Łowca demonów - plakat |
Prawda
jest taka, że miałam pisać o filmie Bibliotekarz
II: Tajemnice kopalni króla Salomona. Po przemyśleniu sprawy doszłam jednak
do wniosku, że moja cała wypowiedź mogłaby się zamknąć w zdaniu „To fajny,
przezabawny film i bardzo go lubię” – na to chyba szkoda zachodu. Ale
postanowienie uaktualnienia dziś bloga zostało powzięte, więc musiałam naprędce
znaleźć jakiegoś zastępczaka.
No i
znalazłam.
Film Łowca
demonów (Demon Hunter) z
2005 roku w reżyserii Scotta Ziehla nawet nieco mnie zaskoczył. To znaczy
wiedziałam, że to będzie raczej głupawy pseudohorrorek, ot takie coś do
obejrzenia przed snem, ale nie przypuszczałam, że to będzie tak bardzo złe.
Dobra –
wiem, wystarczy przeczytać opis fabuły, by wyczaić, że to kiszka: oto bowiem
niejaki Jacob Greyman (Sean Patrick
Flanery), czyli tytułowy łowca pracujący na zlecenie Kościoła, dostaje nowe
zadanie. Ma odnaleźć demona, który opętuje młode kobiety. No, i go zabić,
oczywiście. Do pomocy dostaje kipiącą niewinnością zakonnicę, Sarę (Colleen Porch). No i na tym polega
film: łażą, szukają tego demona, potem jest coś w rodzaju rozwałki… Chyba…
Trudno powiedzieć, jest tak niewydarzona, że człowiek ledwo odróżnia to od
całej reszty filmu.
Po
pierwsze: kiedy w opisie filmu pojawiła się informacja o kategorii, że to horror/szczypta
grozy/adrenalina/męski wieczór (ot, takie tam różne szufladki na iplexie), ja
nieopatrznie naprawdę uwierzyłam, że tam będzie coś z tej grozy i horroru.
Błąd.
Nie ma
totalnie nic. Ten badziew nawet nie leżał obok horroru. Nie jestem pewna, czy
reżyser kiedykolwiek obejrzał jakiś horror. I nie mówię tu o tym, że powinien
wyskoczyć od razu z czymś w rodzaju Martwicy
mózgu – ja serio doceniam horrory, gdzie te nieczyste siły są gdzieś
niedopowiedziane, gdzie ścierają się moce dobra i zła, nawet Kościół zniesę,
choć obecnie już mocno trąca myszką takie rozwiązanie… Łowca demonów wygląda jak coś, co jakoś próbuje się wahać między Omenem, Egzorcystą, Bladem a nie
do końca wiem czym, ale chyba ekipie starczyło funduszy jedynie na hot-doga
podczas przerwy w zdjęciach, więc wyszło jak wyszło. Jeśli w Bibliotekarzu nasuwało mi się, że są
słabe efekty (a są! Można powiedzieć, że takie nieco w stylu retro), to tutaj
już wypaliło mi oczy. Najbardziej dziadowskie slow motion, jakie widziałam w ciągu ostatnich lat. Z kolei kiedy
scenie trzeba było nadać nieco dynamiki, wszystko nagle przyspieszało jak w
końcówce Benny Hilla. Demony
wyglądały mniej-więcej jakby urwały się z Buffy:
Postrach wampirów. Najważniejsze walki nakręcono znaną i lubianą metodą „będziemy
merdać kamerą tak, żeby kompletnie nic nie było widać”. Majstersztyk. Nawet te
fragmenty, gdzie jakkolwiek było widać, kto z kim w ogóle się leje, zostały
zmontowane tak, że widać wyprowadzenie ciosu, a potem już jak jedna z postaci
leży na ziemi – jak widać reżyser stwierdził, że generalnie środek do niczego
nie jest potrzebny. Jest ewentualnie trochę sztucznej krwi tu i ówdzie, ale też
bez jakiejś szczególnej przesady, więc odpada stwierdzenie, że to horror z
rodzaju tych, gdzie krew fruwa w tę i nazad.
kadr z filmu Łowca demonów (Jacob i sukkub) |
Ale
tak naprawdę mankamenty techniczne to tylko część problemów tego filmu. Bo
nawet z czymś takim i z kretyńską fabułą mogło czymś nadrabiać (znów nasuwa mi
się porównanie do Bibliotekarza,
gdzie są złe efekty, fabuła przewidywalna i tak banalna, że aż boli, a jednak
całość ogląda się lekko, łatwo i przyjemnie) – bohaterami, dialogami czy
muzyką. Albo chociaż jedną czy dwiema dobrymi scenami, dla których warto
zmęczyć całość.
