znakomity McDowell, Lśnienie to bezkonkurencyjny Nicholson, a w Barrym Lyndonie reagowałam alergicznie na większość bohaterów, w
szczególności na głównego).
Powitały
mnie dwie minuty czarnego ekranu. Myślę sobie: w porządku awangarda taka, ja
się na sztuce nie znam, pewnie w latach sześćdziesiątych w kinie to mogło robić
inne wrażenie.
Potem
wreszcie nastąpiło to, co najbardziej uwielbiam w tym filmie (tak, uwielbiałam to zanim w ogóle po raz pierwszy zobaczyłam film, to trochę jak z muzyką z Pulp Fiction...): Also Sprach Zarathustra Straussa. No to przynajmniej już
wiedziałam, że oglądam to co trzeba. Nie mam bladego pojęcia, kto – oprócz
znawców – kojarzyłby ten utwór, gdyby nie Odyseja
kosmiczna. To trochę jak z Wagnerowskimi Walkiriami.
Książka
była podzielona na trzy wątki: prehistoryczny, wątek doktora Heywooda Floyda
oraz Hala- tfu, Davida Bowmana, oczywiście. W filmie również ten
podział został zachowany. Niestety!
Część
dotycząca powieściowego Strażnika
Księżyca (Daniel Richter) została wykastrowana. Ponieważ bohaterami były
tam małpoludy, naturalnie nie było dialogów, tylko sama narracja. W filmie jest
podobnie, z tą różnicą, że film w żaden sposób nie pokazuje powolnych przemian,
jakie zachodziły w tych prawie-ludziach ani wpływu, jaki na te przemiany miał
Monolit. Ot, po prostu jest stado małp, które przez jedną – dosłownie jedną! –
scenę pomiziały czarny prostopadłościan i tyle. A potem małpa nauczyła się
walić kością w inne kości. Zabrakło tego stopniowego przeobrażenia i działania
Monolitu. Najbardziej rozbroił mnie fakt, że przez to wycinanie zupełnie
zmienił się wydźwięk tej części Odysei….
O ile w książce tajemniczy, czarny bambulec wyciągnął gatunek z marazmu i dał
mu ewolucyjnego kopa, dzięki czemu małpoludy w ogóle przetrwały i przeobraziły
się we współczesnego człowieka, o tyle w filmie mamy jasny tylko jeden przekaz: małpa nauczyła
się mordować inne małpy. Na serio! Zupełnie wycięto wątek lamparta, głodu, umierania
z pragnienia (jest krótki moment, kiedy małpy wsuwają kawałki mięsa – z drugiej
strony, nie mamy żadnej sugestii, że wcześniej tego nie robiły). Został tylko
spór przy kałuży z innymi małpami. Jedyny moment, w którym widać, że „coś się
dzieje”, to ten, w którym stado małp zatłukło inną małpę. I potem po raz
kolejny mamy Straussa jako podkład do symbolicznie wyrzuconego w powietrze
gnata. Gnata, który odtąd miał służyć mordowaniu się nawzajem. Strasznie to
wyszło, muszę powiedzieć. Nie wiem, czy panowie Kubrick i Clarke zrobili to celowo
czy tak po prostu samo się zrobiło, ale jest to straszne.
Myślałam
wtedy, że no dobrze: ogólnie ta część, oparta na narracji, jest bardzo mało „filmowa”
i pewnie z kolei gdyby rozciągnęli to tak, jak jest w książce, widzowie po
godzinie by wyszli z kina, nie doczekawszy nawet zatłuczenia tej drugiej małpy.
Dalej na pewno będzie lepiej.
kadr z filmu 2001: Odyseja kosmiczna (Heywood Floyd) |
I
oto poznajemy Heywooda Floyda
(William Sylvester), który leci na księżyc.
Szybko
jednak się przekonałam, że szatkowanie dopadło chyba nie tylko pierwszą część,
ale cały film. W szatkowaniu nie ocalał, niestety, przyjaciel Floyda, Dimitrij
Moisiejewicz. A szkoda, ich rozmowy w fajny sposób ilustrowały relacje
amerykańsko-rosyjskie w przedstawionym świecie. Zresztą, głupia scena
przechodzenia przez bramkę w książce niosła ze sobą bez porównania więcej treści,
niż w filmie, gdzie była… po prostu przejściem przez bramkę. Pojawiła się za to
u Kubricka grupa rosyjskich uczonych: Elena, Andrei i jakieś dwie kobiety. Dwie
kobiety, które – ciągle zachodzę w głowę, czemu – przez cały czas trwania tej
sceny siedziały na swoich fotelikach niemal bez ruchu. Wyglądało to
przekomicznie. Tamtych troje rozmawiało, a one trwały. Prawie jak królewska
straż pod Buckingham Palace. Jakby odgórnie było zamierzone, że widz będzie
obserwował wyłącznie rozmawiającą trójkę, a one będą tłem. Muszę powiedzieć, że
wypadło to raczej słabo.
Brak
przyjaciela, z którym Heywood mógłby porozmawiać, niestety sprawił, że bohater
stał się dużo bardziej nijaki, nawet mimo przeprowadzonej rozmowy z synem- nie,
przepraszam, w filmie miał córkę. No więc nawet mimo rozmowy z córką. Zresztą doktor Floyd w ogóle wyszedł mocno nijako: zarówno jako człowiek, jak i jako
naukowiec. Ot, przyleciał, ale tak naprawdę widz nie bardzo wie, dlaczego to właśnie
Heywood został wezwany.
