Autor: Isaac Asimov
Tytuł: Roboty i Imperium
Tytuł oryginału: Robots and Empire
Tłumaczenie: Paulina Braiter
Miejsce i rok wydania: Poznań 2003
Wydawca: Dom Wydawniczy REBIS
I tak moja
przygoda z robotami Isaaca Asimova dobiegła końca. Właściwie nawet mi trochę
smutno z tego powodu, bo zdążyłam się już przyzwyczaić, że niezależnie od tego,
co się dzieje, zawsze będę mogła poczytać trochę o duecie Baley & Daneel.
Ale od
początku: akcja powieści Roboty i
Imperium rozgrywa się jakieś dwieście lat po wydarzeniach z Robotów z planety świtu. Konsekwencją
tego jest choćby fakt, że Elijah Baley, nasz dobrze znany detektyw, nie żyje od
mniej-więcej szesnastu dekad. Na scenie została Gladia (obecnie pani w średnim
wieku) oraz dwa roboty: R. Daneel i Giskard. Nie przejęzyczyłam się jednak, gdy
wspomniałam o duecie Baley & Daneel, gdyż na Aurorę zawita daleki potomek
Elijaha w prostej linii, niejaki D.G. Baley. Błędem jednak byłoby twierdzenie,
że to taki zastępczak dla Elijaha. Nie – jego rola jest zupełnie inna, a
powieść koncentruje się tak naprawdę już nie na ludziach, a na robotach. No,
oraz na Imperium.
Oto bowiem, po
interwencji Elijaha sprzed dwustu lat oraz na skutek polityki Fastolfe’a,
ludzie z Ziemi wreszcie wyruszają na podbój kosmosu. I ani trochę nie podoba
się to Przestrzeniowcom, którzy chcieliby galaktykę na własność, a tymczasem
gnuśnieją na swoich pięćdziesięciu planetach, a robactwo z Ziemi się rozłazi (w
ogóle bardzo ciekawie wypada tutaj działalność Fastolfe’a – otóż uczony wygrał
batalię z Amadiro, ale okazuje się, że to nie on miał rację, a jego polityka
zupełnie się nie sprawdza).
I w tym
wszystkim dowiadujemy się, że Solaria – planeta, na której urodziła się i
spędziła młodość Gladia – została opuszczona. Ot tak po prostu, nagle puf!, na
planecie nie ma Solarian. Ale zostały roboty – na pewno zostały, przecież
Solarianie, dokądkolwiek by się mieli udać, nie zabraliby wszystkich robotów.
Wszak przypadało ich po kilka tysięcy na jednego Solarianina. Toteż wszyscy
ostrzą sobie zęby na złom, który został na opuszczonej planecie. Smuteczek jest
taki, że złom zupełnie nie chce dać się zabrać z Solarii. I jest złomem w
najwyższym stopniu zaczepno-obronnym.
I tak to się
zaczyna.
Jak
wspomniałam, Roboty i Imperium to nie
jest kolejny kryminał pokroju poprzednich tomów. Oczywiście, jest intryga, ale
nie polega już na wykryciu mordercy, a na… zaprowadzeniu pokoju między
Osadnikami (czyli kolonistami z Ziemi) oraz Przestrzeniowcami. Zamiast
klasycznej sprawy dla detektywa czytelnik dostaje sporą dawkę polityki i
spisków na najwyższym szczeblu. Tak naprawdę dokładnie wiadomo, która postać
jakie ma sympatie i kto z kim współpracuje, bah!,
wiadomo nawet, jakie poszczególni bohaterowie mają cele. Jedyne, co nie jest
powiedziane wprost, to jak
zamierzają te cele osiągnąć. To jest fajne i niefajne zarazem. Niefajne, bo tak
jak poprzednie powieści czytałam w napięciu, wraz z Elijahem błądząc w obcych
mi społecznościach i usiłując znaleźć mordercę, tak tutaj w zarysach jednak
wiedziałam, co, kto i gdzie. Książkę czytało się pod tym względem… hm…
spokojniej. Ale było to też fajne – bo czytelnik mógł się całkowicie
skoncentrować na poszczególnych procesach i metodach osiągania celów przez
bohaterów. Na ich wzajemnych relacjach, które przechodziły przez wiele faz.
