wtorek, 30 października 2012

ZaFraapowana filmami (72) - "Warbirds"

Warbirds - plakat
Maraton fatalnych filmów trwa w najlepsze. Dzisiejszy seans był tym bardziej wyjątkowy, bo do produkcji z 2008 roku w reżyserii Kevina Gendreau, Warbirds, swego czasu już się zabierałam. Niestety, odpadłam po pół godzinie. A, jako rzecze Ulv, jeśli ja nie daję rady obejrzeć jakiegoś filmu, to znaczy więcej niż niejedna recenzja. Dziś więc postanowiłam być dzielna i zapoznać się z filmem od samego początku do samiutkich napisów końcowych. Kwestia była po trosze ambicjonalna, po trosze zaś liczyłam na to, że może gdzieś tam jest jakaś perełka, do której nie dotarłam… I tak właściwie to nawet coś się znalazło – ale o tym później.

Film jest dokładnie tak zły, jak to zapamiętałam z pierwszej próby obejrzenia. Mamy w nim wszystko to, co najlepsze: 1945 rok, załogę pin-up pilotów, pterodaktyle i japońskich jeńców. Z samego tego łatwo wywnioskować, że będzie srogo.
Zacznę od głównych bohaterek, a więc oddziału kobiet-pilotów. Generalnie kiedy się na nie patrzy, łatwo zrozumieć, dlaczego wojsko i prowadzenie pojazdów mechanicznych są kojarzone raczej z męskimi zajęciami. Panienki pieprzą wszystko, czego się dotkną, a prawdę mówiąc jedyne, co im wychodzi przez cały czas, to nienaganne wyglądanie. Na serio. Trochę trudno wczuć się w przejmującą, pełną grozy opowieść o grupie rozbitków na wyspie opanowanej przez tysiące prehistorycznych bestii, kiedy tak bardzo widać, że rozbitkowie więcej energii wkładają w to, żeby uroczo i słodko wyglądać, niż w… no nie wiem: grę? Och, aktorstwo w tym filmie waha się gdzieś na poziomie szkolnego teatrzyku. Panienki równie przekonująco marszczą czółka i przygryzają uszminkowane usteczka. Staram się o tym pisać bez okrzyków „Na litość bogów, łotdefuk?!”, ale coraz słabiej mi idzie. Panie są fatalne. To znaczy żeby nie było: należą się wyrazy szacunku, że mimo spędzenia kilku dni na bezludnej wyspie, gdzieś w środku dżungli, potrafiły naprawić cztery myśliwce i jeden bombowiec, a przy tym ani jednej z nich nie zdarł się lakier z paznokcia, nie rozmazał tusz, że o nienagannej, intensywnej czerwieni ust nie wspomnę. Chciałoby się życzyć wszystkim mężom, by ich żony też tak potrafiły wyglądać z samego rana.
No więc kicają sobie te panieneczki po lesie, prawda? Bez broni, bo i po co? Choć ciągle podkreśla się, jakie są twarde, że tak samo dzielne jak faceci i wogle, to jednak mężczyźni szlajali się z giwerami w pogotowiu, a panie pląsały tam jakby zwiedzały ogród botaniczny w Powsinie. A potem wielkie zaskoczenie, że którąś pojmali „ci źli”.
Nie żeby męska część rozbitków była jakaś wybitna. Szczególnie podobało mi się, kiedy tak szli przez las i nagle któremuś na plecy spadł oskubany do kości ludzki korpusik, jeszcze z resztkami munduru – nie to, żeby ktoś się zastanawiał: co go zjadło? Kto to mógł być? Czy to, co go zjadło, stoi gdzieś za nimi? Czy mają spodnie na zmianę, bo te sobie właśnie całe ufajdolili? Otóż nie. Pierwszym pytaniem dzielnego, amerykańskiego żołnierza w takich okolicznościach przyrody jest: „Jak on tam wlazł?”. Serio?!
Ale wspominałam, że film ma – maleńkie bo maleńkie, ale zawsze – światełko w tunelu. Jest nim Japończyk, kapitan Ozu (Tohoru Masamune). Jako jedyny wzbudza jako taką sympatię, nie zachowuje się jak aż tak wyczynowy debil, a jego niektóre wypowiedzi wręcz wzbudzają uśmiech. Na tle całej reszty? Wybitna postać.

