Jakby nie patrzeć, od premiery
najnowszego dodatku do najpopularniejszej gry MMO minęło już trochę czasu, więc
chyba mogę sobie pozwolić na napisanie paru słów w tym temacie.
Odkąd pojawiły się pierwsze
plotki odnośnie MoP-a nie byłam zachwycona. Sam pomysł wciskania do gry pand w
większej ilości wydawał mi się mocno chybiony. Oczywiście, niektórzy
twierdzili, że nie ma problemu, bo przecież łaciate człekomiśki były w Warcrafcie,
czemu więc miałoby ich nie być w WoW-ie? Cóż, co racja to racja, właściwie nie
ma powodów, żeby odmawiać pandom prawa do istnienia. Skoro już wpuściliśmy do
Azeroth gnomy, to cóż gorszego może spotkać ten świat…?
A jednak dodatek ciągle mnie nie
przekonywał. Poprzednie układają się w jakąśtam jednak spójną całość, a to od
początku sprawiało wrażenie zupełnie oddzielnej dokrętki, fabularnie nijak
niezwiązanej z tym, czym do tej pory był WoW. Dodatkowo mierziły mnie te
kung-fu pandy (głównie dlatego, że nie cierpię Kung-Fu Pandy – w centrum
Warszawy swego czasu stała taka gargantuiczna stwora i wyglądała niebywale
szpetnie. Chyba od tamtego czasu mam alergię) i niespecjalnie przekonywało doczepianie
do Azeroth świata stylizowanego na Japonię.
Potem trochę mnie przekonał
zwiastun – co by nie mówić, jest całkiem fajny, nawet jeśli ewidentnie widać,
że to raczej coś z przymrużeniem oka, jakiś taki oddech, a nie epickie, poważne
kataklizmy, które do tej pory przewalały się przez warcraftowy świat.
Parę słów jeszcze na marginesie
właściwego tematu:
Mists of Pandaria pojawiła się, naturalnie, również w wersji
kolekcjonerskiej. I muszę z żalem powiedzieć, że tym razem Blizzard zupełnie i
ani trochę się nie postarał. Biorąc pod uwagę, jakie kolekcjonerki można było
nabyć ostatnimi czasy (Darksiders II
z maską Śmierci, Risen 2: Dark Wates,
a nawet Blizzardowe Diablo III),
człowiek mógł odnieść trochę wrażenie, że to taki zestawik klecony naprędce:
soundtrack, artbook, podkładka pod mysz, płytka z making of – a więc taki pakiet podstawowy, do którego, niestety,
nie dorzucono żadnych bajerów. No, za wyjątkiem bajerów wirtualnych, typu pet
czy avatar – łatwo coś takiego wcisnąć, w końcu to nic nie kosztuje, a będzie
wrażenie, że wszystkiego jest więcej. Nie przeczę, muzyka jest sympatyczna, a
grafiki ładne, ale – powtarzam – przy dość solidnej konkurencji kolekcjonerek
wypadałoby się jednak bardziej postarać.
WoW: MoP - zawartość edycji kolekcjonerskiej (źródło) |
A teraz do rzeczy.
Moim podstawowym, prawdziwym
zarzutem wobec MoP-a jest to, że to powrót do dodatków z serii „doklejamy
kontynent i zwiększamy limit poziomów”. Trochę szkoda – Cataclysm był tu
przemiłą odmianą. Wiem, że nie można rokrocznie poniewierać całego świata, ale
chciałoby się dostać coś więcej, niż tylko nowy ląd. Tym bardziej, że Pandaria i
tak nie ma startu do Northrendu (c’mon,
żadna Japonia nie może się równać z kontynentem będącym gigantyczną, nordycką
wiochą!) – choć to, naturalnie, tylko moje prywatne upodobania, które raczej nie
obracają się wokół orientu. Sęk w tym, że tego typu dodatki dostarczają tak
naprawdę stosunkowo niewiele frajdy, bo tak czy owak, żeby dotrzeć do tego, co
nowe, człowiek musi przebić się przez osiemdziesiąt poziomów tego co do tej
pory. Może, oczywiście, wypróbować nową grywalną rasę: tu z kolei ma
kilkanaście poziomów nowego, po czym ląduje w Stormwind lub Orgrimmar i… i tak
naprawdę ja w tym miejscu przerwałam swoją przygodę z graniem pandą. Znam te
questy, a jeśli mam je robić po raz –enty, to chyba wolę założyć kolejnego
goblina.
