(z internetów) |
Ulubiona seria
Zacznę od małego disklejmera: nie jestem
szczególnym specem od serii. Mam z nimi dokładnie ten sam problem co z
serialami: brak cierpliwości i jakieś kulawe ADHD. Zbyt długie siedzenie w
jednym settingu, z tymi samymi bohaterami i z tym samym stylem autora mnie
nuży, nawet jeśli początkowo coś mnie zachwycało. W przypadku seriali
wytrzymuję zazwyczaj sezon, ale drugiego zwykle już nie chce mi się zaczynać
(są, ma się rozumieć, chlubne wyjątki). W przypadku serii książkowych
wytrzymuję zwykle jeden-dwa tomy. Nawet mogę dociągnąć do trzech. Czwarty
naprawdę rzadko kiedy. Zresztą przez tę właśnie fatalną moją naturę, choć
czwarty tom Kłamcy nabyłam jak tylko
pojawił się w księgarniach, wciąż go nie przeczytałam. I przez tę właśnie
naturę moja znajomość z Pratchettem jest mocno dziurawa. Jedyna seria, jaką
przeczytałam w całości, to ta o Ciutludziach – moja ulubiona. I krótka. To
pewnie dwa powody, dla których znam ją od początku do końca. Wszystkie inne
serie – o magach, straży czy wiedźmach – czytałam wyrywkowo i jestem
najzupełniej przekonana, że totalnie niechronologicznie.
Mojego seryjne nieogarnięcie sprawia też, że nawet
nie łapię się póki co za żadnych Martinów, Goodkindów czy za te wszystkie
książeczki o Gotreku, choć czytałam jedną i mi się podobała. Zalegam również z „Herezją
Horusa”, choć czaję się i krążę wokół tych książek – ale po prostu wiem, jak to
się skończy. Może w przyszłym roku machnę sobie jakieś czytelnicze wyzwanie na
serie…?
Jasne, są jakieś tam wyjątki: nawet nie
zauważyłam, kiedy łyknęłam cztery tomy Odysei
kosmicznej. Ale bądźmy szczerzy: określenie „tomy” jest w tym przypadku
mocno przesadzone. To są raczej tomiki. W dodatku niektóre fragmenty zostały
praktycznie przepisane z pierwszej części do kolejnych, tym bardziej więc
szybko się czyta. A, muszę przyznać, Odyseja
kosmiczna przeorała mi mózg i wielbię mocno.
Również jakoś nie mam problemu z Asimovem i jego
robotami – jestem na piątej i przedostatniej pozycji cyklu. Przy czym muszę
przyznać, że – choć właściwie wszystkie teksty były ciekawe – to jednak ich
poziom jest różny i na przykład dużo lepiej, moim zdaniem, wypadają powieści
niż opowiadania. Ale mniejsza. Kiedy myślę o ulubionej serii, to nie Asimov
pojawia mi się przed oczami (nawet mimo R. Daneela!).
Pojawia się Jok.
Bo ja, proszę Państwa, kiedy mam wymienić moją
ulubioną serię, bez zastanowienia rzucam w Państwa Muminkami.
Nie pamiętam już, kiedy przeczytałam tę serię po
raz pierwszy – wiem tylko tyle, że mnie urzekła. I, jakkolwiek zazwyczaj staram
się unikać czytania lektur z dzieciństwa w dorosłym życiu, to w przypadku
Muminków się złamałam i bardzo mnie to cieszy, bo te książki po prostu
doskonale się bronią.
Nie wiem, na czym dokładnie polega moc świata i
postaci wykreowanych przez Tove Jansson. Na pewno niemałą rolę odgrywa tu magia
i niesamowitość: za każdym drzewem czai się tajemnica (Buka, Hatifnatowie –
dziwne istoty, których oddziaływanie na czytelnika bierze się chyba głównie z
tego, że są nieme i tak naprawdę nikt nie potrafi powiedzieć, o co im właściwie
chodzi), a zwykła (no, też nie do końca…) rodzina bez mrugnięcia okiem przeżywa
nieomal zderzenie z kometą, powódź, czy spotkanie z Czarnoksiężnikiem. Zresztą,
jak wspomniałam: ta rodzina nie jest tak do końca zwykła. Z pewnych punktów
widzenia można by się w niej doszukiwać patologii (c’mon, przecież całe Małe
trolle i duża powódź są o tym, że Tatuś Muminka poszedł w pizdu, a teraz
Mama i Muminek wędrują po świecie i go szukają, a o Małej Mi było powiedziane
czarno na białym, że jest istotą złą – nie złośliwą. ZŁĄ) – ale po co, skoro
można w niej widzieć pokłady niezwykle budującego optymizmu i niefrasobliwości.
Wszak kiedy woda zalała całą Dolinę Muminków, największym Muminkowym
zmartwieniem było: jak teraz zrobić kawę? A Mama Muminka spłakała się ze
śmiechu, widząc swój salon do góry nogami. Albo cała ta heca z latarnią:
Tatusiowi się nudziło, więc ciach-ciach, przeprowadzka! Wio! Czyż to nie
piękne? Zero sentymentów, zero bezproduktywnego umartwiania się – trudno tego
nie pokochać.
No i cała rzesza postaci! Jok, Włóczykij,
Czarnoksiężnik – tę trójkę wielbię przede wszystkim. Nawet jeśli kilka miesięcy
temu uświadomiłam sobie (przy kolejnym czytaniu), że Jok, jeden z tróloffów
mojego dzieciństwa, to nieciekawie pachnący żul (tak! W Pamiętnikach Tatusia Muminka jest wzmianka o niemyciu!)
No i warto pamiętać o tym, że seria z czasem
dojrzewa. Zaczyna się stosunkowo niewinnie, przygody z kotkiem Ryjka czy czarodziejskim
kapeluszem mają się nijak do dziwnego nastroju towarzyszącego lekturze ósmej
książki z serii, Tatuś Muminka i morze.
Tak. Zdecydowanie w kategorii „seria” Tove Jansson
wygrywa. Przeciętny fantasta może się schować w obliczu tego dziwnego,
magicznego miejsca, gdzie nic nie jest takie, jakim się wydaje, a priorytety
bohaterów mogłyby doprowadzić do obłędu najnormalniejszego człowieka.
Ja lubię serie wydawnicze, tylko że jestem pechowa pod tym względem, bo jak już zacznę czytać i coś mi się spodoba, to a) wydawnictwo rezygnuje z serii, bo nie spełniła finansowych oczekiwań (co z tego, że jest dobra, skoro gnioty sprzedają się lepiej); wkurzają mnie niesamowicie takie wydawnictwa, chociaż w pewien sposób to rozumiem b) autor zaczyna chorować albo umiera.
OdpowiedzUsuńAch. "Muminki"... Pierwsze, co przychodzi mi na myśli, gdy o nich myślę, to raczej to, że zawsze budzą we mnie niepokój. Trudno to wyjaśnić, ale opowieści Jansson trzymają mnie w napięciu lepiej niż niejeden horror. Wszystko jest takie tajemnicze, nieco mroczne, może nawet lekko psychodeliczne... Do tego Hatifnatowie, którzy ciągle wywołują u mnie gęsią skórkę.
OdpowiedzUsuńUwielbiam :)