Ulubiony pisarz.
Ulubiony pisarz? Serio? Ktoś tu se robi jaja tak
bardzo. I co jeszcze?! Ostatnim pytaniem wyzwania będzie ulubiona książka?!
Oh wait…
Ale wróćmy do dnia dzisiejszego: ulubiony pisarz…
bzdura jakich mało. Nie wiem, może da się na to odpowiedzieć w podstawówce, jak
człowieka zasypują jakimiś idiotycznymi książeczkami, z których trzy czwarte
kompletnie do młodocianego czytelnika nie przemawia, a reszty nie czytał, bo mu
się nie chciało. Jak się w takiej sytuacji trafi jeden, którego się fajnie
czytało, to można mówić, że to ulubiony pisarz. Ale jeśli tylko człowiek
zaczyna czytać samodzielnie, samodzielnie dobierać sobie lektury i szperać w
konkretnych gatunkach, o których już wie, że dobrze się w nich czuje, to… no to
przekichane! Jak niby znaleźć ulubionego pisarza, kiedy w obrębie jednego
gatunku mam trzech? A jeśli, nie dajcie bogowie, lubię kilka gatunków?
Ehh…
W pierwszej chwili nasuwa się, oczywiście, J.R.R. Tolkien.
No bo któż by inny? Czytelniczo to właśnie Tolkien mnie ukształtował w
dzieciństwie. Pierwsza rzecz, którą pisałam i która w sumie rozpoczęła moją
karierę grafomana, to był fanfic do Silmarillionu.
Miałam wtedy jakieś dziesięć lat, nie miałam Internetów i nie wiedziałam nawet,
że istnieje coś takiego jak fanfic. Zasmarowałam nim kilka zeszytów. Tolkiena
doceniam jako twórcę rewelacyjnego i niesamowicie przestronnego uniwersum, a
także jako zwykłego opowiadacza świetnych, wciągających historii. I mimo że w
ostatnich latach nie czytałam nic tego autora (no, za wyjątkiem powtórki z Hobbita w zeszłym roku), to czytelniczy
afekt pozostał.
Tyle tylko, że kiedy próbuję połączyć Tolkiena z
hasłem „ulubiony pisarz”, coś się we mnie burzy. I zaczyna wołać: „eeeej! A
Alexandre Dumas?!”.
No właśnie – i pojawia się nam drugi kandydat.
Dumas. Nie mówię, że jego twórczość mam w małym palcu, co to to nie.
Przypuszczam, że niebawem Kassandra będzie lepiej obcykana z pisaniem Dumasa
seniora niż ja. Bo znowu: od kilku lat niczego tego pana nie przeczytałam. Byli
Trzej Muszkieterowie, było 20 lat później (książka, która mnie
niemożebnie przygnębiła, tak swoją drogą – nie dokończyłam, co planuję
nadrobić, ma się rozumieć), Hrabia Monte
Christo (książka z bohaterem doskonałym i doskonale przeprowadzonym motywem
zemsty – wielbię), Dwie Diany, Czarny Tulipan, Józef Balsamo… biorąc pod uwagę całość dorobku pisarskiego Dumasa,
to kropla w morzu. Ale wszystkie historie opowiedziane przez starego Francuza
niesamowicie zapadają w pamięci. Bohaterowie są wyraziści i przykuwają uwagę.
Wreszcie te drobiazgowe opisy – jednych mogą znudzić, dla mnie były trochę jak
wehikuł czasu. A przytoczony już przeze mnie Monte Christo był moim pierwszym w
pełni uświadomionym literackim tróloffem.
Ale tak naprawdę… przecież ja nie jestem w ogóle
fanatyczką powieści historycznych. Ok., Dumas stanowi wyjątek, ale czy naprawdę
wygrywa z ulubionymi autorami poruszającymi się w gatunkach, które faktycznie
lubię?
