Plakat z filmu Hobbit: Pustkowie Smauga |
Dokładnie rok temu (ok, rok i
jeden dzień) pisałam o pierwszej części Hobbita.
Byłam wtedy po jakimś pierdylionie seansów, bo ze dwa razy w kinie (2D i 3D), a
ile razy widziałam na małym ekranie, to trudno zliczyć, bo potrafiłam zapętlić
i obejrzeć dwa razy z rzędu. A później wciąż oglądałam i oglądałam, i naoglądać
się nie mogłam, bo z każdym obejrzeniem film podobał mi się bardziej.
Drugą część, Pustkowie Smauga, obejrzałam w kinie w
wersji 2D 2 stycznia. Od tamtego czasu towarzyszy mi zasadniczo jedna myśl: „Muszę
sobie odświeżyć Niezwykłą podróż”.
To nie tak, że druga część Hobbita mi się nie podobała, po prostu…
…
No dobrze.
Po prostu mi się nie podobała.
Oczywiście, ma zalety. Zawsze i
wszędzie będę lubiła kraśki. Bo to kraśki i kropka. Bilbo (Martin Freeman), naturalnie, wciąż świetny. Z wyglądu, głosu
i ogólnej postawy „jestem naj!” bardzo przypadł mi do gustu Smaug (Benedict Cumberbatch – mam nadzieję,
że dobrze napisałam nazwisko, bo zawsze je jakoś przekręcam). Bard (Luke Evans) był tak bardzo
podobny do Williama z Piratów…, że
przez moment myślałam, że Bloom dostał podwójną rolę, mimo tego daje radę –
budzi sympatię, jest wiarygodny i jestem nawet ciekawa, jak to dalej będzie
pociągnięte, władca Miasta nad Jeziorem zaś (Stephen Fry) był... świetny, jak to Stephen Fry. Absolutnie doskonały okazał się Thranduil (Lee Pace) – był fantastycznie wyniosłym,
arystokratycznym, obojętnym na świat zewnętrzny sukinsynem. Wreszcie elfy
Jacksona dają radę! Nie są jeno wiotkimi mimozami bredzącymi o wstającym
czerwonym słońcu i przelanej krwi! I celowo przywołuję właśnie ten tekst, bo
dotyczy to również Legolasa (Orlando
Bloom), który z tamtego patetycznego frajera na desce ewoluował na… cóż, na
prawdziwego syna swego ojca. Podrasowali mu charakteryzację, zamknęli dziób i voila!
Od razu lepiej! Tauriel (Evangeline
Lilly) to w porównaniu z Arweną totalne niebo a ziemia, wreszcie widz dostaje
konkretną kobitkę z jajem, której życiową rolą nie jest rozmazywanie się w
kolejnych rzewliwych scenach.
I właściwie… no tak. To by było
na tyle zalet.
Pozostanę jeszcze na chwilę przy
bohaterach: kraśki, choć nadal je lubię, zostały dramatycznie zepchnięte na
dalsze tło. W pierwszej części jeszcze można było o nich cokolwiek powiedzieć,
miewały swoje większe momenty, każdy był jakiś.
Tutaj są tylko szarą masą, na której tle błyszczą Thorin i Balin. To znaczy
przepraszam: oczywiście, jest Kili i jego Wielki Wątek. C’mon! Serio, Peter? Serio uważasz, że totalnie nie da się nakręcić
superprodukcji bez czegoś tak durnego i zdupywziętego?
Reszta krasnoludów to, jak
powiedziałam, bezpłciowe tło. Można by zaprotestować w tym momencie, że jak
to?, przecież w tej części jest przeprawa przez Mroczną Puszczę, a więc spory
epizod z Bomburem.
Ha. Ha.
Tyle że nie.
Kadr z filmu (Thranduil) |
Przejdę więc do Mrocznej
Puszczy: to było jedno wielkie rozczarowanie. Coś, na co czekałam przez rok,
zostało najzwyczajniej w świecie wykastrowane. Widz dostaje niewątpliwie więcej
skaczących po niewidzialnych ścianach elfów, za to sprawa z pająkami jest
skoszona do minimum. I licz tu, człowieku, na obelżywe piosenki o pająkach,
ehhh. A co by w tym było złego? W pierwszej części właśnie to mi się podobało,
że film był wierny książce nawet pod względem wrzucania piosenek. Byłoby trochę
ciekawsze przynajmniej od tradycyjnej siekanki.
