Autor: Swietłana Aleksijewicz
Tytuł: Czarnobylska modlitwa. Kronika przyszłości
Tytuł oryginału: Чернобылская модлитва. Хроника будущего
Tłumaczenie: Jerzy Czech
Miejsce i rok wydania: Wołowiec 2012
Wydawca: Wydawnictwo Czarne
Czarnobyl -> pierdolnięcie atomu -> skażona Ukraina -> stalker – ot, prosty ciąg obrazów, prawda? W sumie tak proste jak „Oświęcim -> obóz koncentracyjny”… no, z tą różnicą, że Oświęcim to też śliczne miasteczko z
rynkiem i zamkiem, którego zwiedzanie we wtorki jest bezpłatne, podczas gdy
Czarnobyl faktycznie znajduje się w strefie kontrolowanej… aczkolwiek też ma
zamek. Ale ja nie o tym.
Chcę
powiedzieć, że kiedy pada hasło „Czarnobyl”, człowiek od razu ma w głowie jakiś
bardzo konkretny zestaw skojarzeń, począwszy od „tragedia na Ukrainie”, a na „jakie
zajebiste postapo!” kończąc. Czarnobylska modlitwa przełamuje ten
pakiet. W książce Swietłany Aleksijewicz tak naprawdę niewiele znajdziemy
informacji o samej elektrowni. Nie ma szukania winnych, nie ma dokładnego
opisu, jak przebiegła awaria. Tematem i centralnym punktem są ludzie. Głównie Białorusini,
bo – jak można przeczytać w krótkim, informacyjno-historycznym wstępie –
katastrofa w Czarnobylu była tragedią białoruską. Większość skażenia wylądowała
po białoruskiej stronie granicy, choć Białoruś nie posiada nawet elektrowni
atomowej.
Na książkę
składa się ciąg monologów osób w ten czy inny sposób dotkniętych awarią
czarnobylską. Swietłana Aleksijewicz w żaden sposób ich nie podsumowuje ani nie
interpretuje, po prostu całościowo oddaje głos ludziom, co pozwala czytelnikowi
spojrzeć na wydarzenia z kwietnia 1986 r. (i późniejsze) w sposób bardzo
osobisty, by nie rzec – intymny, a do tego z wielu różnych perspektyw. Bo
wypowiadają się dzieci i starcy, kobiety i mężczyźni, prości wieśniacy i
intelektualiści z Moskwy, mieszkańcy wsi i miasteczek nieopodal Czarnobyla, ale
też likwidatorzy, lekarze, strażacy czy partyjni. Bah, są opowieści żon, które
nigdy nawet nie były w pobliżu Czarnobyla – co nie przeszkodziło im w byciu
ofiarami.
Opowieści z
oczywistych względów są bardzo zróżnicowane. Można, oczywiście, dostrzec pewne
powtarzające się melodie: przykładowo starsi mieszkańcy okolicznych wsi raczej
w podobnym duchu mówią o tym, że to ich dom i oni w nim już tyle przeżyli, że
nie dadzą się wysiedlić, a promieniowanie to jakaś siła wyższa, na którą nie
potrafią nic poradzić. Często pojawia się porównanie ewakuacji terenów
skażonych do czasów wojny – porównanie, w którym zresztą wojna wydaje się
niemal sielanką, bo na wojnie przynajmniej wiadomo, czym się walczy, jest wróg
i jest cel. Jest jakaś logika, nie to co w Czarnobylu. W młodszych rozmówcach widać
więcej buntu i chęci zrozumienia. Nie raz pojawiają się obrazki dzieci, które
po Czarnobylu nie są już zwykłymi dziećmi – rysują żółte kałuże i bawią się
lalkami „w umieranie”. Już pierwsza opowieść – właśnie opowieść żony strażaka,
który był na reaktorze jako jeden z pierwszych – robi niesamowite wrażenie.
