No dobrze. Trzeba wreszcie wziąć
byka za rogi. W ramach nadrabiania filmowych zaległości obejrzałam w końcu
jeden z późniejszych filmów Stanleya Kubricka, Full Metal Jacket z 1987
roku. I w tym miejscu muszę przyznać, że mam ogromny kłopot z tym filmem.
Spróbuję więc zacząć od wymienienia czepów.
Czepem pierwszym jest… Stanley Kubrick.
Z każdym kolejnym filmem tego
reżysera mam doń coraz bardziej mieszane uczucia. Nie mogę powiedzieć, żeby
jego dzieła były złe. Ba, Barry Lyndon
był świetny, 2001: Odyseja Kosmiczna,
gdyby tylko nie była tak poszatkowana, też byłaby super. Mechaniczna pomarańcza wciąż robi niesamowite wrażenie, a Lśnienie to bezsprzecznie klasyka
gatunku. No ale tu pojawia się pytanie: ile w tym wszystkim zasługi Kubricka, a
ile tego, że ekranizował dobry tekst albo że w co najmniej jednej roli pojawił
się naprawdę fantastyczny aktor? Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że nie
przeceniałabym geniuszu reżysera. Kubrick kojarzy mi się głównie… z dłużyznami.
Tak, tak, jestem najwyraźniej
parszywą ignorantką i w ogóle, ale na serio po dłużyznach można w ciemno
obstawiać, że w filmie maczał palce Stanley Kubrick. I Full Metal Jacket nie stanowi pod tym względem wyjątku. Tam po
prostu są dłużyzny i już. Domyślam się oczywiście, że to wszystko celowy
zabieg, żeby mocniej zahipnotyzować widza daną sceną, podkreślić dramatyzm czy
co tam jeszcze, ale na mnie to zupełnie nie działa. Kiedy mi przez dziesięć
minut umiera Wietnamka, żołnierze patrzą, a ona umiera, a oni patrzą (…), to
mnie to nudzi i sama już zaczynam mruczeć pod nosem „No niechże któryś ją
dobije!”. Jak się nad tym dłużej zastanowiłam, przyszło mi do głowy, że może to
wszystko jest zamierzone: że może później mam się zanurzyć w refleksji nad
znieczulicą ludzką i absurdem sytuacji, w której ktoś kona na moich oczach, a
ja marudzę, że robi to w tak nudny sposób. Ale mam jakieś niejasne wrażenie, że
to już zbyt daleko idąca interpretacja, by nie rzec: dośpiewywanie sobie
ideologii.
Toteż te Kubrickowe dłużyzny
trochę mnie irytowały.
kadr z filmu Full Metal Jacket (Joker i Hartman) |
Problem drugi: klimat.
To właściwie nie jest jakiś
rzeczywisty minus filmu, tylko raczej kwestia moich upodobań (hmm, jakby to poprzednie
było czymś innym…). Klimat w filmie od samego początku jest ciężki. Na starcie
dostajemy uczciwą dawkę upokarzania rekrutów przez sierżanta Hartmana (Ronald Lee Ermey), a potem
wszystko się turla cały czas w tym samym tonie. Sierżant wyżywa się na rekrutach,
rekruci na sobie nawzajem, a jak wreszcie pójdą na wojnę – to na
Wietnamczykach. Ot, generalnie taki maraton ludzkiego okrucieństwa. Choć muszę
przyznać, że jeśli chodzi o ludzkie okrucieństwo, to jakoś bardziej mnie to
wszystko ruszyło w Mechanicznej
pomarańczy – pewnie dlatego, że tam wszystko działo się w cywilu, w
normalnym mieście, tutaj zaś mamy wojnę, a więc okrucieństwo jest już jakoś w
ten świat wpisane. Dodatkowo akurat o orientalnych eskapadach USA mamy całkiem
sporo filmów i praktycznie wszystkie pokazują bezsens tych wojen, właśnie to
niczym nieskrępowane okrucieństwo, cały
ten koszmar – Kubrick nie pokazał za bardzo niczego nowego.
Ale nie w tym sęk, że to nic
nowego. Wrócę do tego, od czego zaczęłam ten wątek: ten ciężki klimat trwa
niezmiennie od samego początku. To głównie dlatego dość szybko przestał mnie
ruszać. Dużo lepiej, moim zdaniem, spisał się tu Coppola w Czasie Apokalipsy, gdzie zaczynało się stosunkowo lekko (oczywiście
na tyle, na ile w ogóle „lekka” może być opowieść o takich wydarzeniach) i
dopiero z czasem widz wraz z bohaterem zagłębiał się coraz bardziej w całą tę
wietnamską patologię i horror. I wtedy faktycznie końcówka robiła niesamowite
wrażenie.
kadr z filmu Full Metal Jacket (Joker, za nim Zwierz) |
Tak naprawdę z podstawowych
minusów to tyle.