Ach, no tak –
skoro o bohaterach mowa. Zabawny był przede wszystkim podział na drużynę
dobrych i złych. Dobrzy chcieli pokoju w galaktyce, braterskiej miłości między
Osadnikami a Przestrzeniowcami itp. Źli zaś… cóż, źli pragnęli zniszczyć Ziemię
i odebrać galaktykę Osadnikom. Ale nie tylko ten ostateczny cel decydował o
podziale – widać go było też w konkretnych cechach charakterów i relacjach
między bohaterami. W grupie złych (Amadiro, Mandamus, Vasilia) panowała
nieufność, uczeni oszukiwali się i zawierali tymczasowe sojusze tylko po to,
żeby w ostatniej chwili wykiwać resztę. Ale gdyby mogli, najchętniej
przebywaliby na dwóch przeciwległych biegunach planety. Z kolei w grupie
dobrych… cóż, w grupie dobrych była uczciwość, miłość i przyjaźń. Cukierki
zjeżdżały po tęczy wprost do sparklącego koszyczka.
Choć trzeba tu
oddać honor bohaterom, że to nie do końca ich wrodzona dobroć decydowała o tym
obrazku, ale sporo miał do powiedzenia Giskard. Tu jednak mój zarzut do
powieści: Giskard za często używa swoich mocy. Ciągle powtarza, jaki musi być z
tym ostrożny, jakie to ryzyko dla poszczególnych umysłów, jakie to trudne… i
ciągle to robi! Pierze mózgi bez mrugnięcia okiem, mimo jego słów wcale nie
czułam, że to jest w najmniejszym stopniu kłopotliwe.
W ogóle tak do
końca nie umiem się ustosunkować do zamysłu: że oto dwa roboty decydują o
losach galaktyki i ludzkości? Naciągane. Owszem, to nie byle jakie roboty, ale
i tak naciągane. One się robią zbyt potężne, a jak jeszcze dochodzi do tego
Zerowe Prawo… Choć samo jego zaistnienie w robocich rozkminach mi się podobało:
Zerowe Prawo jest w sumie naturalną konsekwencją istnienia Pierwszego Prawa i
wierzę, że gdyby taki robot dostatecznie długo myślał nad problemem Praw
Robotyki, doszedłby rzeczywiście do tego Zerowego. Owszem, z tego wszystkiego roboty
stawały się coraz mniej robocie, Daneel był już niemal jak człowiek, a to
zasygnalizowanie przyjaźni między nimi dwoma, choć na swój sposób urocze,
trochę mnie przygnębiło. Miałam wrażenie, że Asimov staje na rzęsach, żeby uczłowieczyć
te roboty, podczas gdy wcale nie było takiej potrzeby. Co więcej: myślę, że
koncepcja dwóch zupełnie nieludzkich robotów, które sterują losami galaktyki,
wywarłaby o wiele mocniejsze wrażenie, które trochę się w Robotach i Imperium rozmyło.
W ogóle miałam
takie delikatne wrażenie doczepienia tej historii trochę na siłę do cyklu.
Zupełnie inny klimat, inne problemy, inni bohaterowie – przypomina to nieco 3001: The Final Odyssey Clarke’a. Choć w jednym i drugim przypadku czas
poświęcony na lekturę nie jest czasem straconym. Po prostu trzeba się nastawić
na coś nieco innego. Atutem Robotów i
Imperium jest to, że – jeśli wierzyć dopiskowi – jest to łącznik między
cyklami, coś w rodzaju zapowiedzi „Fundacji”. Co mnie cieszy, bo ten drugi cykl
również mam w planach. No plus czyta się Roboty
i Imperium naprawdę nieźle, a brodaty D.G. wzbudza ogromną sympatię… bah!, nawet Niss wzbudza sympatię.
Osadnicy po prostu mają coś w sobie. Ja po prostu nie jestem fanatyczką
polityki.
Wpis popełniony
w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.
– Niech pan nie będzie zbyt pewien. U was
również mogą się pojawić nierozwiązywalne problemy, jeśli już ich nie macie.
–To jest bez wątpienia możliwe, ale na razie
muszę się z panią pożegnać. Statek szykuje się do lądowania i muszę powpatrywać
się inteligentnie w prowadzący go komputer, bo nikt nie uwierzy, że jestem
kapitanem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz