(źródło i opis) |
Książka, która mnie zasmuca.
No, dziś nie muszę oszukiwać. Książek, które w ten
czy inny sposób wpędzają mnie w smutek i przygnębienie, jest sporo. Poczynając
od wspomnianej już Doliny Muminków w
listopadzie – ale o niej z całą pewnością nie mogę pisać, bo najzwyczajniej
prawie nie pamiętam. Tylko ogólne wrażenie. Zresztą, nie ma potrzeby chwytania
się ciągle Muminków. W depresyjne tony wpadłam po lekturze Fiaska czy Dzienników
gwiazdowych (owszem, ogólnie Dzienniki…
są lekkie i fajne, za wyjątkiem końcowej części, gdzie mamy do czynienia z
Ijonem po latach – ta część wywarła na mnie cholernie mocne wrażenie), smucił
mnie Bibliotekarz czy Blade Runner. Ale tak naprawdę to
wszystko nic wobec dzieł, które… cóż, po prawdzie po to właśnie zostały
napisane: by smucić. Mówię tu o tragediach greckich.
W twórczości Ajschylosa, Sofoklesa i Eurypidesa
jest coś takiego, co do mnie trafia. Ja rozumiem, że są to teksty totalnie
archaiczne i pewnie sporą część czytelników mogą znudzić. Wiem, że po
zamordowaniu w szkole Antygony i Edypa już niewiele emocji można z siebie
wyłuskać dla tego gatunku (choć… czy teraz w szkołach omawia się te mity?) Sama
nie ukrywam, że część tych tragedii po mnie spływa – zapewne dlatego, że jest
mi obojętny właśnie sam mit. Ale, czego nigdy nie ukrywałam, części tych
greckich historii absolutnie fangirluję.
Samo fangirlowanie nie oznacza, że jakąś tragedię
mogę zaliczyć do tekstów, które wywołują mój smutek, to nie takie proste. Agamemnon, Hekabe, Medea czy Ifigenia w Taurydzie głównie mnie wkurzają
– mimo mojej ogromnej sympatii do tytułowych bohaterów (Agamemnon to mój
tróloff antyku – czego zasadniczo też nigdy nie ukrywałam). Jest w tych historiach
bezsens, który budzi moją irytację. Śmierci i zdrady, których tak łatwo byłoby
uniknąć, głupie decyzje ludzi, których hejtuję (Klitajmestra, Jazon!). Ale jest
taki tekst, który rzeczywiście zasmuca mnie, ilekroć do niego wracam. Liczę go
jako „książkę”, bo bądź co bądź można samodzielnego e-booka kupić (za mniej niż
piątaka).
Ajas Sofoklesa.
Oczekuję, że wszyscy, którzy zaglądają na tego
bloga, znają tę historię. Jeśli nie, to niech się nie przyznają i odpalą
Wikipedię.
Smutno mi właściwie za wszystkich: za Ajasa, który
był niemal najdzielniejszym wojownikiem Achai, za jego żonę – Tekmessę,
wreszcie za Agamemnona, który ciągle musi świecić oczami za Menelaosa i
zamiatać to, co braciszek nasyfił. Smutno mi z tego powodu, że oni wszyscy
chcieli dobrze – a wyszło jak zwykle. Ogarnia mnie tępe przygnębienie na myśl o
tym, że po raz kolejny Atena (jedna z moich najbardziej znienawidzonych postaci
mitologii greckiej – małostkowa, mściwa baba, która nie umie przegrywać i znęca
się nad przeciwnikami, jeśli tylko ma taką możliwość. Nie mam bladego pojęcia,
jakim cudem dochrapała się tytułu bogini mądrości i sprawiedliwej walki) robi
burdel, po czym zadowolona z siebie odchodzi, jakby nic się nie stało. A oni
wszyscy są bezradni. A to tak okropnie wspaniałe postacie. I to wszystko jest
takie bezsensowne.
A bezsens i bezradność smucą mnie okrutnie –
zwłaszcza jeśli dopadają takich ludzi jak Ajas: dzielnych i dumnych, którzy
niejedno zwycięstwo jeszcze mogliby odnieść.
Nie lubię.
I znowu mi smutno.
Hm, tak sobie patrzę i tak sobie myślę, że smuci nas dokładnie to samo. I jakoś tak smutno :<
OdpowiedzUsuńA Trojanki...
OdpowiedzUsuń