Nie znaczy to, że dodatek jest
generalnie zły. Po prostu nie przepadam za tą formułą, uparcie wałkowaną przez
Blizzarda.
Po raz kolejny twórcy zgwałcili
system rozwoju postaci, a więc talenty i specjalizacje. Właściwie to nie jest
aż takim szokiem, a ja powoli się przyzwyczajam, że co jakiś czas muszę na nowo
rozdawać talenty wszystkim postaciom. Natomiast co mnie szczególnie kłopocze, to
że u szamana zgwałcili też totemy, więc ciągle się uczę ich używania.
Pojawiło się w rozgrywce kilka
interesujących nowości, takich jak brak dziennego limitu na wykonywanie daily
questów, jest też coś, co szczególnie mi się spodobało, czyli scenariusze: coś
pośredniego między dungeonem a grupowym questem – do jednego scenariusza
potrzeba trzech graczy i nie ma określonych funkcji, które muszą spełniać w
grupie. Jest też własne, warcraftowe farmville – z jednej strony rzecz
upierdliwa, bo dzień w dzień trzeba zbierać i sadzić warzywka, z drugiej zaś
strony element niezbędny przy tak rozwiniętym cookingu. A cooking został
naprawdę rozbuchany, bo oto jest kilka kucharskich specjalizacji, w których
ćwiczymy się u kilku trenerów, w związku z czym warzyw i mięcha na to wszystko
idą naprawdę potężne setki. Na szczęście bardziej skomplikowane przepisy
zapewniają wzrost umiejętności nawet o osiem punktów, co choć trochę
rekompensuje trudności w zdobyciu składników.
Jak to bywa, część questów jest
śmiertelnie nudna, ale część pozostawia po sobie miłe wspomnienie: ot, choćby
rozmowa z gigantycznym żółwiem czy cała historia Chena Stormstouta.
To, co mi najbardziej przeszkadzało
w czasie gry, to spora liczba błędów – przynajmniej w pierwszych dniach od
premiery dodatku. Przy okazji SWtOR-a powtarzałam, że gra, mimo iż fajna, ma
skandalicznie dużo błędów, które należałoby zlikwidować przed wypuszczeniem
produktu, tak jak robi to Blizzard – tutaj jednak byłam naocznym świadkiem
zaprzeczenia tych słów, bo baboli w MoP-ie było co niemiara.
To jest zapewne moment, w którym
powinnam wspomnieć o dungeonach, rajdach i rozgrywce PvP. No to wspominam:
dungeony jak dungeony, ani szczególnie łatwe, ani trudne, na rajdy od dawna już
nie chadzam, a w PvP nie bawię się od jeszcze bardziej dawna. Mogę więc
spokojnie przejść do podsumowania.
World of Warcraft: Mists of
Pandaria to zasadniczo fajna rzecz, dużo lepsza, niż się spodziewałam. Nowy kontynent
ma sympatyczny klimacik (mimo że nie do końca taki „mój”), pandy okazały się
wcale nie takie wkurzające, pojawiły się nowe, ciekawe elementy w grze. Całość
po prostu jakoś nie wgniotła mnie w podłogę. Jest poprawnie, ale od Blizzarda
po Lich Kingu ja się ciągle spodziewam fajerwerków. Tutaj za bardzo ich nie ma.
Nawet samo wejście dodatku prześlizgnęło się po Azeroth jakoś tak po cichu, bez
żadnych wielkich eventów (jak inwazje ghuli przed WotLK i wysyp żywiołaków
przed Cataclysmem). Jest fajnie, ale nie nadzwyczajnie. Został w człowieku
jakiś niedosyt, przez który najnowszemu dodatkowi mogę wlepić tylko 7/10. MoP
jest dobry. Po prostu dobry. Może przekonam się, kiedy będzie można zabić
Garrosha. Nie cierpię dziada.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz