fragment okładki |
Książka, która przypomina mi o domu
No to tradycyjnie zacznę od smęcenia: mam dziś
okropny kłopot z odpowiedzią. Mogę rozpatrywać książki pod kątem tego, czy mi
się podobają, czy lubię bohatera, czy ładnie brzmi tytuł, ile razy czytałam itp.,
ale na bogów: przypominanie o domu? Nigdy w życiu na żadną lekturę tak nie
patrzyłam. Po prostu nie potrafię odpowiedzieć. Nie podchodzę do książek w ten
sposób – jeśli mam do jakiejś sentyment, to ze względu na zawartą w niej
historię, a nie na jakąś otoczkę rodzinno-domową. Jasne, różne książki
dostawałam w prezencie… i co z tego wynikło? Czy na przykład macam Dicka (rynsztok
alert!) i myślę o tym, od kogo go dostałam? Nie, macam i myślę o Royu Battym
albo o wspaniale wykreowanym, umierającym świecie.
W końcu jednak coś udało mi się wyłuskać z
otchłani pamięci: Trzej Muszkieterowie.
Ale czy na pewno? Cóż, to prawda, pierwszy raz, kiedy to czytałam, miałam do
czynienia z egzemplarzem mojego Taty. Pamiętam głównie przepiękne ilustracje. I
faktycznie jak myślę o Muszkieterach, to przypomina mi się tamto wydanie i
poniekąd kojarzy się z domem. Tyle tylko, że to dość naciągane – bo kiedy
czytam jakiekolwiek inne wydanie, już tych skojarzeń nie ma. A i wspomnieniom
tamtego wydania nie towarzyszą w sumie żadne inne emocje poza „były piękne
obrazki”. Trochę słabo.
Postanowiłam więc wreszcie zacząć szukać w
fantastyce. Było nie było, to właśnie z domu wyniosłam zamiłowanie do tego
gatunku. Bah!, wydaje mi się, że moja
przygoda ze sci-fi zaczęła się wcześniej niż z fantasy. A jednak czytnięty we
wczesnym dzieciństwie Bułyczow nie wzbudza we mnie aż takich sentymentów.
Po długim, długim namyśle jednak znalazłam
ocalenie.
Władca Pierścieni J.R.R. Tolkiena
(tak gdyby ktoś nie znał autora).
Moja przygoda z tą książką – książkami właściwie –
zaczęła się wcześnie. Trochę zbyt wcześnie. Najpierw niewinnie: kiedy udało mi
się dotaszczyć do regału krzesło, żeby w ogóle sięgnąć do półki, na której stał
Władca…, zdejmowałam całą trylogię (och
wiem, wiem, to nie jest trylogia, kij z tym) tylko po to, żeby położyć
wszystkie tomy obok siebie i patrzeć, w jaki fajny obrazek się układają. Tak,
uwielbiam wydanie Czytelnika z 1990 r. Oczywiście, bardzo chciałam to
przeczytać, Władca… był jakimś moim
dziecięcym czelendżem, czymś na kształt książki marzeń – głównie chyba dlatego,
że stał tak wysoko, był ładny, a rodzice mówili, że jestem na to za mała. No
więc oglądałam te okładki jak jakiś debil i czekałam na ten wspaniały czas,
kiedy będę mogła przeczytać zawartość.
I w końcu się za to zabrałam – jakbym dobrze
poszperała, to pewnie nawet udałoby mi się stwierdzić, w którym dokładnie roku,
a może i miesiącu – bo Wyprawę
wzięłam na wakacyjny wyjazd w góry, w razie brzydkiej pogody. Jak jednak
wspomniałam, było to dla mnie trochę za wcześnie. Nie mogłam skupić się na
historii, nie umiałam przeczytać nazw własnych. Z uporem maniaka przekręcałam
imię „Gandalf”, bo zupełnie nie potrafiłam przyswoić, jak ono naprawdę brzmi.
Tak, Gandalf – wiem, że we Władcy… są
bardziej złożone nazwy, skoro więc przy tym imieniu miałam kłopot, proszę sobie
wyobrazić, jaka rzeźnia następowała przy tych pozostałych! Przeczytałam Wyprawę jakoś do połowy i dałam sobie
spokój. To było dla mnie po prostu za trudne.
Wróciłam do Tolkiena jakieś dwa lata później. Tym
razem nie rzucałam się od razu na głęboką wodę, tylko małymi kroczkami brnęłam
coraz wyżej (stosowniej byłoby powiedzieć „głębiej”, skoro już wyszłam od
rzucania się na wodę, prawda?). Zaczęłam od Hobbita.
Władcę Pierścieni zaś przy tym drugim
podejściu wsysnęłam nawet nie wiem jak i kiedy. Potem był Silmarillion i ogólne fangirlowanie Tolkiena, Księga Zaginionych Opowieści i takie tam.
Ale rzeczywiście do dziś mam sentyment do Władcy Pierścieni. Gdzieś w głowie
siedzi mi to wspomnienie dzikiego pragnienia przeczytania tej dziwnej,
tajemniczej książki, która stoi tak het wysoko, a ja gapię się na nią, stojąc
przed regałem w pokoju. Może zresztą to częściowo dlatego żadne inne wydanie mi
się nie podoba?
Tolkien chyba w ogóle tak działa, że kojarzy się z dzieciństwem, bo przy "Hobbicie" jestem w stanie się autentycznie popłakać, kiedy sobie przypomnę, jak rodzice czytali go sześcioletniej Niofo na dobranoc :P I chociaż mam tę książkę w czterech egzemplarzach (tolkienista lvl hard), to moje ukochane wydanie to Iskry '88.
OdpowiedzUsuńIskry '88 - raczej, że tak. Mam to samo. :D
UsuńTo teraz naprawdę rozumiem Twoją bezgraniczną miłość do Tolkiena (do Dumasa już zrozumiałam). W każdym razie tym razem wypożyczyłam ten am egzemplarz i mam szczerą nadzieję, że ze Skibniewską dam radę c[]!
OdpowiedzUsuńPowodzenia i czymię kciuki! ;)
UsuńJak chodzi o Tolkiena, to mam na półce "Legendy o Sigurdzie i Gurdun". Zupełnie inny Tolkien. Czy lepszy? Moim zdaniem nie, ale poznać warto. :)
OdpowiedzUsuńTego akurat nie miałam w łapkach. Kiedyś... kieeedyś, jak będę robić jakiś tolkienowski maraton, nadrobię.^^
Usuń