piątek, 10 stycznia 2014

ZaFraapowana filmami (88) - "Hobbit: Pustkowie Smauga"

Plakat z filmu Hobbit: Pustkowie Smauga
Dokładnie rok temu (ok, rok i jeden dzień) pisałam o pierwszej części Hobbita. Byłam wtedy po jakimś pierdylionie seansów, bo ze dwa razy w kinie (2D i 3D), a ile razy widziałam na małym ekranie, to trudno zliczyć, bo potrafiłam zapętlić i obejrzeć dwa razy z rzędu. A później wciąż oglądałam i oglądałam, i naoglądać się nie mogłam, bo z każdym obejrzeniem film podobał mi się bardziej.
Drugą część, Pustkowie Smauga, obejrzałam w kinie w wersji 2D 2 stycznia. Od tamtego czasu towarzyszy mi zasadniczo jedna myśl: „Muszę sobie odświeżyć Niezwykłą podróż”.
To nie tak, że druga część Hobbita mi się nie podobała, po prostu…
No dobrze.
Po prostu mi się nie podobała.
Oczywiście, ma zalety. Zawsze i wszędzie będę lubiła kraśki. Bo to kraśki i kropka. Bilbo (Martin Freeman), naturalnie, wciąż świetny. Z wyglądu, głosu i ogólnej postawy „jestem naj!” bardzo przypadł mi do gustu Smaug (Benedict Cumberbatch – mam nadzieję, że dobrze napisałam nazwisko, bo zawsze je jakoś przekręcam). Bard (Luke Evans) był tak bardzo podobny do Williama z Piratów…, że przez moment myślałam, że Bloom dostał podwójną rolę, mimo tego daje radę – budzi sympatię, jest wiarygodny i jestem nawet ciekawa, jak to dalej będzie pociągnięte, władca Miasta nad Jeziorem zaś (Stephen Fry) był... świetny, jak to Stephen Fry. Absolutnie doskonały okazał się Thranduil (Lee Pace) – był fantastycznie wyniosłym, arystokratycznym, obojętnym na świat zewnętrzny sukinsynem. Wreszcie elfy Jacksona dają radę! Nie są jeno wiotkimi mimozami bredzącymi o wstającym czerwonym słońcu i przelanej krwi! I celowo przywołuję właśnie ten tekst, bo dotyczy to również Legolasa (Orlando Bloom), który z tamtego patetycznego frajera na desce ewoluował na… cóż, na prawdziwego syna swego ojca. Podrasowali mu charakteryzację, zamknęli dziób i voila! Od razu lepiej! Tauriel (Evangeline Lilly) to w porównaniu z Arweną totalne niebo a ziemia, wreszcie widz dostaje konkretną kobitkę z jajem, której życiową rolą nie jest rozmazywanie się w kolejnych rzewliwych scenach.
I właściwie… no tak. To by było na tyle zalet.

Pozostanę jeszcze na chwilę przy bohaterach: kraśki, choć nadal je lubię, zostały dramatycznie zepchnięte na dalsze tło. W pierwszej części jeszcze można było o nich cokolwiek powiedzieć, miewały swoje większe momenty, każdy był jakiś. Tutaj są tylko szarą masą, na której tle błyszczą Thorin i Balin. To znaczy przepraszam: oczywiście, jest Kili i jego Wielki Wątek. C’mon! Serio, Peter? Serio uważasz, że totalnie nie da się nakręcić superprodukcji bez czegoś tak durnego i zdupywziętego?