Łowca
demonów jest pod tym względem niesłychany, ponieważ nie nadrabia niczym. Ale
tak zupełnie niczym.
Bohaterowie?
Jacob
jest twardy. I to jego główne zadanie w filmie. Jest twardy, bezduszny,
nieczuły, do tego mieszaniec, nikt go nie kocha, a on mimo to przez całe życie
zajmuje się ratowaniem świata przed zagładą. Wspomniana już zakonnica, Sara,
jest głównie czysta i dobra, toteż na jej tle lepiej widać, jak twardy i
zajebisty jest Jacob. W ramach bycia taką dobrą i kochaną, pierwszą rzeczą, jaką
zrobiła, była próba wyciśnięcia z łowcy wyrzutów sumienia po zabiciu ostatniej
laski, co to była opętana przez demona. Jasne. Bardzo mądrze. Myślę, że właśnie
to było coś, czego w tamtej chwili potrzebował Jacob. Powinien był utonąć w
refleksji, jaka to przecież była dobra i nieszczęśliwa dziewczynka i jak on
mógł ją zabić. Bogowie, chrońcie mnie przed takimi zakonnicami. Bo już że pani
pistolet trzymała raz w prawej ręce, a raz w lewej, i jakoś nie robiło jej to
szczególnej różnicy, to zupełnie inna sprawa. Tak samo jak to, że naprawdę
nieźle szło jej strzelanie jak na osobę, która nigdy w życiu nie miała broni w
dłoni.
Jedna
z głównych złych postaci, czarnowłosa sukkubica (Tania Deighton), za punkt
honoru z kolei postawiła sobie powolność. Mamy więc wątpliwą przyjemność
oglądania, jak po rozmowie ze swoim mocarnym przełożonym (Billy Drago),
demonica idzie wykonać zadanie: już po minucie jest w połowie pokoju. Ale
poruszała się bardzo zmysłowym, posuwistym krokiem.
Chyba.
Szczególnie
rozbawili mnie harleyowcy, od których Jacob brał motocykl. To, jak grzecznie
czekali, aż sponiewiera jednego z nich. I jak później – kiedy on już odjechał –
nagle się zerwali i podbiegli do tego sponiewieranego, ba! jeden nawet
podtruchtał dwa kroki do przodu, jakby chciał gonić Jacoba! Zuch chłopak. Tylko
zapału mu jakoś zbrakło. Może dopiero mu przyszło do głowy, że jeśli chce
dogonić kogoś na motocyklu, to niepotrzebnie zsiadał ze swojego? Wyglądało to
na taki uroczy trucht dla przyzwoitości, żeby nikt nie mówił, że nie próbował
tamtego złapać. Biorąc pod uwagę posturę harleyowców, scena wypadała naprawdę
rozkosznie.
Dialogi?
Matko
z córką i wszyscy najsłodsi bogowie. Dramat. Może to właśnie zadecydowało, że
film zakwalifikowano jako horror. Dialogi są tak drętwe i wyświechtane, że aż
należą się wyrazy podziwu dla scenarzysty (Mitch Gould), który zdołał tyle
tandety wcisnąć w jednym scenariuszu. Ofkoz mamy też nachalne moralizatorstwo,
przerzucanie się głodnymi kawałkami o siłach dobra i zła, o życiu, świecie i w
ogóle, plus najzupełniej kretyńskie rozmowy, w których miałam wrażenie, że każdy
z rozmówców dostał cośtam do przeczytania, ale generalnie jakoś nikt nie
sprawdził, czy to w ogóle ta sama strona scenariusza.
Muzyka?
Głównie
jej nie było, co chyba koniec końców stanowi zaletę. Jeśli już film miał jakieś
bardziej epickie momenty, to odzywało się w tle jakieś niby mocno brzmiące
powrzaskiwanie, żeby podkreślić, jak zbuntowany, twardy i ociekający
zajebistością jest główny bohater.
