sobota, 25 stycznia 2014

30-Day Book Challenge: dzień 15

rys. Tove Jansson
Ulubiony bohater męski.

JAJA SE ROBICIE.
To wyzwanie mnie zabije.
Ulubiony bohater? Serio? Jedna ulubiona postać ze wszystkich ulubionych postaci ze wszystkich ulubionych książek? Od kuźwa Joka po HAL-a? Przez bohaterów Pratchetta, Dumasa, Tolkiena, Verne’a, Asimova, Conan Doyle’a, a nawet cholernego Sapkowskiego, któremu – niestety! – też zdarzyło się stworzyć świetne postacie, że o autorach starożytnych w ogóle nawet nie wspominam?! Lista moich ulubionych bohaterów jest dłuższa niż paragon z przedświątecznych zakupów, do diabła! Szczęście w nieszczęściu, że Kruff ani Siem się jeszcze nie wydały, bo tylko by mi pogłębiły ten dramat.
No dobra.  Ale bądźmy poważni: który bohater tak naprawdę, ale to naprawdę utkwił mi w pamięci i do teraz go wspominam i się nim jaram…? Hm. No cóż… wszyscy. Niestety, w miejsce tej  części mózgu, która jest odpowiedzialna za systematyczność, zmysł porządku i organizację czasu, Fryy mają taki wielki Fangirlowy Magazynek – a w nim trzymają wszystkich bohaterów, których polubiły ever.