Przejdę więc do plusów – a te
zapewniają przede wszystkim bohaterowie.
Wspomniałam już o sierżancie
Hartmanie – świetna, wyrazista postać, bardzo przekonująca (och, nic dziwnego,
w końcu Ermey robił to, co przedtem podczas służby w wojsku, gdzie był – a jakże!
– instruktorem musztry, co by zresztą wyjaśniało, jak to możliwe, że tyle czasu
się darł i nie ochrypł dramatycznie. Jako zwykły aktor nie jestem pewna, czy
dałby radę), doskonała ze swoją wojskową religijnością (jedna z moich
ulubionych scen to dialog z Jokerem o wierze w Najświętszą Panienkę).
Wspomniany już szeregowy Joker (Matthew Modine) też daje radę,
nawet jeśli bez jakichś super zachwytów. Niemniej jego wyjaśnienie, czemu ma na
hełmie napisane „Born to kill”, a w kamizelkę wpiętą pacyfkę, było piękne i
choćby za to będę go wspominać pozytywnie.
Inaczej sprawy się mają z
szeregowym Pylem (Vincent D’Onofrio,
czyli genialny detektyw z Prawa i
porządku) – wspominam go ze wszech miar negatywnie. Praktycznie od początku
liczyłam na to, że wyleci z armii na kopach i więcej go nie zobaczę. Był po
prostu dramatycznym, niewyobrażalnym… kretynem. Naprawdę. Nie potrafię mu
współczuć, bo przecież nic, co go spotkało, nie było niezawinione. Zachowywał
się jak rozpuszczony pięciolatek i na serio nie mam pojęcia, co mu strzeliło do
głowy, że w ogóle poszedł do wojska. Nie chodzi mi tu o jego fizyczny brak
predyspozycji do tego rodzaju kariery, a wyłącznie o umysłowość. Czemu, do
diabła, to ktoś inny musiał mu zapinać koszulę? Czy ten facet nie miał rączek?
Miał, przecież z karabinem sobie radził. Ech – no wkurzał mnie po prostu
koszmarnie. Co może świadczyć o tym, że D’Onofrio to dobry aktor, skoro potrafi
wyłuskać z widza takie emocje. Znaczy w ogóle pokazał tam, że jest dobrym aktorem,
bo postępującą chorobę Pyle’a lepiej zagrałby chyba tylko Nicholson. A więc to
postać, której z jednej strony nie cierpię, ale z drugiej – nie mogę nie wyrazić
dla niej pewnego uznania.
Bohaterów jest, ma się rozumieć,
więcej, ale – choć każdy z nich jest na swój sposób charakterystyczny i
większość z nich wzbudziła moją sympatię – zazwyczaj pojawiają się tylko na
chwilę. To Joker jest narratorem i centralnym elementem opowieści, to z jego
perspektywy widz obserwuje wojnę w Wietnamie.
Mój problem polega na tym, że
nie mam pojęcia, jak podsumować Full
Metal Jacket. Z jednej strony ma takie elementy, które mi przeszkadzały. Z
drugiej jednak – podobał mi się. Poszczególne sceny, niektóre dialogi,
bohaterowie, wreszcie cała historia, pokazanie „produkcji” żywych maszyn do
zabijania – to wszystko mi się podobało i sprawiło, że na pewno tego filmu nie
zapomnę. Jest ciężki, pełen dłużyzn i okropny, ale układa się w spójną
całostkę, jakoś tam wyróżniającą się jednak na tle innych filmów wojennych o
Wietnamie i nie tylko. Po prostu mnie nie zachwycił. 7/10 – dobry, solidny film,
na pewno warto obejrzenia.
– Marine, what is that button on your body
armor?
– A peace symbol, sir.
– Where'd you get it?
– I don't remember, sir.
– What is that you've got written on your
helmet?
– "Born to Kill", sir.
– You write "Born to Kill" on your
helmet and you wear a peace button. What's that supposed to be, some kind of
sick joke?
– No, sir.
– You'd better get your head and your ass wired
together, or I will take a giant shit on you.
– Yes, sir.
– Now answer my question or you'll be standing
tall before the man.
– I think I was trying to suggest something
about the duality of man, sir.
– The what?
– The duality of man. The Jungian thing, sir.
– Whose side are you on, son?
– Our side, sir.
Jak dla mnie to jest najlepszy film Kubricka (choć nie oglądałem jeszcze "Oczy szeroko zamknięte"). Nie wiem dlaczego, po prostu on opisuje pewne rzeczy z taką dosadnością i kpiną, że nie mogę wyjść z podziwu. On jest jak taka krzywa ulotka propagandowa - świetna robota :).
OdpowiedzUsuń