kadr z filmu Warbirds (Ozu i... i któraś z tamtych)
Bzduryzm nie dotyczy tylko ludzi – niestety, z samymi pterodaktylami nie jest wcale lepiej. Latające gadziny na ten przykład są wybiórczo pancerne. Raz do takiego można walić z kilku karabinów, a pterodaktyl nic sobie z tego nie robi, innym zaś razem wystarczy kilka strzałów z pistoletu, by zwierzak padł. Pterodaktyle, jak można było zaobserwować, cenią sobie spokój własnego gniazda. Inaczej bowiem nie potrafię wyjaśnić faktu, że póki pochwycony w szpony Japończyk się darł i wrzeszczał, pterodaktyl tkwił w miejscu i tylko czekał, trzepocząc skrzydłami. Kiedy zaś inni, uznawszy, że dla pojmanego nie ma już nadziei, zastrzelili wreszcie człowieka, pterodaktyl natychmiast wzbił się w powietrze (tak, cały czas z Japończykiem w szponach!) i odleciał w stronę zachodzącego… no… księżyca. Mądrze. Co będzie mu się jakiś kitajec darł przy pisklętach?

Skoro już jestem przy latających pterodaktylach, można tu wspomnieć jeszcze o wszelkich innych latających obiektach (samolotach, znaczy), a także wybuchach czy scenach tak zwanych drastycznych – w skrócie: chodzi mi o efekty specjalne. Łał. Narzekałam, że w Łowcy demonów były złe? To był majstersztyk! Goście od FX w Bibliotekarzu powinni dostać co najmniej nominację do nagrody VES. To znaczy wiem, wiem: jestem trochę niesprawiedliwa, bo Warbirds to produkcja telewizyjna, a ja od razu bym oczekiwała widowiska na miarę Trzech Muszkieterów. Ale bez przesady: są reklamy telewizyjne z lepszymi efektami niż w Warbirds, że o serialach nie wspomnę. Tu przypominam, że film o dziewczątkach pin-up walczących z pterodaktylami to produkcja z 2008 roku! To na serio nowa rzecz, a nie tylko w moim małym światku, w którym wciąż trwają lata dziewięćdziesiąte. Jeśli w roku 2008 kręci się sci-fi, wiąże się to, niestety, z kosztami. To po prostu musi dobrze wyglądać.

Właściwie tu nie ma więcej o czym mówić. Warbirds to film epicko i wstrząsająco zły. Jak zazwyczaj – nawet z lekka patetyczne – gadki o honorze, patriotyzmie, przyjaźni, odwadze i takie tam w jakiś sposób mnie ruszają, tak tutaj wszystkie te motywy doskonale spływają, przybierając postać pustych zdań, którymi się przerzucają bohaterowie. Zdań fantastycznie pozbawionych znaczenia, zupełnie nieangażujących widza. Widz tymczasem siedzi z twarzą ukrytą w dłoniach i zastanawia się, jak to możliwe, że oni wszyscy są takimi idiotami. Lepiej dla ludzkości by było, żeby pterodaktyle zeżarły ich gdzieś na samym początku. Z drugiej strony Warbirds, w przeciwieństwie do Łowcy demonów, jest filmem najzwyczajniej w świecie zabawnym. To wszystko jest tak durne, że aż śmieszne, więc raz, kiedyś, po pijaku można obejrzeć. Ale z pełną świadomością tego, że ruszamy na podbój filmu z kategorii 1/10. Przy czym nie powiem, samo zagadnienie żeńskich załóg samolotów byłoby całkiem ciekawe - na ile te kobiety były wykpiwane, na ile jednak bliżej im do bohaterek i takie tam... Ale to temat na zupełnie inną produkcję, zupełnie bez pterodaktyli.







– You speak English?
– Obviously!

4 komentarze:

  1. hahaha, serio uśmiałem się czytając tę recenzję :) Poprawiłaś mi dziś dzień Fraa. Filmu nie oglądałem, ale tak złego filmu chyba nie mógłbym sobie odpuścić. Kiedyś również zrobię sobie wieczorek najgorszych filmów świata :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Polecam ;) Jest... no... arcydurne.
      W ramach szukania materiału na wieczorki filmowe zawsze jest na jutubie chyba godzinna kompilacja pięćdziesięciu najgorszych filmów ever - nic tylko wybierać. :D

      Usuń
    2. I postanowiłaś obejrzeć wszystkie? :P

      Usuń
    3. Szczerze? Tak :D
      Ale akurat do tej pory obejrzałam raptem dwa hiciory z tej listy, dawno temu... ;) Całość jeszcze przede mną. To sprawa honoru, wiesz. xD

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...