Tradycyjnie: miałam pisać
zupełnie o czymś innym, a ostatecznie postanowiłam wspomnieć o czymś, czego
wcale nie miałam w planach.
Lepiej nie pytać, jak do tego
doszło, grunt jednak, że zdarzyło mi się obejrzeć film Weekend z 2010 roku w
reżyserii Cezarego Pazury. Co tak generalnie myślę o polskim kinie, tego raczej
nigdy nie ukrywałam. Toteż wobec Weekendu
wcale nie miałam jakichś niebotycznych oczekiwań: ot, polska komedia
sensacyjna, tak? Czyli pewnie słabe aktorstwo, wtórny scenariusz, ogólna
zrzynka z zachodnich produkcji. I goły cyc.
Muszę przyznać, że częściowo
nawet udało mi się pomylić, co stanowiło całkiem miłe zaskoczenie. Naprawdę: to
nie jest wcale aż taki zły film – jak na nasze realia, oczywiście. Bije na
głowę wszelkie Bitwy Warszawskie, Janosiki i inne rzygowiny. Obsada
przecież wcale nie jest zła: nie mam nic do zarzucenia Fryczowi, Lubaszence czy
Wilczakowi. Efekty nie powalają, ale też nie budzą jakichś niebezpiecznych
odruchów, typu nieodparta chęć wyrzucenia monitora za okno. No ale, prawdę
mówiąc, to nie jest produkcja wymagająca jakiejś niesamowitej ekwilibrystyki w
dziedzinie FX. Ba, nawet humor miejscami był całkiem-całkiem. Nic epickiego,
ale w filmie pojawiło się parę momentów, w których się uśmiechnęłam. Choć, niestety,
w większości jednak dowcipy były zdecydowanie zbyt nachalne, przez co wypadały
sztucznie. Być może Cezaremu Pazurze ta sztuczność i teatralność trochę się
wkręciła przez to, że jego samego przecież przemielił 13. Posterunek. Jednakże to nie humor był największym problemem
tego filmu.
Snatch - plakat |
W przewidywaniach nie pomyliłam
się co do jednego elementu: zrzynki z zachodu. Wręcz przeciwnie – była ona o
wiele bardziej ewidentna, niż to się pojawiało w moich najśmielszych snach.
Zacznę od rzeczy najbardziej ewidentnej,
którą musiał zauważyć absolutnie każdy, kto zobaczył plakat reklamujący Weekend: on był tak strasznie,
straszliwie i bezczelnie skopiowanym plakatem ze Snatcha. Kolorystyka, ustawienie bohaterów, czcionka – nawet
głupiej czcionki nie zmienili! Ja wiem, ja rozumiem, że kopiowanie nawzajem
swoich pomysłów jest w tej branży na porządku dziennym (ot, pierwsze z brzegu
zestawienie takich plakatów),
niemniej to zawsze wywołuje we mnie jakiś sprzeciw.
Na plakacie jednak brak
oryginalności się nie kończy. Problem tkwi w całym scenariuszu i w reżyserskiej
wizji, której – najzwyczajniej w świecie – nie kupuję. Film sprawiał wrażenie,
jakby jego twórcy naoglądali się właśnie Snatcha
czy Pulp Fiction i zrobili z tego jakąś
kompilację średniej jakości. Bo przecież, mimo najlepszych chęci, Pazura nie
będzie ani Quentinem Tarantino, a nie Guyem Ritchie. I nic mu nie pomoże
plakat, dwóch bohaterów, którzy będą rzucać głodne kawałki w oczekiwaniu na
otwarcie drzwi, przydługie dialogi sfrustrowanych mafiozów nad restauracyjnym
stołem i tego typu zagrywki. Jak uwielbiam Reservoir
Dogs, tak tutaj większość takich niby-Tarantinowskich rozmów była
najzwyczajniej w świecie piekielnie nudna. Ganianie się w tę i nazad celem
przechwycenia tajemniczej walizki – też oryginalnością nie powiewa. I
jakkolwiek doceniam próbę stworzenia galerii nietuzinkowych, wyrazistych bohaterów,
to jednak jest to aż nadto Snatchowe,
szczególnie we wcześniejszym kontekście plakatu. Choć tyle dobrego, że
rozchodziło się o prochy, a nie o diament. Ale Cyganie już musieli być, prawda?
kadr z filmu Weekend (od lewej: Max i Norman) |
Ale kalki to tylko jeden z dwóch
głównych grzechów Weekendu. Drugim
jest kompletna niewiarygodność zaprezentowanej historii. Po części wynika to
zresztą właśnie z tego zapatrzenia w zachód. Wszyscy ci gangsterzy w
garniaczkach i ciemnych okularach, pościgi, policjant wyrzucający z samochodu
kierowcę z hasłem „Rekwiruję ten wóz!” – dobra, dobra, ja też widziałam te
wszystkie amerykańskie filmy, ale to po prostu nie są nasze realia. U nas pościgi musiałyby odbywać się ze średnią prędkością 15 km/h i ze zgubieniem się na objeździe, bo główna ulica akurat rozkopana. A tak? To po prostu nie gra.
