In Bruges - plakat |
Uwaga natury organizacyjnej: w ramach protestu nie zamierzam używać polskiego tytułu tego filmu. Nasi tłumacze, jak to tylko oni potrafią, tradycyjnie dali czadu i tytuł In Bruges przełożyli jako – tadam! – Najpierw strzelaj, potem zwiedzaj. WTF, ja się kurde pytam. Znaczy wiem, wyciągnęli głupawą frazę z trailera i zastąpili nią tytuł. Brr. Ma się rozumieć, kiedy mówię o tym filmie na głos, wolę jednak jakieś rodzime sformułowanie (bo nie mam pojęcia, jak u licha wymawia się „Bruges”… znaczy po filmie już wiem, ale i tak wolę się nie kompromitować swoim akcentem wolsko-brzeźnieńsko-kiełpińskim), toteż używam zazwyczaj roboczego przekładu własnego: W Brugii. Tutaj jednak moje problemy lingwistyczne nie mają większego znaczenia, akcentu w literkach tak bardzo nie widać, więc zostaję przy tytule oryginalnym.
Ot, wstęp przydługi, ale kwestia tego tytułu naprawdę leżała mi na wątrobie.
Chodzi, naturalnie, o amerykańsko-brytyjską produkcję z 2008 roku, w reżyserii Martina McDonagha. McDonagh generalnie właściwie nie jest filmowcem, a dramatopisarzem, niemniej bardzo mnie cieszy, że zainteresował się kinem. O In Bruges mogę wypowiadać się w samych superlatywach (co też za moment będę czynić), od jakiegoś czasu zaś wyczekuję na Seven Psychopaths, które wygląda bardziej niż obiecująco. Mam szansę mieć nowego ulubionego reżysera.
Fabularnie In Bruges nie jest zbyt skomplikowane: dwaj najemni mordercy, Ray (Colin Farrell) i Ken (Brendan Gleeson) przyjeżdżają z Londynu do Brugii, ślicznego średniowiecznego miasteczka, by tam czekać na dalsze polecenia niejakiego Harry’ego (Ralph Fiennes). Ken jest Brugią zachwycony, Ray, typowy człowiek miasta, nowoczesny i marudny, wręcz przeciwnie – do momentu, gdy spotka niejaką Chloë (Clémence Poésy). W międzyczasie Harry wreszcie daje zlecenie, a jego wykonanie nastręczy mordercom zupełnie nieoczekiwanych trudności. We wszystko wplącze się też jeden nieporadny skinhead, Eirik (Jérémie Renier), i jeden karzeł, Jimmy (Jordan Prentice).
Może to właśnie z dramatopisarskich doświadczeń McDonagha wynika specyficzna konstrukcja filmu, którą wiele osób, o ile zauważyłam, utożsamia z nudą. Mamy więc prawie jedność miejsca, czasu i z całą pewnością akcji, bohaterów w sumie niewielu i rzadko kiedy na scenie pojawia się więcej niż trójka. Bohaterowie zaś zajmują się przede wszystkim… ględzeniem. Jeśli więc komuś film o zabójcach kojarzy się z duetem Banderas & Stallone albo produkcją z 2011 roku w reżyserii McKendry’ego, to niech wie: In Bruges nie ma z tym wszystkim nic, ale to nic wspólnego.
kadr z filmu In Bruges (Ken i Ray) |
Ujmę to tak: In Bruges to najbardziej rozczulający, najcieplejszy i najfajniejszy film o mordercach, jaki w życiu widziałam. Tak, dokładnie taki jest, mimo że tematyka pozornie nijak do tego nie przystaje.
Niesamowity urok nadaje przede wszystkim sama Brugia, miasto jak z „pierdolonej bajki”. Miasteczko, w którym czas się zatrzymał gdzieś w średniowieczu – pełne gotyckich kościółków, brukowanych uliczek, zaułków (!) i kanałów. Do tego są łabędzie. Miasteczko, które po prostu nie może „nie być w czyimś klimacie”. Miejsce, w którym człowiek czuje się jak w pięknym śnie. Tak, większość tego, co piszę o Brugii, to cytaty. Ale cytaty doskonale oddające to, jak miasto zostało przedstawione w filmie. Miagia tej przestrzeni niesamowicie działa na widza – właściwie dla samego tego warto obejrzeć film.
Ale są też główni bohaterowie: dwaj mordercy, których nie sposób nie lubić. Jeden starszy i doświadczony, drugi dość młody, który na pierwszej akcji popełnił straszliwy błąd i wciąż go to męczy. To taka trochę opowieść o ich przyjaźni, o moralności, sumieniu i życiu w zgodzie z własnymi zasadami. I wiem, że to brzmi koszmarnie – jak patetyczne, wyświechtane bzdury, ale wcale takie nie jest. Wszystkie te elementy prześlizgują się w rozmowach jakoś tak naturalnie i lekko, bez moralizatorstwa, którego nie cierpię. Pojawiają się i zaraz rozmywają w jakiejś dygresji albo niedogadaniu, zostawiając tylko miłe wrażenie, że bohaterowie nie są kukłami, że mają życie wewnętrzne, ale jednocześnie że nie epatują nim do obrzydliwości wszędzie wokół.
