środa, 24 października 2012

ZaFraapowana filmami (70) - "Full Metal Jacket"

Full Metal Jacket - plakat
 No dobrze. Trzeba wreszcie wziąć byka za rogi. W ramach nadrabiania filmowych zaległości obejrzałam w końcu jeden z późniejszych filmów Stanleya Kubricka, Full Metal Jacket z 1987 roku. I w tym miejscu muszę przyznać, że mam ogromny kłopot z tym filmem. Spróbuję więc zacząć od wymienienia czepów.

Czepem pierwszym jest… Stanley Kubrick.
Z każdym kolejnym filmem tego reżysera mam doń coraz bardziej mieszane uczucia. Nie mogę powiedzieć, żeby jego dzieła były złe. Ba, Barry Lyndon był świetny, 2001: Odyseja Kosmiczna, gdyby tylko nie była tak poszatkowana, też byłaby super. Mechaniczna pomarańcza wciąż robi niesamowite wrażenie, a Lśnienie to bezsprzecznie klasyka gatunku. No ale tu pojawia się pytanie: ile w tym wszystkim zasługi Kubricka, a ile tego, że ekranizował dobry tekst albo że w co najmniej jednej roli pojawił się naprawdę fantastyczny aktor? Coraz bardziej dochodzę do wniosku, że nie przeceniałabym geniuszu reżysera. Kubrick kojarzy mi się głównie… z dłużyznami.
Tak, tak, jestem najwyraźniej parszywą ignorantką i w ogóle, ale na serio po dłużyznach można w ciemno obstawiać, że w filmie maczał palce Stanley Kubrick. I Full Metal Jacket nie stanowi pod tym względem wyjątku. Tam po prostu są dłużyzny i już. Domyślam się oczywiście, że to wszystko celowy zabieg, żeby mocniej zahipnotyzować widza daną sceną, podkreślić dramatyzm czy co tam jeszcze, ale na mnie to zupełnie nie działa. Kiedy mi przez dziesięć minut umiera Wietnamka, żołnierze patrzą, a ona umiera, a oni patrzą (…), to mnie to nudzi i sama już zaczynam mruczeć pod nosem „No niechże któryś ją dobije!”. Jak się nad tym dłużej zastanowiłam, przyszło mi do głowy, że może to wszystko jest zamierzone: że może później mam się zanurzyć w refleksji nad znieczulicą ludzką i absurdem sytuacji, w której ktoś kona na moich oczach, a ja marudzę, że robi to w tak nudny sposób. Ale mam jakieś niejasne wrażenie, że to już zbyt daleko idąca interpretacja, by nie rzec: dośpiewywanie sobie ideologii.
Toteż te Kubrickowe dłużyzny trochę mnie irytowały.

kadr z filmu Full Metal Jacket (Joker i Hartman)
Problem drugi: klimat.
To właściwie nie jest jakiś rzeczywisty minus filmu, tylko raczej kwestia moich upodobań (hmm, jakby to poprzednie było czymś innym…). Klimat w filmie od samego początku jest ciężki. Na starcie dostajemy uczciwą dawkę upokarzania rekrutów przez sierżanta Hartmana (Ronald Lee Ermey), a potem wszystko się turla cały czas w tym samym tonie. Sierżant wyżywa się na rekrutach, rekruci na sobie nawzajem, a jak wreszcie pójdą na wojnę – to na Wietnamczykach. Ot, generalnie taki maraton ludzkiego okrucieństwa. Choć muszę przyznać, że jeśli chodzi o ludzkie okrucieństwo, to jakoś bardziej mnie to wszystko ruszyło w Mechanicznej pomarańczy – pewnie dlatego, że tam wszystko działo się w cywilu, w normalnym mieście, tutaj zaś mamy wojnę, a więc okrucieństwo jest już jakoś w ten świat wpisane. Dodatkowo akurat o orientalnych eskapadach USA mamy całkiem sporo filmów i praktycznie wszystkie pokazują bezsens tych wojen, właśnie to niczym nieskrępowane okrucieństwo,  cały ten koszmar – Kubrick nie pokazał za bardzo niczego nowego.
Ale nie w tym sęk, że to nic nowego. Wrócę do tego, od czego zaczęłam ten wątek: ten ciężki klimat trwa niezmiennie od samego początku. To głównie dlatego dość szybko przestał mnie ruszać. Dużo lepiej, moim zdaniem, spisał się tu Coppola w Czasie Apokalipsy, gdzie zaczynało się stosunkowo lekko (oczywiście na tyle, na ile w ogóle „lekka” może być opowieść o takich wydarzeniach) i dopiero z czasem widz wraz z bohaterem zagłębiał się coraz bardziej w całą tę wietnamską patologię i horror. I wtedy faktycznie końcówka robiła niesamowite wrażenie.

