Ulubiony romans
…
(źródło) |
Tak. Paradne, doprawdy ubawiłam się.
Romans – pytać mnie o książkę o miłości!
To znaczy żeby nie było: nie mam jakichś
szczególnych uprzedzeń do romansów, bądź co bądź miłość jest szalenie częstym
motywem w – chyba wszystkich – tekstach kultury, więc gdybym była uprzedzona,
byłabym bardzo, bardzo biedną Frąą. Bah, związki damsko-męskie potrafią być
naprawdę ciekawe: Medea i Jazon, Helena i Menelaos, Orfeusz i Eurydyka,
Pigmalion… no tak, wymieniać można długo. Sęk w tym, że w tych historiach
zawsze, ale to zawsze wkurwia mnie co najmniej jedna strona. Jazon to smętny
penis, Helena to dziwka, Orfeusz – egotyczny ciul, a Pigmaliona pojebało. I tak
dalej. To znaczy ja rozumiem to wszystko: najpewniej gdyby któraś ze stron nie
była w ten czy inny sposób upośledzona, opowieść byłaby nudna. Ale to sprawia,
że serio dość trudno byłoby mi znaleźć w ogóle historię jakiegokolwiek związku,
którą mogłabym rzeczywiście nazwać „ulubioną”. Bo one są co najwyżej irytujące.
Jechać dalej? Tristan i Izolda – załgane i niewierne mendy, Ginewra od Artura –
zdradliwa sucz… no mogiła, proszę Państwa. Leżę.
Owszem, są historie miłosne, które mi się
podobają, a które nie stanowią osi powieści, tylko są jakimś dodatkowym
elementem, wkomponowanym w fabułę. Głównie lubię to u Pratchetta, który opisuje
zakochania i związki o dłuższym stażu w taki fajny, prozaiczny sposób,
odzierając temat z niepotrzebnego patosu i mistycyzmu. No tak, ale tematem
wyzwania ma być chyba romansidło jako takie, całościowe, a nie „ulubiona
książka, w której co najmniej dwoje epizodycznych bohaterów uśmiechnęło się do
siebie czule”.
Tak naprawdę ocaliła mnie Owca, choć zapewne
nieświadomie. Otóż, w przeciwieństwie do niej, ja Romeo i Julię lubię. Nie
jakoś namiętnie, ale podobała mi się ta historia. Żaden z bohaterów mnie nie
wkurzał - owszem, postępowali głupio, ale mogli to robić. Byli młodzi i zauroczeni, ich głupota była w pełni uzasadniona. No i miałam wrażenie, że większość nieszczęść nie wynikała bezpośrednio
z ich winy, a z różnych nieprzewidzianych, pechowych zbiegów okoliczności, na
które ani Romeo, ani Julia nie mogli nic poradzić. Zgadzam się oczywiście z
Owcą, że to nie była żadna wielka miłość aż po grób. To było zauroczenie, naturalnie
że tak. Ale bądźmy szczerzy, przecież w większości romanse książkowo-filmowe
oznaczają właśnie zauroczenie – żeby bardziej zgłębić temat, trzeba by daną
parę pokazać na przestrzeni co najmniej kilku lat, i to nie podczas ratowania
świata, tylko w czasie zwykłych, prozaicznych dni. Być może gdzieś są takie
książki, ale ani nie czytałam nigdy powieści, w której narrator prezentowałby,
ile razy On jeszcze rzuci skarpetki na stół, nim Ona odejdzie, a ile razy Ona
przypali herbatę, nim On odejdzie, ani nie zamierzam takich rzeczy czytać. Bo
to nudne!
Więc tak, romanse nie są o miłości – są o
zakochaniu, o zauroczeniu. Taka ich natura, nie czepiam się, dopóki całość jest
ciekawa.
Ale o czym to ja…?
Ach tak, Romeo
i Julia.
No, tak poza wszystkim – to jest po prostu ładnie
napisane. Ofkoz mówię z perspektywy osoby czytającej wyłącznie polski przekład,
bo oryginał przekracza moje możliwości, obawiam się. I nie mówię tu nawet o tej
nieszczęsnej pogadance o imieniu róży, tylko przede wszystkim o śmierci
Merkucia. W ogóle to był mój ulubiony bohater, a umierał szczególnie pięknie.
TAK, później całość mi się jeszcze bardziej spaczyła przez cholerną adaptację
Luhrmanna. TAK, lubię tę adaptację. TAK, wiem, że była dziwna, a Merkucio był
jeszcze dziwniejszy, ale w filmie też był moim ulubionym bohaterem, a scenę
jego śmierci pamiętam do dziś. I nie kojarzę, żeby ktoś kiedyś równie ładnie
powiedział „Klątwa na oba wasze domy”.
Plus w ogóle podoba mi się idea, że cała tragedia
miała miejsce w wyniku klątwy Merkucia…
Romeo i
Julia daje radę jako romans. Jest świetnym tekstem jako tragedia. I nie
bardzo widzę alternatywę do dzisiejszego wyzwania.
Nie czytałam "Romea i Julii", zaliczyłam kiedyś ten nieszczęsny film z DiCaprio i odechciało mi się. Sama prawdopodobnie wskazałbym na "Dumę i uprzedzenie" albo na "Wichrowe wzgórza" ewentualnie cykl o "Bezdusznej".
OdpowiedzUsuńOch, obśmiałam się jak norka z Twojego wpisu i gif jest świetny :D Ja mam kilka lubianych romansów, jeden nawet bardziej, to często taka lektura na odetchnięcie. Dawno nie czytałam żadnego... Hmmm chyba trzeba się wybrać do jakiejś biblioteki ;-)
OdpowiedzUsuńWłaśnie zdałam sobie sprawę, że mój ulubiony romans jest fanfikiem do mangi, której nie czytałam, w dodatku yaoicem. Tak trochę siara =.= Ale w sumie to kwestia tego, że w zasadzie w ogóle nie czytam romansów - Jane Austen mi totalnie nie leży, Romeo i Julia to jedyny Szekspir, który naprawdę mi się nie podoba, a współczesne romanse dla nastolatków tykam chyba tylko dlatego, żeby się pośmiać. No i właśnie jeżeli pojawia się romans jako drugoplanowy element fabuły, to prawie zawsze przynajmniej jedna strona mnie szalenie irytuje, ewentualnie całość jest totalnie od czapy (Faramir i Eowyn, meh). No i również zgadzam się tym, że Pratchett ma niesamowicie lekkie pióro do opisywania takich wątków - też głownie dlatego, że nie pcha ich na pierwszy plan, ale egzystują one gdzieś z boku, jako element tła. I to w sumie nie tylko w kwestii związków o dłuższym stażu, ale chociażby romans Marchewy i Anguy wypadł bardzo fajnie (no, Vimesa i lady Sybil nie liczę, bo oni zaraz po ślubie zachowywali się jak stare, dobre małżeństwo).
OdpowiedzUsuńJestem w szoku.
OdpowiedzUsuń:o