Tak samo jak nie gra mi ta dziwaczna tendencja, że bohaterowie przestają rzucać
swojską „kurwą” i zamiast tego pokrzykują „fuck!” – a niby czemu? Jasne, też mi
się zdarza usłyszeć „fuck” na ulicy, szczególnie wśród młodych ludzi, ale to
raczej wyjątek od reguły. W ogóle wulgaryzmy w Weekendzie są dobrane bardzo ciekawie, choć wciąż nie mogę znaleźć
klucza. To znaczy bohaterowie sobie szastają tym fakiem (od czasu do czasu jest
tez „kurwa”, nie przeczę), ale kiedy na przykład gościu wjechał samochodem w
ogródek restauracyjny, o mały włos nie rozjechany klient tejże restauracji woła
– cytuję – „Jak jedziesz, baranie?!”. Serio? Serio ktoś chce, żebym ja
uwierzyła w tę scenę? „Ty też tere fere” po prostu.
Ach, a skoro już przy tym
jestem, to w ogóle statyści mocno mordują ten film. Nie tylko ten gościu z
restauracji. W innej scenie mamy dwóch kolesi okładających się pod klubem i,
ofkoz, tłumek gapiów. Oficjalnie: to najmniej wiarygodny tłumek gapiów, jaki
ostatnio widziałam. Jest po prostu fatalny – miałam wrażenie, że reżyser w
życiu nie widział gapiów przy jakiejkolwiek bójce czy wypadku. A takie
niedopracowane tło poszczególnych scen bardzo psuje wrażenie. Aktorzy mogą
dwoić się i troić, wspinać na wyżyny kunsztu aktorskiego, ale to niewiele
pomoże, jeśli nie mają tego tła.
Właściwie chyba na tym skończę –
miałam jeszcze wspomnieć o homoseksualistach, ale już mi się nie chce. Dość
napisać, że po raz kolejny gej = przebieraniec. Nie pojmuję tego, ale domyślam
się, że to miał być Element Komiczny.
Weekend to zły film. Kalka z Hollywoodu, zarówno klimatem jak i
poszczególnymi elementami scenariusza. Nawet dość dziwne, że nie było żadnego
Murzyna. Po prostu tej wizji kompletnie nie „kupiłam” – choć, tu powtórzę uwagę z początku, aktorsko
ogląda się bez bólu zębów, a i parę razy można się uśmiechnąć, jak im przypadkiem
jakiś żart wyjdzie. No i, co mnie totalnie zaskoczyło, chyba nie było gołego
cyca. Dlatego dam Weekendowi aż 2/10,
czyli bardzo zły. Ale nie takie zupełne nieporozumienie.
– Tylko we dwóch jesteście?
– Nie, jest jeszcze z nami Święty
Mikołaj, ale się napierdolił i śpi na dole w saniach.
Ominęła Cię scena jednej strzelaniny, gdzie bohaterów zaatakował enkawudzista z karabinem maszynowym z czasów drugiej wojny światowej. Czemu? Po co? Chyba dla komizmu sytuacji. Ale to jest to, co różniło ten film od "Snatcha". Tam, wszystko miało jakiś cień prawdopodobieństwa. Tutaj to tak naciągane, że przypominało mi pytania moich znajomych kabareciarzy, którzy pokazywali mi swoje skecze i ciągle pytali: "Ale czy to jest śmieszne? Bo chodzi o to, żeby było śmieszne. To jest?"
OdpowiedzUsuńja prawie wyrzuciłam monitor za okno, więc naprawdę aż zdziwiło mnie, że nazwałaś ten film "nie takim zupełnym nieporozumieniem".
OdpowiedzUsuńDla mnie ten film uwłacza inteligencji widza: wierzyć, że będzie go bawiło coś tak żenująco głupiego..?
pan reżyser chyba nie do końca wie, jak komunikować zza kamery.
a niestety, nie zawsze można być królem polskiej komedii ;)
Wiesz, w porównaniu do paru innych polskich cudactw, które miałam okazję niedawno widzieć ("Ciacho"...), to jakoś w moim odczuciu "Weekend" wcale nie wypadł najgorzej. ^^ Gdybym nie miała tego porównania - pewnie miałabym z filmu gorsze wrażenia. A tak - ot, beznadzieja, ale bywało gorzej. ;]
UsuńZaciekawili mnie ci gapie. :) Możesz wyjaśnić na czym polega niewiarygodność tłumku gapiów w Weekendzie? Teoretycznie wydaje sie to najprostszą rzeczą na świecie: wystarczy stać i patrzeć (dlatego ciekawi mnie jak mozna skopac nawet taką scenę ;)
UsuńNo właśnie mnie wciąż wprawia w zdumienie, co Was tak ciągnie do tych polskich komedii :P Ja bym sobie już dawno odpuściła. Gdybym w ogóle oglądała filmy częściej niż raz na pół roku.
