rys. Alfons Mucha |
Ulubiona bohaterka.
O, a tutaj już mam o niebo łatwiej. Do kobiet o
wiele trudniej mi się przywiązać w powieściach niż do mężczyzn. Nie wiem, z
czego to wynika: jakieś osobiste preferencje czy może po prostu kobiety
zazwyczaj są słabo opisane. Nie mam pojęcia, czy w jakimś stopniu to nie wynika
z faktu, że czytam głównie mężczyzn. A kobiety w wydaniu pisarza-mężczyzny
zazwyczaj dzielą się na dwie grupy: uległe kukły, które istnieją tylko po to,
żeby zostać nagrodą dla głównego bohatera (tolkienowska Arwena, mnóstwo kobiet
przewijających się przez opowiadania o Conanie) albo typ „ostrej laski” – różni
się od pierwszego typu tym, że udaje, jakoby miała własny rozum, a koniec
końców i tak kończy jako nagroda dla głównego bohatera (demonessa z Praw i Powinności Pjankowej, sapkowa
Yennefer). Są, ma się rozumieć, wyjątki.
Wyjątkiem jest Scarlett O’Hara – o tak, to na
pewno. Tyle tylko, że – w przeciwieństwie do hevi – ja tej laski nie cierpię.
Po prostu nie i już. O przyczynach już pisałam. Innym wyjątkiem jest doktor Susan
Calvin z opowiadań Asimova – tej pani jednak, niestety, autor poświęcił trochę
za mało miejsca. Tu i ówdzie dr Calvin przejawia jakieś emocje, są jakieś
pojedyncze sugestie tego, że jest jakby trochę samotna, jakby tęskni za
posiadaniem dziecka czy coś, ale to wszystko to jakieś zaledwie maleńkie znaki
tego, że to mogłaby być fajna, wielowymiarowa postać.
Prawda jest taka, że moją ulubioną bohaterką
literacką jest Medea. Ale już o niej pisałam. Nie będę powielać notek.
Głupia sprawa, ale… niezmiernie lubię Mamusię
Muminka. Na serio: to świetna postać, która daje jakieś takie niesamowite
poczucie bezpieczeństwa w tym dziwacznym, pokręconym świecie. Zdawała się
zawsze niepokonana, zawsze spokojna, zawsze wiedziała, co trzeba zrobić. Jej
złote myśli zawsze tak doskonale usypiają jakiekolwiek protesty sumienia, a
podejście do życia w ogóle jakoś tak koi – ot, choćby kiedy zalało jej dom i martwiła
się głównie tym, że nie ma jak zrobić kawy. Że meble zalało? A tam, i tak nigdy
ich nie lubiła. Czy innym razem, kiedy ktoś stłukł wazę – tym lepiej, była
koszmarnie brzydka! Tym bardziej zresztą wrażenie robił jej dziwny stan z Tatusia Muminka i morza, bo raz ten
obrazek idealnie spokojnej i zawsze optymistycznie nastawionej do życia Mamy
się po prostu totalnie załamał. Trudno mi jednak nazywać ją ulubioną bohaterką –
jest to postać raczej epizodyczna i jako taka doskonale się sprawdza. Nie
wyobrażam sobie, żeby jakaś historia miała skupiać się wyłącznie na niej. Nawet
tam, gdzie ma niby większą rolę (Małe
trolle i wielka powódź), opowieść raczej koncentruje się na innych. Na
główną bohaterkę oddzielnej historii jest po prostu zbyt spokojna i zbyt…
stabilna.
Ponieważ nie mam tu wielkiego wyboru, pozwalam
sobie jednak sięgnąć do Pratchetta. U niego pełno jest bohaterek, w dodatku są
fantastycznie różnorodne: wiekiem, charakterem, pozycją społeczną. Ponieważ ja
osobiście sympatyzuję głównie z wiedźmami, wybiorę jedną z nich.
Tiffany
Obolała – początkowo stawiałam na Nianię Ogg, babcię Weatherwax czy nawet
Keldę, ale ostatecznie wybrałam Tiffany. Tylko częściowo z tego względu, że
jest mocno związana z Ciutludźmi. Rzecz w tym, że Tiffany stanowi fantastyczną
odmianę od większości heroin literatury. Przede wszystkim: jest małą
dziewczynką. Bo ja mówię o Tiffany raczej z początku niż końca serii o niej.