Zresztą
to właśnie w czasie pobytu doktora na księżycu tknęło mnie to, co jakoś
pominęłam w epizodzie ze Strażnikiem Księżyca: fatalnie pokazany Monolit.
Przecież główną cechą tych anomalii był fakt, że są zupełnie czarne. Że
pochłaniają każde światło, że jeśli stanie się przed takim Monolitem, mając
słońce za plecami, to i tak nie będzie widać cienia. W filmie to były czarne
klocki, ale bardzo… zwyczajne. Odarto je z tej książkowej aury tajemniczości.
kadr z filmu 2001: Odyseja kosmiczna |
A potem pojawia się ostatni z wątków, czyli Dave Bowman (Keir Dullea) i Frank Poole (Gary Lockwood). No i HAL 9000 (z głosem Douglasa Raina).
Trochę to ratuje cały film, który przedtem wyłącznie mnie rozczarowywał. Hal,
jak to Hal, jest bezbłędny… No, w kontekście tej historii to akurat bardzo
niefortunny epitet, ale w każdym razie Hal jest tak samo urzekający, jak w
książce. Idealnie pasujący głos (och, albo po prostu słyszałam go zanim
zaczęłam czytać powieść i dlatego podczas czytania superkomputer u mnie brzmiał
jak Douglas Rain, czego nie wykluczam), fajnie pokazane stopniowe schizowanie
Hala. Niestety, rozmowy z nim – jak wszystko w tym filmie – są pocięte i
poskracane, ale to co zostało wciąż jest dobre (tu ciekawostka: scenariusz jest
o wiele bogatszy, warto przejrzeć w poszukiwaniu wyciętych scen. Widać
wyraźnie, że film naprawdę mógł być miodny). Poza tym to właśnie o Halu, jako o
jedynym z załogi, można cokolwiek konkretnego powiedzieć. Nie wiem, z czego to
wynikło, ale Frank i Dave byli dla mnie zupełnie nijacy, chyba nawet bardziej niż Heywood. O ich życiu na
pokładzie „Discovery” też za wiele nie wiemy z filmu. A szkoda.
Czego
najbardziej żałuję, to zupełnego pominięcia przez Kubricka tego, co wręcz
wylewało się z powieści: rozległego i wciągającego pejzażu kosmosu. Reżyser
skoncentrował się na kolejnych ujęciach, w których Dave patrzy spode łba,
ewentualnie tu i ówdzie „Discovery” leci sobie przez czerń wypełnioną białymi
punkcikami odległych gwiazd, a zupełnie nie ma tej niesamowitości wokół. Tego
mi było akurat ogromnie żal. Mam świadomość tego, że film robiono w latach
sześćdziesiątych, więc nie ma co liczyć na niesamowite efekty. Ale jestem
pewna, że dałoby się coś zmontować, skoro dało się zmontować efekciarskie sceny
pod sam koniec. Ale nie. Będzie łypiący Dave. Heh…
Choć
muszę przyznać, że film na pewno dużo lepiej znosi próbę czasu dzięki temu
unikaniu efektów. Oglądając wcale się nie czuje, że to minęło prawie pół wieku.
A
jeśli chodzi o samą końcówkę… Szczerze mówiąc, gdybym nie czytała książki,
wcale nie jestem pewna, czy zrozumiałabym, o co w tym wszystkim chodzi.
Następująca w filmie sekwencja dziwnych scen nie jest w żaden sposób skomentowana.
W ogóle pod koniec produkcji Kubricka miałam wrażenie, jakby reżyser się
spieszył i postanowił wyciąć wszystko, co nie jest absolutnie niezbędne.
Bohaterowie więc wymienili jakiś moduł, którego rola nawet nie była podana, a
potem nagle wszystko potoczyło się błyskawicznie – i milcząco.
No
właśnie: mam okropne pretensje, że wycięto nawet słynne „O Boże! Tu jest pełno
gwiazd!”. Jak można było to pominąć? Bodaj najważniejsze słowa w powieści!
Film
mnie nie zachwycił, oj nie. Powtarzam: głupio się czuję, marudząc na coś, o
czym gdzieś w głębi wiem, że jest ponadczasowym arcydziełem. Nic jednak nie
poradzę na to, że ekranizacja 2001:
Odysei kosmicznej nie umywa się do książki i że wywalono z niej prawie
wszystko to, co podobało mi się w powieści. Jedynie Hal stanął na wysokości
zadania. Nie mogę dać więcej, niż 5/10.
Całość jest po prostu… mocno średnia. Nie zmienia to faktu, że teraz w kolejce czeka 2010: Odyseja kosmiczna.
– Naturally, Dave, I'm not
pleased that the AO-unit has failed, but I hope at least this has restored your
confidence in my integrity and reliability. I certainly wouldn't want to be disconnected, even temporarily, as I have
never been disconnected in my entire service history.
– I'm sorry about the misunderstanding, Hal.
– Well, don't worry about it.
– And don't you worry about it.
– Is your confidence in me fully restored?
– Yes, it is, Hal.
– Well, that's a relief. You know I
have the greatest enthusiasm possible for the mission.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz