Trzej Muszkieterowie - plakat |
Dawno,
dawno temu wspominałam o Trzech Muszkieterach w reżyserii Stephena Hereka z 1993
roku. Ponieważ przy tamtej okazji
odwaliłam cały Dumasowy wstępniak, tutaj już go sobie daruję, bo nic się od
tamtego czasu nie zmieniło.
Przejdę
więc od razu do najnowszej produkcji spod znaku francuskiego chałturnika (nie
bójmy się tego słowa, Dumas natchnionym wieszczem nie był), a więc Trzech
Muszkieterów z roku 2011, w reżyserii Paula Andersona.
A jest
o czym pisać. To znaczy – ja sama dla siebie mam nawet o czym pisać, bo sama
jestem w dość dużym szoku. Do filmu byłam nastawiona… Hm. Powiedzieć, że
negatywnie, byłoby nadzwyczajnym eufemizmem. Po pierwszym obejrzeniu zwiastuna
spodziewałam się najgorszego, plułam jadem i chciałam osobiście wyrwać wątrobę
Andersonowi. Byłam tak uprzedzona do całej produkcji, że z błogością myślałam o
tym, jak to kiedyś obejrzę ten film i będę go mogła tak wyczynowo hejtować.
No i
obejrzałam.
Po
pierwsze: ja wiem, że sterowce, fruwająca Milady, Buckingham z prawdziwie
epicką fryzurą i różne inne dziwne elementy sprawiają, że to co za chwilę
powiem, będzie brzmiało idiotycznie. Ale taka jest prawda. Fabularnie ten film
jest wierniejszy literackiemu oryginałowi niż większość adaptacji Hrabiego Monte Christo. Prawdę mówiąc,
kiedy pominąć dość dziwny i naciągany początek, potem jakoś to się trzyma
przysłowiowej kupy: są Muszkieterowie, których nikt nie loffcia i których
formacja została rozwiązana, jest młody Gaskończyk, D’Artagnan (Logan Lerman), który chce się ze wszystkimi
pojedynkować, Milady (Mila Jovovich)
knuje z kardynałem Richelieu
(Christoph Waltz), no i jest naszyjnik królowej, skradziony właścicielce, by na
balu skompromitować ją przed królem Ludwikiem
XIII (Freddie Fox). Intryga w większości się zgadza, nawet jeśli
bohaterowie są… no, powiedzmy, że nieco podrasowani.
Po
kolei więc.
Atos (Matthew Macfadyen), gburowaty i z Mhroczną Tajemnicą,
nieco stracił w porównaniu do poprzednich filmowo-książkowych wcieleń, z tego
prostego względu, że tak naprawdę tutaj nie ma Mhrocznej Tajemnicy. Pierwotnie
to właśnie ona była jego największym atutem – tutaj zamiast tego mamy tylko
cierpiącego oblubieńca. Trochę szkoda, że tę nutkę tajemniczości mu odebrano, z
drugiej strony, obawiam się, że to kompletnie by nie pasowało do konwencji.
Portos (Ray Stevenson, o którym chyba ostatnio wspominałam przy
okazji Thora) sprawił się nieźle.
Przerysowany, ale trzyma się pierwotnych założeń. Podobnie jak Aramis (Luke Evans, czyli Apollo z Clash of the Titans i Zeus z Immortals), czyli ten najbardziej
uduchowiony z całej trójki.
Czego
by nie mówić, panowie po prostu wzbudzają sympatię. Ot, takie wesołe ryjki, co
to jeden za wszystkich, wszyscy za jednego i byle usiec jak najwięcej goryli
kardynała.
Trochę
mniejszy entuzjazm budzi we mnie wspomniany już D’Artagnan, choć nie przeczę,
że i w książce tak to się układało. Filmowy Rachel D’Artagnan (ej, no
bez jaj – on wygląda jak Rachel z Przyjaciół!) to dość głupi chłopaczek,
który dla zupełnie obcej bździągwy poleci do Londynu i który w jakiś kuriozalny
sposób usiłuje wmówić widzom, że jego związek z Konstancją (Gabriella Wilde) to Wielka Nieskończona Miłość. Blah.
Głupie to i tyle – i jakkolwiek w tym filmie wszystko było dość głupawe, to
było akurat głupie w ten drażniący sposób.
W
ogóle Konstancja, jak już przy nie j jestem, okropnie mnie drażniła i życzyłam
jej jak najgorzej. Ze wszystkich postaci była jedyną, której naprawdę nie
lubiłam. Wstrętna lafirynda, która najpierw daje kosza kolesiowi, bo jest
głupim wsiokiem (no cóż, bo jest…), ale kiedy tylko pojawiły się kłopoty, w te
pędy do niego poleciała, żeby ratował świat przed zagładą. Tak, wiem, pewnie
chodzi o to, że przedtem tylko udawała niedostępną… nie, nie kupuję tego.
Dobitnie dała mu do zrozumienia, co o nim myśli. Po czymś takim nagłe
wybuchanie afektem, kiedy trzeba ratować Francję, to trochę obłuda. Bardzo nie
lubię takich osób. Plus, prawdę mówiąc, jej rola sprowadziła się właśnie do
tego: do wkurzenia mnie. Bo pożytku to z niej żadnego nie było, podczas gdy
nawet Planchet (James Corden) do
czegoś się przydał.
Ech.
kadr z filmu Trzej Muszkieterowie (od lewej: D'Artagnan, Aramis, Atos) |
A
skoro przy D’Artagnanie i Konstancji jestem, to zatrzymam się jeszcze na chwilę
przy wątkach miłosnych tak w ogóle. Bo przecież nie są oni jedyną parą w tej
opowieści. Co myślę o ich „związku” – mniej-więcej wyraziłam powyżej. Następni
na liście są, oczywiście, Atos i Milady – choć pewnie nie do końca można tu
mówić o wątku miłosnym, no bo oni już jakby wręcz przeciwnie. Ich historia, w
mojej opinii, była taka, jaka być powinna i, tak z grubsza, jaka była w
książce. Okropnie się bałam, że – jak w Hrabim
Monte Christo – twórcy będą chcieli na siłę spiknąć rozbity związek nazad,
ale jednak mogę dziś iść spać spokojnie. Parą, która rozczuliła mnie
najmocniej, która naprawdę była przekonująca i urzekająca, była natomiast para
królewska. Bo niby najwyżsi z najwyższych i w ogóle, ale jednak głównie to
dwoje nieśmiałych, młodziutkich ludzi, których małżeństwo zostało zaaranżowane
i no co prawda nie mają nic przeciwko sobie, ale jakoś tak głupio… Fajnie to
wyszło i już. Bo zresztą Freddie Fox wykreował bardzo sympatyczną postać, z
jednej strony do bólu głupią, z drugiej tak bardzo ludzką. Fraa approved.
Niestety,
dużo bladziej wypadł Richelieu. Mimo świetnego Waltza (a przecież wiemy, że
jest świetny, a jak nie wiemy, to natychmiast odpalamy Inglourious Basterds) jakoś… No nie wiem, miałam wrażenie, że po
prostu się nie postarał. Jego kardynał był dość nijaki, nie było w nim nic z
klasy Hestona czy choćby radosnego obłąkania Curry’ego. Tu i ówdzie pojawiały
się jakieś przebłyski władczości, ale głównie był jednak nijaki.
Rochefort (Mads Mikkelsen, czyli doskonały Ivan z Jabłek Adama) dawał radę, ale
zdecydowanie to nie był Christopher Lee. I to chyba jego największy problem.
Ale na
dłużej chciałam się jeszcze zatrzymać przy księciu Buckingham (Orlando Bloom). Nie ukrywam, że byłam go bardzo
ciekawa. Ostatnimi czasy filmowcy przyzwyczajają nas do Blooma-kowala, za
którym jak brzydki smrodek ciągnie się natchniony, elficki patos. Ze wszystkich
jego ról pamiętam jedynie „Wschodzi czerwone słońce. Tej nocy przelano krew”
oraz „– Jestem kowalem. – A ja jestem królem. – A ja jestem kowalem” (i
zapętlić). No, była jeszcze wiekopomna rola w Helikopterze w ogniu, ale nie umiem zapisać dźwięku ciała
upadającego na wyschniętą ziemię. Tutaj miałam dostać coś innego: Blooma jako
spiskującego antybohatera.
No i
żem dostała!