Co wykastrowano oprócz Mrocznej
Puszczy? Motyw z beczkami (po co zrobić ten wątek sensownie? Lepiej zamiast tego wrzucić efekciarski, slapstickowy badziew!), a nade wszystko Beorna (Mikael Persbrandt) –
jakkolwiek w tym przypadku sama nie wiem, czy to źle czy niedobrze. Sęk w tym,
że postać jako taka, choć uwielbiałam ją w powieści, w filmie okazała się
okrutnym rozczarowaniem. No ale dobrze, moje wyobrażenie nie musi być jedynym
słusznym. Niemniej jego wątek również został schrzaniony – po prostu w świetle
całej scenki Beorn wcale nie był taki, jak został opisany przez Gandalfa
(że o Tolkienie nie wspomnę…). Nie zostało nic z nieufności, prób podejścia go,
kombinatoryki… nie, po prostu wpakować się komuś na chatę, wszamać śniadanie i
wio, przecież jesteśmy super bohaterami, jakiś leśny ludzik nie może nie poprzeć
naszej sprawy.
A skoro już jesteśmy przy
ogólnej tendencji do pozbawiania postaci ich charakterów, to wrócę do Smauga:
jak wspomniałam, teoretycznie sama postać wyszła zgrabnie. Gorzej, kiedy
wrzucić tę postać w fabułę. Bo nagle ten Smaug, czyli przecież tak bardzo
inteligentny smok, zaczyna się zachowywać jak totalny debil. Krasnoludzkie „podstępy”,
żeby go pokonać, przypominają raczej ganianie się z potworami w Scooby Doo. Smaug jest po prostu
debilem.
Zresztą, w ogóle cała ta
bieganina po Ereborze wypadła idiotycznie i nic z niej nie wynikło oprócz Thorina szarżującego z taczką. Ja się naprawdę w tego typu produkcjach
całkowicie zgadzam na świętą rule of cool,
ale serio: co złego było w oryginalnej fabule? No tak, była mniej efekciarska
zapewne… ale to akurat filmowi wyszłoby na zdrowie.
Kadr z filmu |
Nie sądziłam, że w drugiej dekadzie
XXI wieku, w tego pokroju megaprodukcji, znajdzie się ta wada, ale jednak: Pustkowie Smauga leży i kwiczy technicznie.
Obraz okropnie się rozmywa, a efekty tak walą po oczach komputerem, że aż ekran
trzeszczy. Wyglądało to fatalnie.
Powiedziałabym, że chociaż
muzyka – jak zwykle – jest fajna, gdyby nie to, że końcowy kawałek generalnie
też jest mocno ni przypiął ni przyłatał. Nie chcę mówić, czy zły czy dobry, bo
to rzecz gustu, a ja się nie znam na muzyce, ale sęk w tym, że I See Fire ma się nijak do filmu – to
taka sobie popowa pioseneczka, wyśpiewana słabowitym wokalem Eda Sheerana. Jak,
słodki Jeżusiu, ona ma oddawać klimat epickiej historii krasnoludów walczących
ze smokiem celem odzyskania królestwa? Słowa owszem, wporzo – ale tylko one.
Spotkałam się z opinią, że
różnice między książką a filmem są duże, ale że tego generalnie należało się
spodziewać, skoro z takiej książeczki jak Hobbit
robi się trzy filmy. Mogę na to odpowiedzieć tylko tyle: tak bardzo NIE. Ten argument miałby sens, gdyby dorzucone wątki
były – no właśnie – dorzucone do
oryginalnej fabuły. Czyli trochę tak jak to miało miejsce w Niezwykłej podróży. Ale w Pustkowiu Smauga one nie są dorzucone
(pomijam, oczywiście cały wątek Nekromanty – on został dorzucony w jedynce i
konsekwentnie pojawia się w dwójce) – one zastąpiły
oryginalną fabułę. A tymczasem Hobbit,
choć to mała powiastka, jest bardzo obfity w treść. Na luzie można by z tego
zrobić trzy filmy. Jasne, łatwo może się wydać, że to niewykonalne, bo od razu
pojawia się w głowie porównanie: Władca
Pierścieni – trzy filmy. Hobbit –
trzy filmy. Ale tu warto by było przypomnieć sobie, jak bardzo poszatkowany był
Władca… – przecież to nawet
streszczenie książek nie było, zaledwie maleńki wyciąg. Gdyby chcieć Władcę… ekranizować rzeczywiście
solidnie, byłoby materiału na serial. A Hobbit,
ten malutki Hobbit, jest właśnie w
sam raz, co pokazała Nieoczekiwana podróż.
To generalnie dość przykre, że
po tak fajnej pierwszej części, druga została tak parszywie zniszczona.
Oczywiście, czekam na trójkę – pełna nadziei i obaw. Niestety, z przewagą obaw.
No ale na szczęście wciąż mogę wracać do Niezwykłej
podróży.
Mnie również kompletnie nie przypadła do gustu ta pozycja.
OdpowiedzUsuńZresztą, pierwsza też mnie nie powaliła. Są to bardzo śliczne filmy, ale takie...puste.
