(wykorzystano zdjęcie stąd) |
Ulubiona książka z ulubionej serii
To pytanie jest dla mnie jednocześnie banalnie
proste i właściwie dość… zagadkowe. Mój ukochany tom z ulubionej serii to, ma
się rozumieć, Tatuś Muminka i morze. Powszechnie jest to powieść uważana za
pierwszą z dwóch „dorosłych” książek Tove Jansson o Muminkach (jakkolwiek moim
skromnym zdaniem poprzednie pozycje serii również mają przerażająco dojrzałe
akcenty, ale powiedzmy, że trzymamy się tego podziału). I choć mój związek z Doliną Muminków w listopadzie można z
powodzeniem oznaczyć jako „to skomplikowane” (niezmiennie mnie przygnębia, sama
do końca nie wiem, z czego to wynika – ale to jedyna powieść serii, którą
najczęściej sobie odpuszczam, kiedy robię muminkowy rajd), to Tatuś Muminka i morze wielbię miłością
ogromną. Jest latarnia morska, jest (a właściwie właśnie nie ma!) Latarnik,
jakieś dziwne zarośla, które w ciągu jednej nocy potrafią z iście szekspirowską
werwą się przegrupować, mamy totalnie niegościnną wyspę, z którą ta poczciwa,
gruszkowata rodzina musi jakimś cudem znaleźć wspólny język… no i Buka.
Przecież to właśnie w tej książce jest najpiękniejsza scena z Buką.
W ogóle czasem mam wrażenie, że tej powieści
bliżej do całkiem poważnego realizmu magicznego niż do baśni dla młodszego
czytelnika – weźmy na przykład Mamę Muminka, która praktycznie przez cały czas
jest do tego stopnia samotna i opuszczona (mimo że przecież jest tam z
rodziną), do tego stopnia tęskni za domem, że maluje sobie ów dom na ścianie w
latarni. I chyba wszyscy pamiętają, jak to się skończyło. Zawsze to czytam i
się zastanawiam: jak okropna samotność musiała dręczyć Mamę, że zrobiła coś
takiego? Dlaczego? Przecież jej najbliżsi jej towarzyszyli. Jak bardzo Mama musiała
być nieszczęśliwa? Brr. Ta kochana Mama Muminka, która zawsze była ostoją całej
rodziny i choćby wszystko stawało na głowie, ona z niezmąconym spokojem
wycierała łapki w fartuszek i dawała szklankę soku. I świat znów stawał się
normalny.
Bo że Tatuś Muminka ma swoje odjoby, do tego Tove
Jansson wcześniej już przyzwyczaiła czytelnika – on niemal zawsze wydaje się
nieco nie na miejscu, kiedy tak po prostu siedzi w domu. Dużo mu lepiej w łódce,
kiedy szuka Hatifnatów albo coś takiego.
Dodatkowej aury tajemniczości (bah, jakby Buka,
koniki morskie, ruszający się las i handmade
portal do Doliny Muminków to było mało!) dodaje fakt, że na wyspie z latarnią…
nie ma Latarnika. Co się z nim stało? Nie wiadomo. Zamieszkujący wyspę rybak
nie jest zbyt pomocny. Latarnik po prostu rzucił to w diabły i poszedł, a
tymczasem latarnia nie świeci – a przecież latarnia morska absolutnie musi świecić. Ta obsesja Tatusia tworzy
świetny klimat, a przynajmniej taki, który ja okrutnie lubię: kiedy pojawia się
coś, co… no, po prostu trzeba zrobić. Bo tak ma być i już. Nawet jeśli reszta
rodziny machnęłaby ręką – tu chodzi o zasady! Za ten upór między innymi
uwielbiam Tatę Muminka.
Ale wspomniałam, że jest coś, co sprawia, że Tatuś Muminka i morze – a właściwie mój stosunek do tej książki –
jest dla mnie zagadką. Chodzi mi o bohaterów. Sęk w tym, że nie ma tu żadnej z
moich ulubionych postaci. Biorąc pod uwagę moje priorytety przy czytaniu
powieści, to mogłoby z powodzeniem zdyskwalifikować ten tomik w moich oczach. A
tymczasem wychodzi na to, że brak Włóczykija i tęsknota za nim (Muminek wszak wspomina
przyjaciela podczas cowieczornej zabawy w „ratowanie”) tylko wzmacniają ogólny
klimat, to wrażenie izolacji i… no i właściwie wychodzą powieści na zdrowie.
No. Właściwie to tyle. Tatuś Muminka i morze forevah! \m/
Uświadomiłaś mi, że tej części Muminków chyba nie czytałam. Trzeba nadrobić. Koniecznie.
OdpowiedzUsuńKoniecznie :D
UsuńHuh, a ja wolałabym 10 razy przeczytać "Dolinę muminków w listopadzie" (która jest zresztą moja ulubiona częścią) niż to.
OdpowiedzUsuń"Dolinę..." muszę sobie w końcu odświeżyć. Pamiętam właśnie tylko takie ogólne wrażenie, że to mnie zawsze okropnie przygnębiało. :)
Usuń