Za
każdym razem, kiedy patrzyłam na Buckinghama, nie mogłam powstrzymać radosnego
rechotu. Miałam wrażenie, że Orlando Bloom parodiuje własną rolę, uskutecznia
jakiś autopastisz czy coś. Był tak doskonale przerysowany, teatralny,
nikczemny, modny i uśmiechnięty, że nie dało mu się nie kibicować. Po tych
wszystkich smętnych kowalach wreszcie zaczął mieć mimikę. Miałam niebywały
zaciesz z oglądania go na ekranie i – choć sama nie do końca wierzę w to, co
piszę – chyba niniejszym polubiłam Orlando Blooma. Tym bardziej, że przypomina
mi się jego gościnne wystąpienie w Morderstwach
w Midsomer, gdzie nie był jeszcze zmanierowany przez te wszystkie
Tolkienowsko-karaibskie występy, i naprawdę był tam świetny. Myślę, że po prostu
ma pecha do durnych ról.
kadr z filmu Trzej Muszkieterowie (Buckingham) |
Muzycznie
Trzej Muszkieterowie tkwią gdzieś
między Piratami z Karaibów a Sherlockiem Holmesem, do tego stopnia,
że w paru miejscach miałam ochotę zacząć nucić jakiś kawałek z któregoś z tych
filmów, tylko okazywało się, że po paru taktach to już dalej leci inaczej. Nie
umiem powiedzieć, czy rzeczywiście twórcy soundtracków już aż tak nie mają
pomysłów, czy Paul Haslinger tak się zasłuchał, czy może to ja jestem głucha i
wszystko brzmi dla mnie tak samo. Ale ciągle odnosiłam wrażenie, że gdzieś to
już słyszałam. Nie oznacza to, że muzyka w Muszkieterach
mi się nie podobała – była miła dla ucha, choć bez zachwytów.
Co
jednak najważniejsze, film ogólnie był zabawny, dynamiczny i estetyczny.
Kostiumy zaś przede wszystkim widowiskowe, a historyczności to tak ledwie
nieśmiało dotykały. Popełni błąd ten, kto zechce obejrzeć Trzech Muszkieterów jako film historyczny. To zupełna fantastyka,
osnuta jakoś wokół siedemnastowiecznych realiów, ale niezbyt ściśle, no bo
jeszcze trzeba zmieścić bitwę zeppelinów i Mission
Impossible z Milady w roli głównej, czyż nie? Ale akcja kręci się wartko,
bohaterowie wzbudzają sympatię, więc automatycznie zaczyna się im kibicować, no
a efekty dopełniają dzieła: film po prostu dobrze się ogląda. Stanowi fajne
kino rozrywkowe i tego będę się trzymać. W obliczu namnażających się wokół mnie
„prawdziwych historii” (ostatnio ofiarami „uprawdziwniania” padł Batman i Bond)
chyba nawet wolę, jak raz czy drugi jakiś reżyser postanowi przegiąć w drugą
stronę. Tym bardziej, że – powtarzam – paradoksalnie ten film wcale AŻ TAK nie
odbiega od oryginału.
kadr z filmu Trzej Muszkieterowie (Sterowce! HELL YEAH!) |
Oprócz
wątku Konstancji i drobnego rozczarowania kardynałem, zastrzeżenia mam do
samego zaprezentowania intrygi: to znaczy jakby w strachu, że widz nie
zrozumie, bohaterowie w którymś momencie po prostu idą korytarzem i opowiadają
sobie cały swój diaboliczny plan, aż do objęcia tronu włącznie. Tak samo przed
finałową rozwałką, zamiast zostawić troszkę niespodzianki, bohaterowie wprost
mówią, że zrobią odwrotnie, niż przed chwilą zostało powiedziane (to tylko
pozorny spojler, spokojnie) – kiedy ja bym wolała sama się przekonać o tym, że wcześniej
to było takie przydługie „czego NIE zrobimy”. Podobnie za zbędną uważam scenę w
Gaskonii, kiedy D’Artagnan opuszcza rodzinny dom – tym bardziej, że wyszło
jakoś głupio, na zasadzie: ciach-ciach, siekamy się rapierami, a teraz łapaj
broń i wsiadaj na konia, shoo. Przegapisz
odpływ. Tak, tak, będziemy tęsknić. Parę głodnych kawałków na pożegnanie i
jazda. A po sparringu D’Artagnan nawet się nie przemył, ot co. Dużo lepiej
było, kiedy o ojcu D’Artagnan tylko wspominał – przecież to trochę jakby w
którymś odcinku Colombo nagle
pojawiła się żona porucznika!