Nie
wiem, to było po prostu bardzo, bardzo złe. Ponoć kręcenie filmu trwało
osiemnaście dni. Osobiście jestem zdania, że tylko dlatego tak długo, bo
nakręcili pierwszego dnia, a przez kolejne siedemnaście usiłowali to zapić i
zapomnieć. Nie mam pojęcia, co kieruje ludźmi, kiedy tworzą tego typu dziełka.
Żeby chociaż to było zabawne albo najzwyczajniej w świecie ciekawe jako takie
sobie bezmyślne mordobicie – ale nie! Łowca
demonów jest bardzo skrupulatnie pozbawiony jakiegokolwiek humoru,
mordobicie zaś woła o pomstę do nieba. Przez półtorej godziny siedziałam i się
najzwyczajniej nudziłam. W Internecie wyczytałam, że to połączenie horroru
klasy B z tanim pornolem. Żeby chociaż! Nie ma w tym nic z tego kiczowatego,
beztroskiego wdzięku horrorów klasy B, a i tej pornolowatości jest tyle co kot
napłakał. To znaczy owszem, pojawia się parę gołych babeczek, ale równie dobrze
pornografią można by nazwać wystawę rozebranych manekinów, bo przecież
mniej-więcej tyle energii miały w sobie te babeczki. I nie tylko babeczki
zresztą. A film, niestety, sprawiał wrażenie robionego całkiem na poważnie – i to
był jego największy błąd. Może sprawdziłoby się jako coś w rodzaju pastiszu,
ale na poważnie? Ten schemat po prostu już się zużył. Żeby wycisnąć z niego coś
fajnego, należałoby się minimalnie postarać. A nie smarknąć film w dwa tygodnie
i się cieszyć.
Jeden
pozytyw, to że zobaczyłam tam gościa, który podkładał głos w Warcrafcie III i w
Star Wars: the Old Republic (William Bassett).
1/10, nie ma co do tego wątpliwości.
My name's Jacob Greyman. I'd like say most people call me Jake, but the truth is what most people call me isn't worth repeating. Not that I blame them. Nietzsche only had it half-right: he who fights monsters must become one himself, or be one to start with, otherwise you're just gonna get your ass kicked. That's the fundamental problem with trying to draw the line between good and evil. The real choice is between predator and prey, no matter which side of the line you want to side on. It may not be right, it may not be fair, but then again neither is life. All you gotta do is look around to see that.
O, Fraa wyciągnęła kolejną perełkę XD Czasem się naprawdę zastanawiam, skąd to bierzesz...
OdpowiedzUsuńŁał, jaka czujna. ^^
UsuńNo ostatnio postanowiłam zrobić maraton po wszystkich filmach, które sobie zaklepałam na iplex.pl. Lista dość długa, filmy w większości, obawiam się, tej właśnie klasy. xD Ale liczę na to, że gdzieś tam ukrywa się jakieś olśnienie, które wydłubię i będę mogła być z tego dumna. ^^
...to nie było to. xD
A czy ja nie ostrzegałem? Mówiłem przecież, że jeśli zobaczysz, jak bohater siedzi na schodkach i skrobie patyczka, to masz wyłączać, bo straszna kupa ;>
OdpowiedzUsuńOj tam, oj tam. ^^ Nie od dziś wiadomo, że człowiek uczy się na własnych błędach, a nie na cudzych. :D
UsuńSwoją drogą smutnie kończy aktor, który grał młodego Indianę i jednego z braci w "Świętych z Bostonu". Mam świadomość, że do gaży dorzucili mu pewnie jedną z tych roznegliżowanych panienek, ale jednak.
UsuńWiesz, w na koncie ma też coś pod tytułem "Mongolian Death Worm" - może ma taki fetysz złych filmów? ;) Bo im dłużej czytam jego filmografię, tym bardziej mam wrażenie, że "Święci z Bostonu" to był jakiś wypadek przy pracy. xD
UsuńA wystarczyło spojrzeć na plakat :P
OdpowiedzUsuńZazdraszczam że masz tyle czasu, że oglądasz takie rzeczy....
Ej, plakat jest zajebisty akurat. xD Czy tylko mi kojarzy się z Troskliwymi Misiami? :D:D:D
UsuńNie, nie tylko Tobie XD
Usuń