Warbirds - plakat |
Maraton
fatalnych filmów trwa w najlepsze. Dzisiejszy seans był tym bardziej wyjątkowy,
bo do produkcji z 2008 roku w reżyserii Kevina Gendreau, Warbirds, swego czasu już
się zabierałam. Niestety, odpadłam po pół godzinie. A, jako rzecze Ulv, jeśli
ja nie daję rady obejrzeć jakiegoś filmu, to znaczy więcej niż niejedna
recenzja. Dziś więc postanowiłam być dzielna i zapoznać się z filmem od samego
początku do samiutkich napisów końcowych. Kwestia była po trosze ambicjonalna,
po trosze zaś liczyłam na to, że może gdzieś tam jest jakaś perełka, do której
nie dotarłam… I tak właściwie to nawet coś się znalazło – ale o tym później.
Film
jest dokładnie tak zły, jak to zapamiętałam z pierwszej próby obejrzenia. Mamy
w nim wszystko to, co najlepsze: 1945 rok, załogę pin-up pilotów, pterodaktyle
i japońskich jeńców. Z samego tego łatwo wywnioskować, że będzie srogo.
Zacznę
od głównych bohaterek, a więc oddziału kobiet-pilotów. Generalnie kiedy się na
nie patrzy, łatwo zrozumieć, dlaczego wojsko i prowadzenie pojazdów
mechanicznych są kojarzone raczej z męskimi zajęciami. Panienki pieprzą
wszystko, czego się dotkną, a prawdę mówiąc jedyne, co im wychodzi przez cały
czas, to nienaganne wyglądanie. Na serio. Trochę trudno wczuć się w
przejmującą, pełną grozy opowieść o grupie rozbitków na wyspie opanowanej przez
tysiące prehistorycznych bestii, kiedy tak bardzo widać, że rozbitkowie więcej
energii wkładają w to, żeby uroczo i słodko wyglądać, niż w… no nie wiem: grę?
Och, aktorstwo w tym filmie waha się gdzieś na poziomie szkolnego teatrzyku.
Panienki równie przekonująco marszczą czółka i przygryzają uszminkowane
usteczka. Staram się o tym pisać bez okrzyków „Na litość bogów, łotdefuk?!”,
ale coraz słabiej mi idzie. Panie są fatalne. To znaczy żeby nie było: należą
się wyrazy szacunku, że mimo spędzenia kilku dni na bezludnej wyspie, gdzieś w
środku dżungli, potrafiły naprawić cztery myśliwce i jeden bombowiec, a przy
tym ani jednej z nich nie zdarł się lakier z paznokcia, nie rozmazał tusz, że o
nienagannej, intensywnej czerwieni ust nie wspomnę. Chciałoby się życzyć
wszystkim mężom, by ich żony też tak potrafiły wyglądać z samego rana.
No
więc kicają sobie te panieneczki po lesie, prawda? Bez broni, bo i po co? Choć
ciągle podkreśla się, jakie są twarde, że tak samo dzielne jak faceci i wogle,
to jednak mężczyźni szlajali się z giwerami w pogotowiu, a panie pląsały tam
jakby zwiedzały ogród botaniczny w Powsinie. A potem wielkie zaskoczenie, że
którąś pojmali „ci źli”.
Nie
żeby męska część rozbitków była jakaś wybitna. Szczególnie podobało mi się,
kiedy tak szli przez las i nagle któremuś na plecy spadł oskubany do kości
ludzki korpusik, jeszcze z resztkami munduru – nie to, żeby ktoś się
zastanawiał: co go zjadło? Kto to mógł być? Czy to, co go zjadło, stoi gdzieś
za nimi? Czy mają spodnie na zmianę, bo te sobie właśnie całe ufajdolili? Otóż
nie. Pierwszym pytaniem dzielnego, amerykańskiego żołnierza w takich okolicznościach
przyrody jest: „Jak on tam wlazł?”. Serio?!