Włóczykij. Chyba pierwszy bohater, którego tak naprawdę uwielbiałam. Mądry, niezależny, odważny, nieco tajemniczy – ideał mężczyzny dla… no… mniej-więcej ośmiolatki. I w dodatku fajnie wyglądał! Noo, przynajmniej na tle futerkowych samobieżnych gruszek. Z drugiej strony, teraz mam do niego po prostu ogromny sentyment (i do jego ojca!), ale bohaterów tego typu było później całkiem dużo, więc samego Włóczykija zostawię jednak w kategorii „dziecięcy tróloff” i dam sobie z nim spokój.
Kiedy z perspektywy czasu patrzę na Czarnoksiężnika, dochodzę do wniosku, że uwielbiam go teraz, ale w dzieciństwie trochę mnie przerażał. Powiedzmy więc, że jego też nie wybiorę. To po prostu taki ideał mrocznego i groźnego – choć koniec końców pozytywnego – czarodzieja, ale za mało o nim wiem, żeby czynić z niego mojego ulubionego bohatera.
Tak samo za mało jeszcze wiem o kapitanie Nemo. To znaczy po 20 tysiącach mil podmorskiej żeglugi mam jakiś jego obrazek w głowie, ale będę się upierać, że za mało. Niewątpliwie jest mądry i szalenie oczytany, w dodatku to typ pasjonata – wygodniej mi się jednak uczepić tego, że muszę więcej o nim poczytać.
Okropny pod względem bohaterów był Dumas: tworzył mnóstwo chodzących ideałów, które faktycznie były ideałami, ale nie były merysójami. Nie mam do tej pory pojęcia, jak on to robił. Hrabia Monte Christo, Atos czy Józef Balsamo – panowie są doskonali, ale wiarygodni w tym wszystkim. Powiedzmy, że uwielbienie dla Atosa zostawię Ulvowi, do Józefa Balsamo mimo wszystko mam mniejszą słabość, Portosa – mimo szczerego zacieszu, który mam, gdy tylko pojawi się na scenie – też pominę, bo… bo jest najmniej złożony, o… zostaje hrabia Monte Christo. Czyli głupkowaty Edmund Dantes, któremu wieloletni pobyt w twierdzy If wyszedł bardzo, bardzo na zdrowie. O ile wcześniej był… no, taki trochę jak d’Artagnan, o tyle kiedy wcielił się w Monte Christo, nie sposób go nie uwielbiać. Doskonałe połączenie zimnego sukinsyna z poczciwym i jednak wrażliwym kolesiem – i to nie w tym słodkorzygliwym, kiczowatym, filmowym wydaniu, tylko naprawdę: uratował Hayde, uratował od bankructwa pana Morrela, ale to w żaden sposób nie przeszkadzało mu mścić się na osobach, które na niego doniosły, w najbardziej wyrafinowany i najokrutniejszy sposób, jaki można sobie wyobrazić. Zemsta rozciągała się na całe rodziny, doprowadzał ludzi do śmierci i obłędu – mimo że sam ciągle pozostawał w cieniu. To nie był jakiś głupkowaty pojedynek czy wymuszenie przyznania się do winy w krótkiej pogadance. To była sieć intryg, w wyniku których ci wszyscy ludzie sami pogrążali siebie i swoich najbliższych, nawet o tym nie wiedząc. W dodatku, co jest jednym z najlepszych motywów powieści (i, nie wiedzieć czemu, jest nieustannie gwałcone w filmach), Monte Christo nie dał się zbałamucić załzawionej Mercedes! Wybrała sobie innego chłopa? Ok., to niech się cmoknie w zadek, on ma Hayde, która go kocha i – dla odmiany – jest oddana i lojalna. I która, nawiasem mówiąc, również uczestniczy w intrydze. Monte Christo jest bardzo odczłowieczony, a jego emocje i uczucia są skrajnościami – ale jednocześnie jest bardzo ludzki. Nie wiem, jak Dumas to osiągnął. Hrabia Monte Christo jest doskonały.
ALE.
Co z innymi?
Ijon Tichy jest przeuroczy i totalnie urzekający w swoim samouwielbieniu i tym dziwnym czymś, co wedle niego chyba jest skromnością – jednocześnie wstrząsające jest oglądanie go, kiedy się zestarzeje. Ale powiedzmy sobie szczerze: to jeszcze trochę mało.
O Agamemnonie zrobiłam całą notkę, toteż wykasuję go z tego rankingu uznając, że swoje o nim już powiedziałam. Tutaj byłaby okazja, żeby powiedzieć coś o kimś innym.
Sherlock Holmes? Owszem, uwielbiam faceta, jego cynizm i inteligencję, a także koszmarny brak talentu muzycznego przy jednoczesnym zacięciu do gry na skrzypcach. Gościu nie cofał się przed niczym, dla dobra śledztwa potrafił spędzać dni w jakichś polach, w łachmanach, w kamuflażu takim, że najlepszy przyjaciel go nie poznawał. Jednocześnie zdaję sobie sprawę z tego, że Holmes w połowie nie byłby taki fajny, gdyby nie obecność Watsona. Do niego kierował żarty, jemu wykładał swoje przemyślenia. Oni więc pasowaliby jako ulubiony duet, ale sam Sherlock, gdyby wszystko działo się w jego głowie… cóż, tak szczerze, to przypuszczam, że bez Watsona Holmes by oszalał, ale chodzi mi tu o to, że nie wypadałby aż tak fajnie. Z bólem serca więc, ale go odsuwam z tej konkurencji.
A co z Aragornem? To był dla mnie taki Włóczykij w nieco doroślejszej wersji. A wiecie Państwo, czemu go jednak odrzucę? Bo słabo go pamiętam. Na serio – wizerunek filmowy strasznie mi zjadł książkowego Obieżyświata. A skoro jestem w stanie zapomnieć detali dotyczących danego bohatera, to chyba jednak nie jest on moim ulubieńcem.
Pratchett to nieuczciwa konkurencja, bo on ma totalnie wszystkich bohaterów takich, że się ich lubi – są rysowani tak grubymi krechami, są tak wyraziści i charakterystyczni, że co jeden to mocniej przykuwa czytelniczą uwagę. I mimo że panowie Vimes i Vetinari z uporem godnym lepszej sprawy wpychają mi się w ranking, ja dzielnie mówię, że to nie w bohaterach tkwi siła, tylko w stylu autora, i nie dopuszczę ich tutaj. Przepraszam…
R. Daneel Olivaw? Tak. Jest super. Wygląda idealnie i właściwie byłby ideałem, gdyby nie to, że jest robotem. Mam jednak nieprzyjemne wrażenie, że autor zgubił się trochę w pędzie do uczłowieczania robotów. Daneel czasem zachowuje się dość dziwnie jak na maszynę i przejawia emocje, które są wysoce nie na miejscu. Mimo więc że nadal uważam go za rewelacyjną postać, za parę emocjonalnych momentów odsunę go na dalsze miejsce.
I tu dochodzę do najbardziej kłopotliwego z bohaterów: HAL-a 9000. Ulv od samego początku utrzymywał, że to właśnie HAL będzie moim ulubieńcem. Owszem, uwielbiam go. Jest przerażająco skuteczny, bezwzględny, zabija bez mrugnięcia… no… czerwonej lampki, a przy tym przecież działa nieustannie w dobrej wierze. Ludzie kazali mu dbać o powodzenie misji, więc to robi. Jest najzwyczajniej w świecie lojalny – jak to zaprogramowany komputer, prawda. A że Clarke nie bawił się w żadne tam Prawa Robotyki, to u niego taka perfekcyjna maszyna jest dokładnie tak niebezpieczna jak i ludzkość.  Jednocześnie HAL odczuwa emocje – i robi to w pełni „legalnie”, został bowiem w nie wyposażony przez człowieka. To nie jest jakaś dziwna niekonsekwencja. Przez te emocje, przez to, że HAL miewa wątpliwości, potrafi się bać, jest to bohater robiący jeszcze większe wrażenie. Mimo że skrajnie nieludzki, jest… ludzki. „Umierając” śpiewa piosenkę Daisy Bell. Jak to? Dlaczego? Przecież to tylko komputer, prawda? No i właśnie nie do końca…

Chyba widzę, na czym polega mój problem. Hrabia Monte Christo to nieludzki człowiek, który z powodzeniem sprawdza się jako maszyna do zabijania. HAL z kolei to ludzki komputer, który… no, też sprawdza się jako maszyna do zabijania, ale ma też emocje. Obaj są tak naprawdę hybrydami dobrego człowieka i bezwzględnego, śmiercionośnego robota. I obaj są w tym świetni. Może właśnie tego szukam w bohaterach literackich? Połączenia sprzeczności, z jednej strony faceta, który wzbudza sympatię, z drugiej – takiego, który będzie w stanie zaorać ziemię i posypać ją solą po to, żeby zrealizować jakiśtam cel.

Bohaterem dzisiejszego wyzwania ostatecznie będzie… och, do diabła z tym.

*rzuca monetą*

Reszka.

Hrabia Monte Christo.
Dziękuję.

1 komentarz:

  1. Nie mam ulubionego bohatera. Ale jest kilku, którzy zostali mi w bani. Cofając się najdalej w tył to bym wymienił Sokole Oko i Old Shatterhand'a. Z Verne'a to Cyrus'a Smiths'a i Nemo. Z Fantasy to Simon'a Tregarth'a ze Świata Czarownic. A z s-f nie mam ulubionego bohatera. Po prostu już chyba za stary jestem żeby się kimś mega jarać :P

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...