rys. Tove Jansson |
Ulubiony bohater męski.
JAJA SE ROBICIE.
To wyzwanie mnie zabije.
Ulubiony bohater? Serio? Jedna ulubiona postać ze
wszystkich ulubionych postaci ze wszystkich ulubionych książek? Od kuźwa Joka
po HAL-a? Przez bohaterów Pratchetta, Dumasa, Tolkiena, Verne’a, Asimova,
Conan Doyle’a, a nawet cholernego Sapkowskiego, któremu – niestety! – też zdarzyło
się stworzyć świetne postacie, że o autorach starożytnych w ogóle nawet nie
wspominam?! Lista moich ulubionych bohaterów jest dłuższa niż paragon z
przedświątecznych zakupów, do diabła! Szczęście w nieszczęściu, że Kruff ani
Siem się jeszcze nie wydały, bo tylko by mi pogłębiły ten dramat.
No dobra. Ale bądźmy poważni: który bohater tak
naprawdę, ale to naprawdę utkwił mi w pamięci i do teraz go wspominam i się nim
jaram…? Hm. No cóż… wszyscy. Niestety, w miejsce tej części mózgu, która jest odpowiedzialna za systematyczność,
zmysł porządku i organizację czasu, Fryy mają taki wielki Fangirlowy Magazynek –
a w nim trzymają wszystkich bohaterów, których polubiły ever.
Włóczykij. Chyba pierwszy bohater, którego tak
naprawdę uwielbiałam. Mądry, niezależny, odważny, nieco tajemniczy – ideał mężczyzny
dla… no… mniej-więcej ośmiolatki. I w dodatku fajnie wyglądał! Noo,
przynajmniej na tle futerkowych samobieżnych gruszek. Z drugiej strony, teraz
mam do niego po prostu ogromny sentyment (i do jego ojca!), ale bohaterów tego
typu było później całkiem dużo, więc samego Włóczykija zostawię jednak w
kategorii „dziecięcy tróloff” i dam sobie z nim spokój.
Kiedy z perspektywy czasu patrzę na
Czarnoksiężnika, dochodzę do wniosku, że uwielbiam go teraz, ale w dzieciństwie
trochę mnie przerażał. Powiedzmy więc, że jego też nie wybiorę. To po prostu
taki ideał mrocznego i groźnego – choć koniec końców pozytywnego – czarodzieja,
ale za mało o nim wiem, żeby czynić z niego mojego ulubionego bohatera.
Tak samo za mało jeszcze wiem o kapitanie Nemo. To
znaczy po 20 tysiącach mil podmorskiej
żeglugi mam jakiś jego obrazek w głowie, ale będę się upierać, że za mało. Niewątpliwie
jest mądry i szalenie oczytany, w dodatku to typ pasjonata – wygodniej mi się
jednak uczepić tego, że muszę więcej o nim poczytać.
Okropny pod względem bohaterów był Dumas: tworzył
mnóstwo chodzących ideałów, które faktycznie były ideałami, ale nie były merysójami.
Nie mam do tej pory pojęcia, jak on to robił. Hrabia Monte Christo, Atos czy
Józef Balsamo – panowie są doskonali, ale wiarygodni w tym wszystkim.
Powiedzmy, że uwielbienie dla Atosa zostawię Ulvowi, do Józefa Balsamo mimo wszystko
mam mniejszą słabość, Portosa – mimo szczerego zacieszu, który mam, gdy tylko
pojawi się na scenie – też pominę, bo… bo jest najmniej złożony, o… zostaje hrabia Monte Christo. Czyli głupkowaty
Edmund Dantes, któremu wieloletni pobyt w twierdzy If wyszedł bardzo, bardzo na
zdrowie. O ile wcześniej był… no, taki trochę jak d’Artagnan, o tyle kiedy
wcielił się w Monte Christo, nie sposób go nie uwielbiać. Doskonałe połączenie zimnego
sukinsyna z poczciwym i jednak wrażliwym kolesiem – i to nie w tym
słodkorzygliwym, kiczowatym, filmowym wydaniu, tylko naprawdę: uratował Hayde,
uratował od bankructwa pana Morrela, ale to w żaden sposób nie przeszkadzało mu
mścić się na osobach, które na niego doniosły, w najbardziej wyrafinowany i
najokrutniejszy sposób, jaki można sobie wyobrazić. Zemsta rozciągała się na
całe rodziny, doprowadzał ludzi do śmierci i obłędu – mimo że sam ciągle
pozostawał w cieniu. To nie był jakiś głupkowaty pojedynek czy wymuszenie
przyznania się do winy w krótkiej pogadance. To była sieć intryg, w wyniku
których ci wszyscy ludzie sami pogrążali siebie i swoich najbliższych, nawet o
tym nie wiedząc. W dodatku, co jest jednym z najlepszych motywów powieści (i,
nie wiedzieć czemu, jest nieustannie gwałcone w filmach), Monte Christo nie dał
się zbałamucić załzawionej Mercedes! Wybrała sobie innego chłopa? Ok., to niech
się cmoknie w zadek, on ma Hayde, która go kocha i – dla odmiany – jest oddana
i lojalna. I która, nawiasem mówiąc, również uczestniczy w intrydze. Monte
Christo jest bardzo odczłowieczony, a jego emocje i uczucia są skrajnościami –
ale jednocześnie jest bardzo ludzki. Nie wiem, jak Dumas to osiągnął. Hrabia
Monte Christo jest doskonały.
ALE.
Co z innymi?