OdpowiedzUsuńNie oglądałem i raczej nie planowałem tego zrobić. A po Twojej ocenie utwierdzam się w tym postanowieniu. Niestety, marny ten poziom polskiego kina komediowego.
OdpowiedzUsuńAż obejrzę, ale chyba tylko dla Wilczaka. Ogólnie na polski filmy nie chodzę. Ostatni raz to było "Listy do M." czyli nasze polskie "To właśnie miłość" i przyznaję, że chociaż to nigdy nie będzie to samo, to było całkiem przyjemne - iście świąteczne, że się łezka w oku kręci. Ale to nie jest brytyjski humor, tylko nasz.
OdpowiedzUsuńNo ładnie, sratatata, w zasadzie i tak nie miałem oglądać tego filmu. Ale brak mi w tej recenzji clou - był w tym goły cyc?! I jesli był, to czyj. I na ilu klatkach, to dość istotne, bo łatwo sie zagapić i stracic cały film... :(
OdpowiedzUsuń@i-ra:
OdpowiedzUsuńPrzede wszystkim tłum jest żywy. Ludzie pokrzykują, robią foty telefonami (oj, i to masowo), szepczą, ruszają się. A tam ten tłum stał. Dwa razy jakieś krzyki z dupy (no dobra, pewnie z uściech, enyłej, wiadomo o co chodzi xD ) się rozległy, skrajnie nieprzekonujące. Jakby oni wszyscy stali sparaliżowani przez obecność kamery, a za kadrem ktoś podnosił rękę, na które to hasło jedna czy druga panna miała zawołać "Aaa!".
@kruffachi:
Oj no to przypadkiem zawsze tak wychodzi, jak siadamy z założeniem "obejrzymy film" i nagle się okazuje, że nie mamy żadnego filmu w sumie. xD W ruch idą jutuby i inne takie. ;] No plus ja ciągle liczę na cud. :roll:
@pseries:
Ja też nie chodzę, ale na małym ekranie czasem tak jakoś wychodzi... "Listy do M." chyba nawet kojarzę i chyba faktycznie stosunkowo mało fatalne jak na polski film. To znaczy znów widać to okropne zapatrzenie na zachód, inspirację "Love actually", ale był jakiś wkład własny w tym wszystkim.
@Hacintho:
Nie było gołego cyca, nie było ani kawałeczka. Przykro mi. Nie oglądaj. ;]
Szczerze mówiąc, nie oglądam telewizji, a do kina chodzę bardzo rzadko, tylko i wyłączenie na najambitniejsze produkcje. Polskiego repertuaru unikam w szczególności. Jednak ostatnio 'naszła mnie chętka', by nadrobić zaległości w polskiej kinematografii 'rozrywkowej' XXI w. i obejrzałem Lejdis, Listy do M., Kac Wawa, Ciacho i właśnie Weekend. Jak zapewne zauważyłaś jak kiedyś tam byłaś na moim blogu - nie cierpię wtórności, sztuczności ani, ogólnie mówiąc, tandety. Niestety, chcąc nie chcąc, trzeba przyznać, że są to synonimy polskiego repertuaru. Nigdy więcej polskich komedii...
OdpowiedzUsuńZ tego co wymieniłeś, najznośniejsze były "Listy do M.", choć oryginalnością nie grzeszyły... Ale "Lejdis" to jakaś makabra. O ile jeszcze względnie bez płaczu obejrzałam "Testosteron", o tyle "Lejdis" mnie dobiło. "Ciacho" to kolejny rodzimy horrorek... Tylko "Kac Wawa" nie obejrzałam z tych naszych rozrywkowych hiciorów, bo za darmo nigdzie nie było pod ręką, a przecież nie będę za to płacić. xD
UsuńNiestety - póki co raczej wrażenia z testowania polskich komedii dość słabe. Ale wiesz, ja jestem patriotką. ;) W końcu ktoś się ogarnie i nakręci u nas dobry film. Jes, łi ken! ^^
Pożyczysz mi kamerę i operatora? Mam pod ręką kilku aktorów i klasyke komedii w głowie :P
OdpowiedzUsuń