I tu nie sposób mi skręcić w stronę Isaaca Asimova,
z którym zaczęłam się zaprzyjaźniać stanowczo zbyt późno, ale staram się, by
nasza znajomość była maksymalnie intensywna.
Twórczość Asimova ma w sobie coś niesamowitego. To
doskonałe połączenie wartkiej akcji, wciągającej fabuły, lekko zarysowanego,
ale wyraźnie przemyślanego świata, a także świetnych bohaterów, którzy z
miejsca wzbudzają w czytelniku emocje. Autor oferuje różnorodne wizje
przyszłości, przedstawia dziwne historie z życia uczonych, a przede wszystkim:
stworzył R. Daneela Olivawa. Tak, wiem, jestem monotematyczna trochę.
Poczekajcie Państwo, aż dojdziemy z pytaniami do ulubionego bohatera, ha! To
dopiero będzie dramat… Ale wracając do Asimova: właściwie chyba bym się nawet
na niego zdecydowała, gdyby nie jedno małe „ale”: w jego pisaniu brakuje mi
(wiem, to będzie teraz idiotyczne) więcej technobełkotu w stosunku do sporej
dawki socjologii. Czasami mam wrażenie, że w jego wizjach są luki, że roboty są
niekonsekwentne, że na pewno musi być łatwiejszy sposób na mnożenie się niż
przechodzenie fazy triady Amebowców, że podbój kosmosu można by rozegrać
bardziej logicznie… no plus ten przykry fakt, że Asimov miał wiele cech
bucowatego grafomana. Wiem, to niby nie ma nic do rzeczy, skoro pisał fajnie,
ale przy tak wyrównanej konkurencji muszę wyciągać każdy argument.
Bo był taki ktoś, kto wymienionych powyżej wad nie
miał – a na imię mu było Arthur.
Sir Arthur
Charles Clarke opisywał obrazy, od których nie mogłam i nadal nie mogę się
oderwać. Niezwykle sugestywnie i plastycznie prezentował inne światy: począwszy
od rzeczywistości istniejącej tuż obok nas, w głębinach oceanów, a skończywszy
na odległych rejonach kosmosu i jeszcze odleglejszych czasach. Z jednej strony
śmieszna w swojej naiwności, z drugiej zaś budująca jest wiara w Człowieka,
która przebija z tekstów Clarke’a. Piękne opisy doskonale przeplatały się z
bardzo rzetelnymi uzasadnieniami każdego pomysłu. Jeśli jakiegoś uzasadnienia
nie ma w samym utworze, to hej!, przecież można dorwać wydania z przedmowami,
posłowiami itp. samego autora, gdzie – w sposób o niebo sympatyczniejszy niż
robił to Asimov – Clarke pisał, który element w którym roku się potwierdził.
Ale to nie było „JA to przewidziałem, dziwki!”, tylko raczej w tonie „ups,
faktycznie coś takiego później skonstruowali”.
Prawdą jest, że nie mam serca do bohaterów Clarke’a.
W większości zalatują nieco tekturą – owszem, są jacyś, nawet można ich polubić, ale… ja ich po prostu nie czuję. Są tylko po to, żeby czytelnik
mógł zagłębić się w o wiele szerzej zakrojoną wizję. I w sumie wcale mi to nie
przeszkadza! Warto!
I co jeszcze…?
HAL 9000. Tak, Ulv pewnie znowu rechocze ze mnie
pod nosem. Ale jak niby miałabym odmówić pierwszeństwa autorowi, który jest
ojcem HAL-a? Doskonałej, wywołującej ciary, ale jednocześnie okropecznie
sympatycznej sztucznej inteligencji. HAL-a, który stał się symbolem sztucznych
inteligencji jako takich. Bohatera bez wyglądu i zasadniczo bez charakteru, a
jednak tak zapadającego w pamięci.