Ma się
rozumieć, relacje w większości są niesamowicie emocjonalne, bo choć
Aleksijewicz nagrywała rozmowy w dwadzieścia lat po katastrofie, za tymi
wszystkimi ludźmi to się wciąż ciągnie – choroby, pamięć o przedwcześnie
zmarłych bliskich, wreszcie społeczne piętno „świecących”. Na tym tle wyróżniają
się opowieści snute przez wspomniane już elity – tak partyjne jak i
intelektualne. Nie ukrywam, że to one dla mnie były szczególnie interesujące,
bo oprócz osobistych tragedii, dotykały problemu szerzej: były rozważania o
człowieku radzieckim i radzieckiej „bohaterskiej” mentalności, o zachłyśnięciu
się nauką, czy o znaczeniu politycznym całego zdarzenia. Z jednej strony były sekretarz
komitetu rejonowego opowiada o wizycie w elektrowni przewodniczącego komisji
rządowej – i o tym, jak rzeczony przewodniczący uparł się, żeby osobiście
odwiedzić miejsce zdarzenia, a także jak on sam wraz z rodakami wystawiał się
na promieniowanie, z drugiej zaś – pojawiają się też wzmianki o wierchuszce,
która wysyłała ludzi na śmierć, sama zaś trzymała się jak najdalej i jeszcze
wmawiała wszystkim, że sytuacja jest opanowana, na boku żłopiąc jod ile wlezie.
Fajne jest to, że ostatecznie to do czytelnika należy osąd poszczególnych
działań i nic nie jest mu narzucone. Co ciekawe, Czarnobyl z niektórych punktów
widzenia był nawet zbawieniem.
Aha – czasem
nad tą książka człowiek się podśmiewa. Niby nie wypada, bo tematyka poważna,
ale niektórzy rozmówcy opowiadają dowcipy. Nic nie poradzę.
Ogólnie czuję się
mocno nieswojo, próbując coś sensownego sklecić o Czarnobylskiej modlitwie. To świetna rzecz, naświetla problem
awarii reaktora z różnych perspektyw, zwraca uwagę na ludzi, na tragedię
Białorusi, na powstanie nowego narodu – narodu Czarnobyla. Bywa zabawna, bywa
poruszająca i smutna. Zaznaczyłam sobie w niej ponad trzydzieści cytatów, które
w ten czy inny sposób bardzo mocno do mnie przemówiły. Przeglądam je teraz i
właściwie nie wiem, jak je komentować i czy w ogóle to robić. Właściwie co ja
mogę tu komentować? Słowa świadków i uczestników katastrofy mówią same za
siebie.
Nigdy nie będziemy Holendrami czy Niemcami.
I nie będzie u nas ani porządnego asfaltu, ani zadbanych trawników. Ale
bohaterowie zawsze się znajdą!
Zawsze żyliśmy w strachu, umiemy żyć w
strachu, to nasze naturalne środowisko. W tym nikt naszemu narodowi nie
dorówna…
Ach, co też ci Niemcy, jakieś awantury
urządzają! Tchórze! Mierzą promieniotwórczość w barszczu, w kotletach. Boją się
bez potrzeby wychodzić na ulicę. Sto pociech! Nasi mężczyźni to są dopiero
mężczyźni! Odważni! Walczą z reaktorem! Nie drżą o własną skórę! Wchodzą na
roztopiony dach z gołymi rekami, w brezentowych rękawicach (to już widzieliśmy
w telewizji)! A nasze dzieci z chorągiewkami idą na pochód! I nasi kombatanci!…
Stara gwardia! (Namyśla się). To jest jakaś forma barbarzyństwa, ten brak
strachu o siebie. Zawsze mówimy „my”, nigdy: „ja”. „Zademonstrujemy radzieckie
bohaterstwo”, „Okażemy radziecki charakter”. Całemu światu! Ale tutaj chodzi o „ja”!
Ja nie chcę umierać. Ja się boję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz