(obrazek z innej książki, ale i tak go lubię) |
Książka, która mnie uszczęśliwia
To właściwie dość dziwne pytanie. Może jestem za
mało sentymentalna, ale c’mon:
książka może wywołać różne emocje – smutek, wesołość, złość, przygnębienie i
pewnie wiele innych; niektóre mogą utrzymać się dłuższy czas po przeczytaniu
danej pozycji, ale nie wyobrażam sobie powieści, która uczyniłaby mnie szczęśliwą. Może trochę zbyt dosłownie
rozumiem ten punkt wyzwania, ale cóż to by było za wyzwanie, gdybym nie
wybierała najtrudniejszej opcji z możliwych?
Dość długo zachodziłam więc w głowę, co zrobić z
dzisiejszym etapem czelendża.
Ostatecznie postanowiłam oszukiwać.
To znaczy ej: wyraźnie jest napisane „książka,
która cię uszczęśliwia”, a nie „cudza książka, której przeczytanie cię uszczęśliwia”. A więc ja w tej chwili mogę rzucić
jednym tytułem: Który tchnieniem stworzył Lewiatany – autorstwa niejakiej mnie.
Z czystym sumieniem stwierdzam, że jest to książka, która – choć obiektywnie
rzecz biorąc mocno ssie – poniekąd mnie uszczęśliwiła. Po pierwsze, sprostałam
wreszcie nie takiemu prostemu wyzwaniu, jakim jest NaNoWriMo (i to w tydzień!).
Po drugie, zasadniczo spełniłam jakieś tam marzenie z dzieciństwa, żeby ta
historia ujrzała światło dzienne… no, może nie tyle historia, bo tę wymyślałam
jakoś przed samym NaNo, ale z całą pewnością bohaterowie i jako taki świat
(wspominałam już o tym zresztą w którejś notce, kiedy rozwodziłam się o
zaletach NaNo). Jakby nie patrzeć, grabarz Yvo dołączył do mojego grona literackich tróloffów, nie mogę też wyzbyć się zupełnie niepoprawnej sympatii do nekromanty i do poety. Ewentualne retrospekcje czy półsłówka rzucone tu i tam zaś uświadomiły mi, że tam istnieje jeszcze Enna Rudy, turbomroczne plemię Karłów, Śpiewaczki czy feniksy z kosmosów. Po trzecie, Lewiatany…,
mimo wszystkich przejawów grafomanii, jakie się w nich gnieżdżą, mają parę
lepszych, za przeproszeniem, ustępów. I tego będę się trzymać, o. Są sceny, do
których sama w ramach reperowania ego zaglądam i stwierdzam, że ej – to mi się udało, rech rech rech. Już
zupełnie abstrahując od faktu, że sama procedura pisania, krótka i intensywna,
była niezwykle oczyszczająca – szczególnie dla Wewnętrznego Grafomana. No i
wogle, to pierwsza książka, jaką rozdawałam z autografem, no! Plus otworzyła mi
furtkę do mojego fantasy settingu, o którym nawet nie wiedziałam, że może być
tak obszerny. Umożliwia mi to wygrywanie
NaNo od trzech lat, a nawet zupełnie niepostrzeżone przemknięcie z fantasy do
space opery – wciąż w ramach tego settingu. Jara mnie to i uszczęśliwia, tak.
Oczywiście, mogłabym „makes you happy”
przetłumaczyć po prostu jako „wprawia w dobry nastrój” albo coś takiego.
Mogłabym. Wtedy to by był dowolny tom Świata według Clarksona – Jeremy’ego
Clarksona.
O rany, świetny wybór!
OdpowiedzUsuń*nie może napisać nic więcej, bo właśnie się jara*
Może na przykład być jeszcze jakaś książka, która doradza jak żyć. Wiesz, jesteś panią domu, masz deprechę, dzieci są koszmarne, mąż nudny blabla, czytasz książkę, tam jest napisane, żeby wychować dzieci tak i tak, męża rzucić, palić zioło czy piec ciasto czy cokolwiek. I nagle Twoje życie się zmienia, jesteś szczęśliwa. Prawdopodobnie są takie książki.
OdpowiedzUsuńBTW oczywiście gratuluję spełnienia marzenia, to z pewnością uszczęśliwia dużo bardziej niż pieczenie ciasta :D