No i to powieść Clarke'a (Miasto i Gwiazdy) zainspirowała Davida Bedforda, angielskiego kompozytora (który w ogóle lubił inspiracje sci-fi), do stworzenia jedynego w swoim rodzaju oratorium, podczas którego Clarke czytał fragmenty własnej powieści! Utwór był wykonany raz, w 2000 r. - nie ma go obecnie ani w sprzedaży, ani w Internetach, ani nigdzie. Jedyna kopia zalegała w studiu nagraniowym gdzieś na wyspach. I wiecie co? I od jakiegoś czasu na moim kompie! MUAHAAHAHAHAA!
...
Znowu zaczęłam się tym jarać.
Czas kończyć.
No i to powieść Clarke'a (Miasto i Gwiazdy) zainspirowała Davida Bedforda, angielskiego kompozytora (który w ogóle lubił inspiracje sci-fi), do stworzenia jedynego w swoim rodzaju oratorium, podczas którego Clarke czytał fragmenty własnej powieści! Utwór był wykonany raz, w 2000 r. - nie ma go obecnie ani w sprzedaży, ani w Internetach, ani nigdzie. Jedyna kopia zalegała w studiu nagraniowym gdzieś na wyspach. I wiecie co? I od jakiegoś czasu na moim kompie! MUAHAAHAHAHAA!
...
Znowu zaczęłam się tym jarać.
Czas kończyć.
Cóż – dzisiejszą wyzwaniową odpowiedzią jest: Arthur
C. Clarke.
Ja oczywiście też stawiam Clarka bardzo wysoko, może najwyżej wśród s-f'owców. Mimo, iż z perspektywy dnia dzisiejszego mogę otwarcie powiedzieć, że poszedł w złą stronę ze swoimi wizjami. Nie potrzebnie starał się opisywać szczegółowo obyczajowość ludzi przyszłości, bo tego żaden fantasta nie jest w stanie ogarnąć i tego należy się wystrzegać, gdy pisze się o czasach niezbyt odległych. To był jego największy błąd. Bo dziś o wiele bardziej wiarygodny jest dla mnie Wells ze swoim Wehikułem Czasu, który pisał pół wieku wcześniej, niż Clark.. Za to uwielbiam go jako niedościgniony wzór perfekcjonizmu naukowo-badawczego. Łączy w sobie olbrzymią, profesorską wiedzę fizyczną, z umiejętnością opowiadania o tym prostymi słowami. Myślę, że jego książki zrozumiałby nawet Strażnik Księżyca, są tak płynnie i czytelnie napisane.
OdpowiedzUsuńOsobiście powiem jednak, że nie ma opcji żebym wskazał jednego autora. To nie wchodzi w grę. Na przestrzeni lat było z tym różnie. Zaczynałem od podsuwanych mi przez matkę Alfredów Szklarskich, Karolów Mayów i podobnych podróżniczo awanturniczych pozycji. Gdy osiągnąłem wiek samodzielnego myślenia i zacząłem sam wybierać książki z jej regału poszedłem w fantastykę pisaną przez kobiety i tym samym przerabiałem Norton, LeGuin czy McCaffrey. To ciągle nie było to czego szukałem. Przełom nastąpił, gdy mogłem już sam chodzić do biblioteki i zacząłem wypożyczać Verne'a i Wellsa. Od tamtej pory zacząłem szukać s-f pisanego przez mężczyzn: twardego, technologicznego, ale nie tylko. Czytałem Herberta, Lema, Asimova, Clarka, Dicka, Orwella itp. Aż ostatnimi czasy przerobiłem powieści Vinge'a, Watts'a i Simmonsa i uznałem, że ten ostatni to gość, który najwięcej wyniósł ze wszystkich wymienionych przeze mnie wcześniej pisarzy i najtrafniej ogarnia nowoczesne s-f.
Ale nie mam ulubionego pisarza, tak samo jak nie mam ulubionego reżysera.
Ja tak offtopicznie, chyba pytałam, ale nie pamiętam odpowiedzi - czytałaś Froo A.E.van Voghta?
OdpowiedzUsuńNope, jeszcze nie czytałam - mam w planach... jak wszystko. ::)
Usuń