Dla mnie jest ogromna przepaść między jedynką a dwójką. :) Fakt, jedynka cierpiała na pewną huśtawkę nastrojów, jakby się twórcy nie mogli zdecydować, czy pozostają przy konwencji dla dzieci, czy jednak chcą robić epopeję na miarę "Władcy...", ale z czasem przestałam zupełnie na to zwracać uwagę.^^ Tutaj może i wypadło spójniej, ale jest po prostu głupio.
UsuńAcz ciekawa uwaga, że "puste". :) Bo "Hobbit" jak dla mnie (mówię tu głównie o powieści) jest prawdę mówiąc opowieścią bardzo... no, co tu dużo gadać, poruszającą, z bardzo sensownym przesłaniem i motywem przewodnim... No i w ogóle, pod płaszczykiem wesołej opowiastki o krasnoludach jest coś naprawdę mądrego, i to na wielu płaszczyznach. I, ma się rozumieć, film podczepiam pod powieść automatycznie. Niewykluczone, że jak ktoś umie oddzielić trochę lepiej jedno od drugiego, to faktycznie filmy wychodzą puste. Co by oznaczało wielką ich porażkę. No, choć to chyba najlepiej będzie poddać ocenie po trzeciej części. Zobaczymy, ile zachowają przesłania itp.
Nie byłam i nie wybieram się, już po pierwszej części stwierdziłam, że mogę spokojnie żyć bez oglądania "Hobbita", a Twoja opinia utwierdza mnie w tym przekonaniu. A co do Legolasa, to on nie ewoluował, a raczej cofnął się w rozwoju, biorąc pod uwagę ciągłość fabularną "Hobbita" i "Władcy pierścieni" ;-)
OdpowiedzUsuńNo to nic, tylko się w ten sposób cofać w rozwoju ;) <3
UsuńWiesz: jasne, że można bez tych filmów żyć. Ale jeśli o mnie chodzi, to trochę się odzywa mój zadawniony tolkienowski fangirlizm. :)
No nie wiem, ja bym jednak wolała ewoluować ;-) Rozumiem, ja nigdy fanką Tolkiena nie byłam i raczej nie zostanę, chociaż obiecuję sobie co roku, że w tym roku przeczytam w końcu całą trylogię i "Hobbita"...
UsuńMi się ogólnie dwójka podobała. Tzn, przyjemniej mi się siedziało w kinie, bo jedynka była trochę rozwleczona. Ale przyznaję, że pod względem adaptacji jest tu dużo gorzej. Nie ma też tak dobrych piosenek i ogólnie muzyki co w jedynce. Najbardziej jednak wkurzyły mnie sceny ze smokiem dającym się rolować gromadce rubasznych krasnoludów, jak debil. To było żenujące.
OdpowiedzUsuńDokładnie, Smaug... Kiedy między tymi mostkami stał i latał od grupki do grupki, bo go zawołali... bicz, pliiiiiz. Smuteczek.
UsuńNo i właśnie na jedynce mi się w kinie siedziało dużo lepiej. :) Tutaj miejscami miałam już facepalma i takie ciche "kończ waść" itp. ;)
Ja przyznaję się bez bicia do ziewania na dwójce i śmiechu w momentach podobno dramatycznych... Za Smauga mogłabym autorów filmu wychłostać... Bo lubię Smauga.
UsuńNatomiast jedynka, acz tu i ówdzie żenująca i udziwniona, a także pozmieniana pod rule of cool o ziewanie mnie nie przyprawiała.
Ja zamiast facepalma po prostu przez 80% filmu rżałam szczerym, nieskrępowanym śmiechem :D I trochę mi było głupio w pewnym momencie, bo reszta sali siedziała w skupieniu i powadze, tylko ja z koleżankami tak...
OdpowiedzUsuńA wątek ze Smaugiem gdy już wlazły krasnoludy bolał bardzo, ja wtedy przestałam się śmiać i mimo, że koleżanki mi powtarzały na dobrych parę minut przed wydarzeniem, że próbują go zalać złotem, to ja wciąż nie wierzyłam, że to się dzieje naprawdę :cc
Plus wielki wtf przy Sauroncepcji.
Mephale.
Ha... czy my czasem nie byłyśmy w tym samym czasie w kinie? XD bo oprócz mnie ktoś jeszcze rżał na sali...
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem Thranduil wypadł BARDZO przeciętnie i specjalnie się nie wyróżniał. Wizualnie jak najbardziej na plus, ale sposób w jaki został odegrany - mierny. Takie trochę drewniane to aktorstwo Lee Pace'a.
OdpowiedzUsuńZa to zaskoczył mnie, i to na plus, Bard. Niektóre momenty też miał poniekąd drewniane, ale ogólnie przemówił do mnie bardziej niż król Elfów.