Ale
wspominałam, że film ma – maleńkie bo maleńkie, ale zawsze – światełko w
tunelu. Jest nim Japończyk, kapitan Ozu
(Tohoru Masamune). Jako jedyny wzbudza jako taką sympatię, nie zachowuje się jak
aż tak wyczynowy debil, a jego niektóre wypowiedzi wręcz wzbudzają uśmiech. Na
tle całej reszty? Wybitna postać.
kadr z filmu Warbirds (Ozu i... i któraś z tamtych) |
Bzduryzm
nie dotyczy tylko ludzi – niestety, z samymi pterodaktylami nie jest wcale
lepiej. Latające gadziny na ten przykład są wybiórczo pancerne. Raz do takiego
można walić z kilku karabinów, a pterodaktyl nic sobie z tego nie robi, innym
zaś razem wystarczy kilka strzałów z pistoletu, by zwierzak padł. Pterodaktyle,
jak można było zaobserwować, cenią sobie spokój własnego gniazda. Inaczej
bowiem nie potrafię wyjaśnić faktu, że póki pochwycony w szpony Japończyk się
darł i wrzeszczał, pterodaktyl tkwił w miejscu i tylko czekał, trzepocząc
skrzydłami. Kiedy zaś inni, uznawszy, że dla pojmanego nie ma już nadziei,
zastrzelili wreszcie człowieka, pterodaktyl natychmiast wzbił się w powietrze
(tak, cały czas z Japończykiem w szponach!) i odleciał w stronę zachodzącego…
no… księżyca. Mądrze. Co będzie mu się jakiś kitajec darł przy pisklętach?
Skoro
już jestem przy latających pterodaktylach, można tu wspomnieć jeszcze o wszelkich
innych latających obiektach (samolotach, znaczy), a także wybuchach czy scenach
tak zwanych drastycznych – w skrócie: chodzi mi o efekty specjalne. Łał.
Narzekałam, że w Łowcy demonów były
złe? To był majstersztyk! Goście od FX w Bibliotekarzu
powinni dostać co najmniej nominację do nagrody VES. To znaczy wiem, wiem:
jestem trochę niesprawiedliwa, bo Warbirds
to produkcja telewizyjna, a ja od razu bym oczekiwała widowiska na miarę Trzech Muszkieterów. Ale bez przesady:
są reklamy telewizyjne z lepszymi efektami niż w Warbirds, że o serialach nie wspomnę. Tu przypominam, że film o
dziewczątkach pin-up walczących z pterodaktylami to produkcja z 2008 roku! To
na serio nowa rzecz, a nie tylko w moim małym światku, w którym wciąż trwają
lata dziewięćdziesiąte. Jeśli w roku 2008 kręci się sci-fi, wiąże się to,
niestety, z kosztami. To po prostu musi dobrze wyglądać.
Właściwie
tu nie ma więcej o czym mówić. Warbirds
to film epicko i wstrząsająco zły. Jak zazwyczaj – nawet z lekka patetyczne –
gadki o honorze, patriotyzmie, przyjaźni, odwadze i takie tam w jakiś sposób
mnie ruszają, tak tutaj wszystkie te motywy doskonale spływają, przybierając
postać pustych zdań, którymi się przerzucają bohaterowie. Zdań fantastycznie
pozbawionych znaczenia, zupełnie nieangażujących widza. Widz tymczasem siedzi z
twarzą ukrytą w dłoniach i zastanawia się, jak to możliwe, że oni wszyscy są
takimi idiotami. Lepiej dla ludzkości by było, żeby pterodaktyle zeżarły ich
gdzieś na samym początku. Z drugiej strony Warbirds,
w przeciwieństwie do Łowcy demonów,
jest filmem najzwyczajniej w świecie zabawnym. To wszystko jest tak durne, że
aż śmieszne, więc raz, kiedyś, po pijaku można obejrzeć. Ale z pełną
świadomością tego, że ruszamy na podbój filmu z kategorii 1/10. Przy czym nie powiem, samo zagadnienie żeńskich załóg samolotów byłoby całkiem ciekawe - na ile te kobiety były wykpiwane, na ile jednak bliżej im do bohaterek i takie tam... Ale to temat na zupełnie inną produkcję, zupełnie bez pterodaktyli.
– You speak
English?
–
Obviously!
hahaha, serio uśmiałem się czytając tę recenzję :) Poprawiłaś mi dziś dzień Fraa. Filmu nie oglądałem, ale tak złego filmu chyba nie mógłbym sobie odpuścić. Kiedyś również zrobię sobie wieczorek najgorszych filmów świata :)
OdpowiedzUsuńPolecam ;) Jest... no... arcydurne.
UsuńW ramach szukania materiału na wieczorki filmowe zawsze jest na jutubie chyba godzinna kompilacja pięćdziesięciu najgorszych filmów ever - nic tylko wybierać. :D
I postanowiłaś obejrzeć wszystkie? :P
UsuńSzczerze? Tak :D
UsuńAle akurat do tej pory obejrzałam raptem dwa hiciory z tej listy, dawno temu... ;) Całość jeszcze przede mną. To sprawa honoru, wiesz. xD