kadr z filmu Full Metal Jacket (Joker, za nim Zwierz)
Tak naprawdę z podstawowych minusów to tyle.
Przejdę więc do plusów – a te zapewniają przede wszystkim bohaterowie.
Wspomniałam już o sierżancie Hartmanie – świetna, wyrazista postać, bardzo przekonująca (och, nic dziwnego, w końcu Ermey robił to, co przedtem podczas służby w wojsku, gdzie był – a jakże! – instruktorem musztry, co by zresztą wyjaśniało, jak to możliwe, że tyle czasu się darł i nie ochrypł dramatycznie. Jako zwykły aktor nie jestem pewna, czy dałby radę), doskonała ze swoją wojskową religijnością (jedna z moich ulubionych scen to dialog z Jokerem o wierze w Najświętszą Panienkę).
Wspomniany już szeregowy Joker (Matthew Modine) też daje radę, nawet jeśli bez jakichś super zachwytów. Niemniej jego wyjaśnienie, czemu ma na hełmie napisane „Born to kill”, a w kamizelkę wpiętą pacyfkę, było piękne i choćby za to będę go wspominać pozytywnie.
Inaczej sprawy się mają z szeregowym Pylem (Vincent D’Onofrio, czyli genialny detektyw z Prawa i porządku) – wspominam go ze wszech miar negatywnie. Praktycznie od początku liczyłam na to, że wyleci z armii na kopach i więcej go nie zobaczę. Był po prostu dramatycznym, niewyobrażalnym… kretynem. Naprawdę. Nie potrafię mu współczuć, bo przecież nic, co go spotkało, nie było niezawinione. Zachowywał się jak rozpuszczony pięciolatek i na serio nie mam pojęcia, co mu strzeliło do głowy, że w ogóle poszedł do wojska. Nie chodzi mi tu o jego fizyczny brak predyspozycji do tego rodzaju kariery, a wyłącznie o umysłowość. Czemu, do diabła, to ktoś inny musiał mu zapinać koszulę? Czy ten facet nie miał rączek? Miał, przecież z karabinem sobie radził. Ech – no wkurzał mnie po prostu koszmarnie. Co może świadczyć o tym, że D’Onofrio to dobry aktor, skoro potrafi wyłuskać z widza takie emocje. Znaczy w ogóle pokazał tam, że jest dobrym aktorem, bo postępującą chorobę Pyle’a lepiej zagrałby chyba tylko Nicholson. A więc to postać, której z jednej strony nie cierpię, ale z drugiej – nie mogę nie wyrazić dla niej pewnego uznania.

Bohaterów jest, ma się rozumieć, więcej, ale – choć każdy z nich jest na swój sposób charakterystyczny i większość z nich wzbudziła moją sympatię – zazwyczaj pojawiają się tylko na chwilę. To Joker jest narratorem i centralnym elementem opowieści, to z jego perspektywy widz obserwuje wojnę w Wietnamie.

Mój problem polega na tym, że nie mam pojęcia, jak podsumować Full Metal Jacket. Z jednej strony ma takie elementy, które mi przeszkadzały. Z drugiej jednak – podobał mi się. Poszczególne sceny, niektóre dialogi, bohaterowie, wreszcie cała historia, pokazanie „produkcji” żywych maszyn do zabijania – to wszystko mi się podobało i sprawiło, że na pewno tego filmu nie zapomnę. Jest ciężki, pełen dłużyzn i okropny, ale układa się w spójną całostkę, jakoś tam wyróżniającą się jednak na tle innych filmów wojennych o Wietnamie i nie tylko. Po prostu mnie nie zachwycił. 7/10 – dobry, solidny film, na pewno warto obejrzenia.






– Marine, what is that button on your body armor?
– A peace symbol, sir.
– Where'd you get it?
– I don't remember, sir.
– What is that you've got written on your helmet?
– "Born to Kill", sir.
– You write "Born to Kill" on your helmet and you wear a peace button. What's that supposed to be, some kind of sick joke?
– No, sir.
– You'd better get your head and your ass wired together, or I will take a giant shit on you.
– Yes, sir.
– Now answer my question or you'll be standing tall before the man.
– I think I was trying to suggest something about the duality of man, sir.
– The what?
– The duality of man. The Jungian thing, sir.
– Whose side are you on, son?
– Our side, sir.

1 komentarz:

  1. Jak dla mnie to jest najlepszy film Kubricka (choć nie oglądałem jeszcze "Oczy szeroko zamknięte"). Nie wiem dlaczego, po prostu on opisuje pewne rzeczy z taką dosadnością i kpiną, że nie mogę wyjść z podziwu. On jest jak taka krzywa ulotka propagandowa - świetna robota :).

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...