Ja tam świetnie się bawiłam. 7/10 – myślę, że jeśli ma się na względzie to, jaka to miała być produkcja, wyszło to naprawdę dobrze. Ktoś, oczywiście, może nie zgadzać się na samą konwencję, no ale na to się już nie poradzi: jedni to kupią, inni nie. Ja kupiłam, mimo wszystkich gorących uczuć, jakimi darzę twórczość Dumasa.
Ja tam świetnie się bawiłam. 7/10 – myślę, że jeśli ma się na względzie to, jaka to miała być produkcja, wyszło to naprawdę dobrze. Ktoś, oczywiście, może nie zgadzać się na samą konwencję, no ale na to się już nie poradzi: jedni to kupią, inni nie. Ja kupiłam, mimo wszystkich gorących uczuć, jakimi darzę twórczość Dumasa.
– What
is this?
– It's
a citation. It's a ticket. [po chwili] Failure to remove animal bowel movements
from public area.
–
French?
– Your
horse took a dump on the street.
Cały czas... jestem w szoku... Chyba... będę... musiała to obejrzeć... O.o Bo po prostu nie wierzę.
OdpowiedzUsuńTeż nie mogłam uwierzyć. xD
UsuńNie no, ale na serio: czemu mam sarkać na coś, co dało mi po prostu ponad półtorej godziny bezmyślnego zacieszania? ^^ To film głupi, efekciarski i wszystko w nim jest drastycznie przerysowane, ale wszystko to jest zrobione na tyle konsekwentnie i sprawnie, że po prostu to się układa w spójną całość. :)
Choć tak swoją drogą, ciekawa jestem innych opinii o tym filmie. ^^
Oj tak, andersonowi muszkieterowie dają radę ^^ Świetna, przygodowa wędrówka po efekciarskim kinie awanturniczym, nakręcona z lekkością i pomysłem i totalnym przymrużeniem oka. Zabawa na całego gwarantowana :) Super się przy tym filmie bawiłam - i podobnie jak Ty, też cieszyłam się ilekroć w kadrze pojawiał się Bloom. Lubię go od dawna, tak po prostu, ale tutaj faktycznie musiał się nieźle bawić, że jego książę wypadł tak cudnie kreskówkowo. Ogólnie to po prostu film z kategorii "głupiutki, ale o rany, jaki fajny!" Mniam ^^
OdpowiedzUsuń"No, była jeszcze wiekopomna rola w Helikopterze w ogniu, ale nie umiem zapisać dźwięku ciała upadającego na wyschniętą ziemię."
OdpowiedzUsuńSłuże linkiem(od 23 sekundy): http://www.youtube.com/watch?v=_d8ROhH3_vs
Dziękuję. Kapka w kapkę jakbym słyszała Blooma :D:D:D
UsuńNo i ja chętnie sięgnę po ten film, uwielbiam cieszyć się produkcją, którą tak wiele osób wcześniej zjechało.
OdpowiedzUsuńAch, pamiętam jak pisałam recenzję o Muszkieterach do szkolnej gazetki . Odczucia mam dokładnie takie same, zwłaszcza w kwestii soundtracka - Sherlock jak bum cyk cyk.
OdpowiedzUsuńD'Artagnana nie trawię, co nie zmienia faktu, że jako całość obejrzałam to z przyjemnością. Takie nie pretendujące do niczego wybitnego kino rozrywkowe. Pewnie obejrzę jeszcze raz :D
Właściwie jakoś tak automatycznie film wyparłem z pamięci. Bardzo możliwe, że nawet zaaplikowałem sobie po jego obejrzeniu "jedyniesłuszną" wersję "panamską". Dlatego mogę się mylić. Ale czy aby "z grubsza wierność oryginałowi" nie wymięka na wątku milady? Bo coś mi się śni, że ona nabrała cech pozytywnych w tej ekranizacji.
OdpowiedzUsuńCo do Konstancji, to tu akurat upatrywałbym wierności powieści. Przecież ona właśnie kimś takim była - kuchenną wersją Milady, która D'Artagnana traktowała jak frajera, jelenia do wykorzystania.
Zupełnie od czapy jest początek - nie da się ukryć, że jest on dość mocno związany z Milady, toteż może to masz na myśli. Bo tak później to nie - raczej wiele można o niej powiedzieć, ale nie jest pozytywna. :)
UsuńKonstancja w książce jednak mnie nie denerwowała aż tak - w sumie nie wiem czemu. Niebawem będę sobie odświeżać powieść, to może się dowiem. ^^
OK. Namówiłaś mnie.
OdpowiedzUsuńNie, to wcale nie sterowce. NIE.