Bycie małą dziewczynką, prawdę mówiąc, stanowi jej główny atut. Czytelnik
dostaje niezwykłą sytuację, w której dziecko staje przed całkowicie dorosłymi
problemami, musi wykazać się potężną dawką racjonalizmu i logicznego myślenia,
no a także odwagi. Musi robić rzeczy, których nie dokonałby niejeden rodzic. To
było fajne zestawienie, a Tiffany świetnie się wywiązała ze swoich powinności,
będąc dzieckiem trochę innym niż wszystkie, mentalnie dużo dojrzalszym niż być
powinna. Kiedy zaś bohaterka dorosła, to wszystko straciło trochę sensu. Jako
nastolatka już nie ma takiej różnicy między jej wiekiem fizycznym a
psychicznym, nie ma tego kontrastu między powagą problemów a zwalczającą je
bohaterką. W dodatku wchodzimy już powoli w wątki miłosne – fakt faktem, w tym
przypadku to było zrealizowane bardzo sympatycznie (jak zawsze wątki miłosne u
Pratchetta), ale po prostu miłości w literaturze, w której pojawiają się
kobiety, jest aż za wiele. Miło było mieć bohaterkę, której to nie dotyczyło.
Teraz sobie myślę, że chyba rzeczywiście coś jest
z tymi kontrastami. Tak jak hrabia Monte Christo i HAL urzekają mnie ze względu
na pozorne sprzeczności w ich charakterach, tak i Tiffany kupuje mnie głównie
sprzecznościami. Coś musi być na rzeczy.
W książkach wciąż mam jeszcze ogromne braki jak widzę śledząc ten Twój challenge :D
OdpowiedzUsuńNo i gratuluję, już bliżej końca niż dalej :D
Ja w sumie mam z postaciami kobiecymi w fantastyce spory problem - bo owszem, zazwyczaj znajduję 1-2, które lubię, ale w porównaniu do postaci męskich to raczej kwestia tego, że mnie nie denerwują. U Pratchetta lubiłam akurat Anguę i Susan Sto Helit (tą ostatnią, głupio się przyznać, najbardziej za ekranizację "Wiedźmikołaja"), z kolei czarownice już mnie zaczynały irytować - głównie babcia Watherwax, ale generalnie za czarownicami nie przepadam - a Tiffany nawet nie pamiętam. U takiego Sapkowskiego fajna jest Milva, ale generalnie na serię o Wiedźminie ma hejt za postacie czarodziejek, które wszystkie jedna w drugą to zimne suki, które tylko planują, jak trafić Geraltowi do wyra - można by obsadę zmniejszyć o połowę bez żadnego uszczerbku na fabule. Całkiem fajne są postaci kobiece w serii Naomi Novik, ale funkcjonują raczej na obrzeżu fabuły. U Brzezińskiej w sadze o Twardokęsku jest Złociszka, ale to też postać epizodyczna. Natomiast babunia Jagódka przypomina trochę babcię Watherwax, ale póki co jest dla mnie bardziej strawna, pewnie to kwestia konwencji.
OdpowiedzUsuńCelowo zostawiłam na koniec Tolkiena. Fakt, Arwena to firana, Galadriel to w zasadzie postać drugoplanowa, o Aredhel nawet nie wspominając, ale imo totalnie kosi Luthien. Myślę, że w moim przypadku to właśnie ona wygrałabym konkurencję - laska, która zrobiła coś, czego nie był w stanie cały zastęp Noldorów i jeszcze przy okazji uratowała niejednokrotnie tyłek swojemu chłopu. No, tylko miłości życia mogłaby wybierać rozsądniej...
A widzisz. I bardzo być może, że taka Luthien też by u mnie mogła paść, gdyby nie to, że ostatni raz czytałam o niej jakieś dziesięć lat temu, jeśli nie więcej. Po prostu nic nie pamiętam. :/ Ale inna sprawa, że będę musiała sobie odświeżyć "Silmarillion" i "Księgę Zaginionych Opowieści". Nic to. W przyszłym roku.
UsuńW sumie u mnie podobnie jest z Tiffany, z tym że może nie dziesięć lat, ale pięć - jednak przy takim przerobie Pratchetta, jaki miałam przez te pięć lat, zupełnie jej nie pamiętam. Ale może kiedyś pokuszę się jeszcze do wrócenia do Ciutludzi, tym bardziej, że nie czytałam jeszcze "W północ się odzieję", to może kiedyś przeczytam hurtem.
Usuń