Ijon Tichy jest przeuroczy i totalnie urzekający w
swoim samouwielbieniu i tym dziwnym czymś, co wedle niego chyba jest
skromnością – jednocześnie wstrząsające jest oglądanie go, kiedy się
zestarzeje. Ale powiedzmy sobie szczerze: to jeszcze trochę mało.
O Agamemnonie zrobiłam całą notkę, toteż wykasuję
go z tego rankingu uznając, że swoje o nim już powiedziałam. Tutaj byłaby
okazja, żeby powiedzieć coś o kimś innym.
Sherlock Holmes? Owszem, uwielbiam faceta, jego
cynizm i inteligencję, a także koszmarny brak talentu muzycznego przy
jednoczesnym zacięciu do gry na skrzypcach. Gościu nie cofał się przed niczym,
dla dobra śledztwa potrafił spędzać dni w jakichś polach, w łachmanach, w kamuflażu
takim, że najlepszy przyjaciel go nie poznawał. Jednocześnie zdaję sobie sprawę
z tego, że Holmes w połowie nie byłby taki fajny, gdyby nie obecność Watsona.
Do niego kierował żarty, jemu wykładał swoje przemyślenia. Oni więc pasowaliby
jako ulubiony duet, ale sam Sherlock, gdyby wszystko działo się w jego głowie…
cóż, tak szczerze, to przypuszczam, że bez Watsona Holmes by oszalał, ale
chodzi mi tu o to, że nie wypadałby aż tak fajnie. Z bólem serca więc, ale go
odsuwam z tej konkurencji.
A co z Aragornem? To był dla mnie taki Włóczykij w
nieco doroślejszej wersji. A wiecie Państwo, czemu go jednak odrzucę? Bo słabo
go pamiętam. Na serio – wizerunek filmowy strasznie mi zjadł książkowego
Obieżyświata. A skoro jestem w stanie zapomnieć detali dotyczących danego
bohatera, to chyba jednak nie jest on moim ulubieńcem.
Pratchett to nieuczciwa konkurencja, bo on ma
totalnie wszystkich bohaterów takich, że się ich lubi – są rysowani tak grubymi
krechami, są tak wyraziści i charakterystyczni, że co jeden to mocniej przykuwa
czytelniczą uwagę. I mimo że panowie Vimes i Vetinari z uporem godnym lepszej
sprawy wpychają mi się w ranking, ja dzielnie mówię, że to nie w bohaterach
tkwi siła, tylko w stylu autora, i nie dopuszczę ich tutaj. Przepraszam…
R. Daneel Olivaw? Tak. Jest super. Wygląda
idealnie i właściwie byłby ideałem, gdyby nie to, że jest robotem. Mam jednak nieprzyjemne
wrażenie, że autor zgubił się trochę w pędzie do uczłowieczania robotów. Daneel
czasem zachowuje się dość dziwnie jak na maszynę i przejawia emocje, które są
wysoce nie na miejscu. Mimo więc że nadal uważam go za rewelacyjną postać, za
parę emocjonalnych momentów odsunę go na dalsze miejsce.
I tu dochodzę do najbardziej kłopotliwego z
bohaterów: HAL-a 9000. Ulv od samego
początku utrzymywał, że to właśnie HAL będzie moim ulubieńcem. Owszem,
uwielbiam go. Jest przerażająco skuteczny, bezwzględny, zabija bez mrugnięcia…
no… czerwonej lampki, a przy tym przecież działa nieustannie w dobrej wierze.
Ludzie kazali mu dbać o powodzenie misji, więc to robi. Jest najzwyczajniej w
świecie lojalny – jak to zaprogramowany komputer, prawda. A że Clarke nie bawił
się w żadne tam Prawa Robotyki, to u niego taka perfekcyjna maszyna jest
dokładnie tak niebezpieczna jak i ludzkość.
Jednocześnie HAL odczuwa emocje – i robi to w pełni „legalnie”, został
bowiem w nie wyposażony przez człowieka. To nie jest jakaś dziwna
niekonsekwencja. Przez te emocje, przez to, że HAL miewa wątpliwości, potrafi się
bać, jest to bohater robiący jeszcze większe wrażenie. Mimo że skrajnie
nieludzki, jest… ludzki. „Umierając” śpiewa piosenkę Daisy Bell. Jak to? Dlaczego? Przecież to tylko komputer, prawda?
No i właśnie nie do końca…
Chyba widzę, na czym polega mój problem. Hrabia
Monte Christo to nieludzki człowiek, który z powodzeniem sprawdza się jako
maszyna do zabijania. HAL z kolei to ludzki komputer, który… no, też sprawdza
się jako maszyna do zabijania, ale ma też emocje. Obaj są tak naprawdę
hybrydami dobrego człowieka i bezwzględnego, śmiercionośnego robota. I obaj są
w tym świetni. Może właśnie tego szukam w bohaterach literackich? Połączenia sprzeczności,
z jednej strony faceta, który wzbudza sympatię, z drugiej – takiego, który
będzie w stanie zaorać ziemię i posypać ją solą po to, żeby zrealizować
jakiśtam cel.
Bohaterem dzisiejszego wyzwania ostatecznie będzie…
och, do diabła z tym.
*rzuca monetą*
Reszka.
Hrabia
Monte Christo.
Dziękuję.
Nie mam ulubionego bohatera. Ale jest kilku, którzy zostali mi w bani. Cofając się najdalej w tył to bym wymienił Sokole Oko i Old Shatterhand'a. Z Verne'a to Cyrus'a Smiths'a i Nemo. Z Fantasy to Simon'a Tregarth'a ze Świata Czarownic. A z s-f nie mam ulubionego bohatera. Po prostu już chyba za stary jestem żeby się kimś mega jarać :P
OdpowiedzUsuń