Muzyka – ba, o muzyce też nie sposób nie wspomnieć, bo jest naprawdę świetna. Podkreśla magię Brugii, nie narzucając się jakoś specjalnie. No i w jednej ze scen pojawia się On Raglan Road Dublinersów. A ja uwielbiam Dublinersów – moim zdaniem przy ich piosenkach człowiekowi od razu robi się lepiej.
kadr z filmu In Bruges - Ken |
No i humor! Jakby nie patrzeć, ten film jest komedią – trochę czarną, trochę z wplecionym kryminałem, pełną przemocy fizycznej i werbalnej (choć chyba bardziej werbalnej), ale komedyjką, w dodatku naprawdę przezabawną. Humor, tak jak i pozostałe elementy In Bruges, jest lekki i niewymuszony. Czasem ze szczyptą absurdu (strzelanina!), czasem zaś jego siła tkwi w mówieniu na głos rzeczy oczywistych (och, kilka słów prawdy do Eirika, które serwuje mu Harry – trudno się z tym przecież nie zgodzić!), dość często związany z różnicą charakterów postaci. Po prostu rozbrajający, a jednocześnie, nawet jeśli scena ocieka wulgaryzmami, wciąż taki miły i cieplutki.
Wiem, że pożytku z mojego rozpływania się nad In Bruges pewnie nie ma wiele. Ale inaczej nie potrafię, kiedy myślę o tym filmie. On sam generuje rozpływanie się u widza. Plus, nie wdając się w szczegóły, moim zdaniem doskonale się kończy.
Tak na serio: oprócz głupiego polskiego tytułu, nie potrafię znaleźć w In Bruges chyba niczego, do czego mogłabym się przyczepić. Nawet Colin Farrell wzbudził moją sympatię, choć zasadniczo nie przepadam za tym aktorem. Mogę powiedzieć już tylko jedno: oglądajcie, ludzie! To świetny film. Ach, tu jeszcze muszę wspomnieć, że ma nieco nietrafiony trailer: zwiastun sugeruje film sensacyjny, podczas gdy to zupełnie nie tak. No, są jakieś elementy sensacyjne, ale to nie na nich całość się zasadza. Gdyby antyczni tragicy pisali czarne komedie, tak właśnie by wyglądały: każdy element ściśle dopasowany do fabularnej układanki, świetni i wyraziści bohaterowie, wzruszająca, zabawna i wciągająca historia poruszająca dość podniosłe zagadnienia. No, pewnie u Greków byłoby więcej patosu, którego film jest generalnie pozbawiony.
Nie widzę tu innej opcji, jak tylko pękate 10/10. A jak ktoś się nie zgadza, niech spada na drzewo. Tako rzekłam ja, Fraa.
– Up there, the top altar, is a vial brought back by a Flemish knight from the Crusades in the Holy Land. And that vial, do you know what it's said to contain?
– No, what's it said to contain?
– It's said to contain some drops of Jesus Christ's blood. Yeah, that's how this church got its name. Basilica of the Holy Blood.
– Yeah. Yeah.
– And this blood, right, though it's dried blood, at different times over many years, they say it turned back into liquid. Turned back into liquid from dried blood. At various times of great stress.
– Yeah?
– Yeah. So, yeah, I'm gonna go up in the queue and touch it, which is what you do.
– Yeah?
– Yeah. You coming?
– Do I have to?
– Do you have to? Of course you don't have to. It's Jesus' fucking blood, isn't it? Of course you don't fucking have to! Of *course* you don't fucking have to!
Ooo!... Ja również darzę ten film głębokim, szczerym uczuciem! Zresztą należy do tej wąskiej kategorii obrazów, które widziałam więcej niż raz, bo zwykle nie wracam do czegoś, co już znam, jeśli coś mnie nie zmusi. A tu wróciłam i za każdym razem czerpałam równą przyjemność. Niełatwą przyjemność, bo to nie jest przecież film, przy którym zajada się prażynki, prawda? I mnie też przekonał nawet Colin. To spojrzenie zbitego psa idealnie pasowało do roli. I zakończenie... I ujęcia... I nastrój, i muzyka, i w ogóle wszystko... Tak, przyłączam się do pienia.
OdpowiedzUsuńDodatkowy urok filmu polega na tym, że jest on na pierwszy rzut oka taki... niepozorny. Stosunkowo kameralny i dość europejski.
Miałam też szczęście być w Brugii, choć zaledwie kilkanaście godzin, i sam klimat miasta - o ile mogę to ocenić - również został doskonale odmalowany. W ogóle między nim a opowiedzianą historią następuje coś, jakby sprzężenie zwrotne.
Piękne. Film o mordercach, a piękne.
Nastawiony byłem mocno negatywnie, bo jakby nie patrzeć fanem Colina nie jestem. Akurat zbrzuchacenie w czworakach naszej narodowej dumy mnie dyndało, ale po prostu faceta nie lubię. A tutaj... dalej go nie lubię, ale poczułem sympatię do granego przez niego bohatera :|
OdpowiedzUsuńA zalinkowany kawałek Dublinersów źle mi się kojarzy i to akurat też wina filmu. Paskudna scena ;)
Też bardzo dobrze wspominam ten film, swoją drogą to drugi po Śnie Kasandry film, w którym doceniłam Farrella jako aktora:-)
OdpowiedzUsuńJa też bardzo lubię "In Bruges".
OdpowiedzUsuńI polecam gorąco, jeśli nie widziałaś, świetny, ale to naprawdę świetny i zajebisty film z Brendanem Gleesonem "The Guard"
http://www.filmweb.pl/film/Gliniarz-2011-547185
To naprawdę klimatyczne i bardzo dobre kino. Plus dużo czarnego (dosłownie i w przenośni) humoru.