poniedziałek, 13 stycznia 2014

30-Day Book Challenge: dzień 3


(z internetów)

Ulubiona seria

Zacznę od małego disklejmera: nie jestem szczególnym specem od serii. Mam z nimi dokładnie ten sam problem co z serialami: brak cierpliwości i jakieś kulawe ADHD. Zbyt długie siedzenie w jednym settingu, z tymi samymi bohaterami i z tym samym stylem autora mnie nuży, nawet jeśli początkowo coś mnie zachwycało. W przypadku seriali wytrzymuję zazwyczaj sezon, ale drugiego zwykle już nie chce mi się zaczynać (są, ma się rozumieć, chlubne wyjątki). W przypadku serii książkowych wytrzymuję zwykle jeden-dwa tomy. Nawet mogę dociągnąć do trzech. Czwarty naprawdę rzadko kiedy. Zresztą przez tę właśnie fatalną moją naturę, choć czwarty tom Kłamcy nabyłam jak tylko pojawił się w księgarniach, wciąż go nie przeczytałam. I przez tę właśnie naturę moja znajomość z Pratchettem jest mocno dziurawa. Jedyna seria, jaką przeczytałam w całości, to ta o Ciutludziach – moja ulubiona. I krótka. To pewnie dwa powody, dla których znam ją od początku do końca. Wszystkie inne serie – o magach, straży czy wiedźmach – czytałam wyrywkowo i jestem najzupełniej przekonana, że totalnie niechronologicznie.
Mojego seryjne nieogarnięcie sprawia też, że nawet nie łapię się póki co za żadnych Martinów, Goodkindów czy za te wszystkie książeczki o Gotreku, choć czytałam jedną i mi się podobała. Zalegam również z „Herezją Horusa”, choć czaję się i krążę wokół tych książek – ale po prostu wiem, jak to się skończy. Może w przyszłym roku machnę sobie jakieś czytelnicze wyzwanie na serie…?
Jasne, są jakieś tam wyjątki: nawet nie zauważyłam, kiedy łyknęłam cztery tomy Odysei kosmicznej. Ale bądźmy szczerzy: określenie „tomy” jest w tym przypadku mocno przesadzone. To są raczej tomiki. W dodatku niektóre fragmenty zostały praktycznie przepisane z pierwszej części do kolejnych, tym bardziej więc szybko się czyta. A, muszę przyznać, Odyseja kosmiczna przeorała mi mózg i wielbię mocno.
Również jakoś nie mam problemu z Asimovem i jego robotami – jestem na piątej i przedostatniej pozycji cyklu. Przy czym muszę przyznać, że – choć właściwie wszystkie teksty były ciekawe – to jednak ich poziom jest różny i na przykład dużo lepiej, moim zdaniem, wypadają powieści niż opowiadania. Ale mniejsza. Kiedy myślę o ulubionej serii, to nie Asimov pojawia mi się przed oczami (nawet mimo R. Daneela!).
Pojawia się Jok.

Bo ja, proszę Państwa, kiedy mam wymienić moją ulubioną serię, bez zastanowienia rzucam w Państwa Muminkami.
Nie pamiętam już, kiedy przeczytałam tę serię po raz pierwszy – wiem tylko tyle, że mnie urzekła. I, jakkolwiek zazwyczaj staram się unikać czytania lektur z dzieciństwa w dorosłym życiu, to w przypadku Muminków się złamałam i bardzo mnie to cieszy, bo te książki po prostu doskonale się bronią.
Nie wiem, na czym dokładnie polega moc świata i postaci wykreowanych przez Tove Jansson. Na pewno niemałą rolę odgrywa tu magia i niesamowitość: za każdym drzewem czai się tajemnica (Buka, Hatifnatowie – dziwne istoty, których oddziaływanie na czytelnika bierze się chyba głównie z tego, że są nieme i tak naprawdę nikt nie potrafi powiedzieć, o co im właściwie chodzi), a zwykła (no, też nie do końca…) rodzina bez mrugnięcia okiem przeżywa nieomal zderzenie z kometą, powódź, czy spotkanie z Czarnoksiężnikiem. Zresztą, jak wspomniałam: ta rodzina nie jest tak do końca zwykła. Z pewnych punktów widzenia można by się w niej doszukiwać patologii (c’mon, przecież całe Małe trolle i duża powódź są o tym, że Tatuś Muminka poszedł w pizdu, a teraz Mama i Muminek wędrują po świecie i go szukają, a o Małej Mi było powiedziane czarno na białym, że jest istotą złą – nie złośliwą. ZŁĄ) – ale po co, skoro można w niej widzieć pokłady niezwykle budującego optymizmu i niefrasobliwości. Wszak kiedy woda zalała całą Dolinę Muminków, największym Muminkowym zmartwieniem było: jak teraz zrobić kawę? A Mama Muminka spłakała się ze śmiechu, widząc swój salon do góry nogami. Albo cała ta heca z latarnią: Tatusiowi się nudziło, więc ciach-ciach, przeprowadzka! Wio! Czyż to nie piękne? Zero sentymentów, zero bezproduktywnego umartwiania się – trudno tego nie pokochać.
No i cała rzesza postaci! Jok, Włóczykij, Czarnoksiężnik – tę trójkę wielbię przede wszystkim. Nawet jeśli kilka miesięcy temu uświadomiłam sobie (przy kolejnym czytaniu), że Jok, jeden z tróloffów mojego dzieciństwa, to nieciekawie pachnący żul (tak! W Pamiętnikach Tatusia Muminka jest wzmianka o niemyciu!)
No i warto pamiętać o tym, że seria z czasem dojrzewa. Zaczyna się stosunkowo niewinnie, przygody z kotkiem Ryjka czy czarodziejskim kapeluszem mają się nijak do dziwnego nastroju towarzyszącego lekturze ósmej książki z serii, Tatuś Muminka i morze.
Tak. Zdecydowanie w kategorii „seria” Tove Jansson wygrywa. Przeciętny fantasta może się schować w obliczu tego dziwnego, magicznego miejsca, gdzie nic nie jest takie, jakim się wydaje, a priorytety bohaterów mogłyby doprowadzić do obłędu najnormalniejszego człowieka.

2 komentarze:

  1. Ja lubię serie wydawnicze, tylko że jestem pechowa pod tym względem, bo jak już zacznę czytać i coś mi się spodoba, to a) wydawnictwo rezygnuje z serii, bo nie spełniła finansowych oczekiwań (co z tego, że jest dobra, skoro gnioty sprzedają się lepiej); wkurzają mnie niesamowicie takie wydawnictwa, chociaż w pewien sposób to rozumiem b) autor zaczyna chorować albo umiera.

    OdpowiedzUsuń
  2. Ach. "Muminki"... Pierwsze, co przychodzi mi na myśli, gdy o nich myślę, to raczej to, że zawsze budzą we mnie niepokój. Trudno to wyjaśnić, ale opowieści Jansson trzymają mnie w napięciu lepiej niż niejeden horror. Wszystko jest takie tajemnicze, nieco mroczne, może nawet lekko psychodeliczne... Do tego Hatifnatowie, którzy ciągle wywołują u mnie gęsią skórkę.
    Uwielbiam :)

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...