Reszta krasnoludów to, jak powiedziałam, bezpłciowe tło. Można by zaprotestować w tym momencie, że jak to?, przecież w tej części jest przeprawa przez Mroczną Puszczę, a więc spory epizod z Bomburem.
Ha. Ha.
Tyle że nie.
Kadr z filmu (Thranduil)
Przejdę więc do Mrocznej Puszczy: to było jedno wielkie rozczarowanie. Coś, na co czekałam przez rok, zostało najzwyczajniej w świecie wykastrowane. Widz dostaje niewątpliwie więcej skaczących po niewidzialnych ścianach elfów, za to sprawa z pająkami jest skoszona do minimum. I licz tu, człowieku, na obelżywe piosenki o pająkach, ehhh. A co by w tym było złego? W pierwszej części właśnie to mi się podobało, że film był wierny książce nawet pod względem wrzucania piosenek. Byłoby trochę ciekawsze przynajmniej od tradycyjnej siekanki.
Co wykastrowano oprócz Mrocznej Puszczy? Motyw z beczkami (po co zrobić ten wątek sensownie? Lepiej zamiast tego wrzucić efekciarski, slapstickowy badziew!), a nade wszystko Beorna (Mikael Persbrandt) – jakkolwiek w tym przypadku sama nie wiem, czy to źle czy niedobrze. Sęk w tym, że postać jako taka, choć uwielbiałam ją w powieści, w filmie okazała się okrutnym rozczarowaniem. No ale dobrze, moje wyobrażenie nie musi być jedynym słusznym. Niemniej jego wątek również został schrzaniony – po prostu w świetle całej scenki Beorn wcale nie był taki, jak został opisany przez Gandalfa (że o Tolkienie nie wspomnę…). Nie zostało nic z nieufności, prób podejścia go, kombinatoryki… nie, po prostu wpakować się komuś na chatę, wszamać śniadanie i wio, przecież jesteśmy super bohaterami, jakiś leśny ludzik nie może nie poprzeć naszej sprawy.
A skoro już jesteśmy przy ogólnej tendencji do pozbawiania postaci ich charakterów, to wrócę do Smauga: jak wspomniałam, teoretycznie sama postać wyszła zgrabnie. Gorzej, kiedy wrzucić tę postać w fabułę. Bo nagle ten Smaug, czyli przecież tak bardzo inteligentny smok, zaczyna się zachowywać jak totalny debil. Krasnoludzkie „podstępy”, żeby go pokonać, przypominają raczej ganianie się z potworami w Scooby Doo. Smaug jest po prostu debilem.
Zresztą, w ogóle cała ta bieganina po Ereborze wypadła idiotycznie i nic z niej nie wynikło oprócz Thorina szarżującego z taczką. Ja się naprawdę w tego typu produkcjach całkowicie zgadzam na świętą rule of cool, ale serio: co złego było w oryginalnej fabule? No tak, była mniej efekciarska zapewne… ale to akurat filmowi wyszłoby na zdrowie.

Kadr z filmu
Nie sądziłam, że w drugiej dekadzie XXI wieku, w tego pokroju megaprodukcji, znajdzie się ta wada, ale jednak: Pustkowie Smauga leży i kwiczy technicznie. Obraz okropnie się rozmywa, a efekty tak walą po oczach komputerem, że aż ekran trzeszczy. Wyglądało to fatalnie.

Powiedziałabym, że chociaż muzyka – jak zwykle – jest fajna, gdyby nie to, że końcowy kawałek generalnie też jest mocno ni przypiął ni przyłatał. Nie chcę mówić, czy zły czy dobry, bo to rzecz gustu, a ja się nie znam na muzyce, ale sęk w tym, że I See Fire ma się nijak do filmu – to taka sobie popowa pioseneczka, wyśpiewana słabowitym wokalem Eda Sheerana. Jak, słodki Jeżusiu, ona ma oddawać klimat epickiej historii krasnoludów walczących ze smokiem celem odzyskania królestwa? Słowa owszem, wporzo – ale tylko one.

Spotkałam się z opinią, że różnice między książką a filmem są duże, ale że tego generalnie należało się spodziewać, skoro z takiej książeczki jak Hobbit robi się trzy filmy. Mogę na to odpowiedzieć tylko tyle: tak bardzo NIE. Ten argument miałby sens, gdyby dorzucone wątki były – no właśnie – dorzucone do oryginalnej fabuły. Czyli trochę tak jak to miało miejsce w Niezwykłej podróży. Ale w Pustkowiu Smauga one nie są dorzucone (pomijam, oczywiście cały wątek Nekromanty – on został dorzucony w jedynce i konsekwentnie pojawia się w dwójce) – one zastąpiły oryginalną fabułę. A tymczasem Hobbit, choć to mała powiastka, jest bardzo obfity w treść. Na luzie można by z tego zrobić trzy filmy. Jasne, łatwo może się wydać, że to niewykonalne, bo od razu pojawia się w głowie porównanie: Władca Pierścieni – trzy filmy. Hobbit – trzy filmy. Ale tu warto by było przypomnieć sobie, jak bardzo poszatkowany był Władca… – przecież to nawet streszczenie książek nie było, zaledwie maleńki wyciąg. Gdyby chcieć Władcę… ekranizować rzeczywiście solidnie, byłoby materiału na serial. A Hobbit, ten malutki Hobbit, jest właśnie w sam raz, co pokazała Nieoczekiwana podróż.
To generalnie dość przykre, że po tak fajnej pierwszej części, druga została tak parszywie zniszczona. Oczywiście, czekam na trójkę – pełna nadziei i obaw. Niestety, z przewagą obaw. No ale na szczęście wciąż mogę wracać do Niezwykłej podróży.

11 komentarzy:

  1. Mnie również kompletnie nie przypadła do gustu ta pozycja.
    Zresztą, pierwsza też mnie nie powaliła. Są to bardzo śliczne filmy, ale takie...puste.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dla mnie jest ogromna przepaść między jedynką a dwójką. :) Fakt, jedynka cierpiała na pewną huśtawkę nastrojów, jakby się twórcy nie mogli zdecydować, czy pozostają przy konwencji dla dzieci, czy jednak chcą robić epopeję na miarę "Władcy...", ale z czasem przestałam zupełnie na to zwracać uwagę.^^ Tutaj może i wypadło spójniej, ale jest po prostu głupio.

      Acz ciekawa uwaga, że "puste". :) Bo "Hobbit" jak dla mnie (mówię tu głównie o powieści) jest prawdę mówiąc opowieścią bardzo... no, co tu dużo gadać, poruszającą, z bardzo sensownym przesłaniem i motywem przewodnim... No i w ogóle, pod płaszczykiem wesołej opowiastki o krasnoludach jest coś naprawdę mądrego, i to na wielu płaszczyznach. I, ma się rozumieć, film podczepiam pod powieść automatycznie. Niewykluczone, że jak ktoś umie oddzielić trochę lepiej jedno od drugiego, to faktycznie filmy wychodzą puste. Co by oznaczało wielką ich porażkę. No, choć to chyba najlepiej będzie poddać ocenie po trzeciej części. Zobaczymy, ile zachowają przesłania itp.

      Usuń
  2. Nie byłam i nie wybieram się, już po pierwszej części stwierdziłam, że mogę spokojnie żyć bez oglądania "Hobbita", a Twoja opinia utwierdza mnie w tym przekonaniu. A co do Legolasa, to on nie ewoluował, a raczej cofnął się w rozwoju, biorąc pod uwagę ciągłość fabularną "Hobbita" i "Władcy pierścieni" ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No to nic, tylko się w ten sposób cofać w rozwoju ;) <3
      Wiesz: jasne, że można bez tych filmów żyć. Ale jeśli o mnie chodzi, to trochę się odzywa mój zadawniony tolkienowski fangirlizm. :)

      Usuń
    2. No nie wiem, ja bym jednak wolała ewoluować ;-) Rozumiem, ja nigdy fanką Tolkiena nie byłam i raczej nie zostanę, chociaż obiecuję sobie co roku, że w tym roku przeczytam w końcu całą trylogię i "Hobbita"...

      Usuń
  3. Mi się ogólnie dwójka podobała. Tzn, przyjemniej mi się siedziało w kinie, bo jedynka była trochę rozwleczona. Ale przyznaję, że pod względem adaptacji jest tu dużo gorzej. Nie ma też tak dobrych piosenek i ogólnie muzyki co w jedynce. Najbardziej jednak wkurzyły mnie sceny ze smokiem dającym się rolować gromadce rubasznych krasnoludów, jak debil. To było żenujące.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dokładnie, Smaug... Kiedy między tymi mostkami stał i latał od grupki do grupki, bo go zawołali... bicz, pliiiiiz. Smuteczek.
      No i właśnie na jedynce mi się w kinie siedziało dużo lepiej. :) Tutaj miejscami miałam już facepalma i takie ciche "kończ waść" itp. ;)

      Usuń
    2. Ja przyznaję się bez bicia do ziewania na dwójce i śmiechu w momentach podobno dramatycznych... Za Smauga mogłabym autorów filmu wychłostać... Bo lubię Smauga.
      Natomiast jedynka, acz tu i ówdzie żenująca i udziwniona, a także pozmieniana pod rule of cool o ziewanie mnie nie przyprawiała.

      Usuń
  4. Ja zamiast facepalma po prostu przez 80% filmu rżałam szczerym, nieskrępowanym śmiechem :D I trochę mi było głupio w pewnym momencie, bo reszta sali siedziała w skupieniu i powadze, tylko ja z koleżankami tak...

    A wątek ze Smaugiem gdy już wlazły krasnoludy bolał bardzo, ja wtedy przestałam się śmiać i mimo, że koleżanki mi powtarzały na dobrych parę minut przed wydarzeniem, że próbują go zalać złotem, to ja wciąż nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę :cc

    Plus wielki wtf przy Sauroncepcji.

    Mephale.

    OdpowiedzUsuń
  5. Ha... czy my czasem nie byłyśmy w tym samym czasie w kinie? XD bo oprócz mnie ktoś jeszcze rżał na sali...

    OdpowiedzUsuń
  6. Moim zdaniem Thranduil wypadł BARDZO przeciętnie i specjalnie się nie wyróżniał. Wizualnie jak najbardziej na plus, ale sposób w jaki został odegrany - mierny. Takie trochę drewniane to aktorstwo Lee Pace'a.

    Za to zaskoczył mnie, i to na plus, Bard. Niektóre momenty też miał poniekąd drewniane, ale ogólnie przemówił do mnie bardziej niż król Elfów.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...