poniedziałek, 20 stycznia 2014

30-Day Book Challenge: dzień 10

fragment okładki
Książka, która przypomina mi o domu

No to tradycyjnie zacznę od smęcenia: mam dziś okropny kłopot z odpowiedzią. Mogę rozpatrywać książki pod kątem tego, czy mi się podobają, czy lubię bohatera, czy ładnie brzmi tytuł, ile razy czytałam itp., ale na bogów: przypominanie o domu? Nigdy w życiu na żadną lekturę tak nie patrzyłam. Po prostu nie potrafię odpowiedzieć. Nie podchodzę do książek w ten sposób – jeśli mam do jakiejś sentyment, to ze względu na zawartą w niej historię, a nie na jakąś otoczkę rodzinno-domową. Jasne, różne książki dostawałam w prezencie… i co z tego wynikło? Czy na przykład macam Dicka (rynsztok alert!) i myślę o tym, od kogo go dostałam? Nie, macam i myślę o Royu Battym albo o wspaniale wykreowanym, umierającym świecie.
W końcu jednak coś udało mi się wyłuskać z otchłani pamięci: Trzej Muszkieterowie. Ale czy na pewno? Cóż, to prawda, pierwszy raz, kiedy to czytałam, miałam do czynienia z egzemplarzem mojego Taty. Pamiętam głównie przepiękne ilustracje. I faktycznie jak myślę o Muszkieterach, to przypomina mi się tamto wydanie i poniekąd kojarzy się z domem. Tyle tylko, że to dość naciągane – bo kiedy czytam jakiekolwiek inne wydanie, już tych skojarzeń nie ma. A i wspomnieniom tamtego wydania nie towarzyszą w sumie żadne inne emocje poza „były piękne obrazki”. Trochę słabo.
Postanowiłam więc wreszcie zacząć szukać w fantastyce. Było nie było, to właśnie z domu wyniosłam zamiłowanie do tego gatunku. Bah!, wydaje mi się, że moja przygoda ze sci-fi zaczęła się wcześniej niż z fantasy. A jednak czytnięty we wczesnym dzieciństwie Bułyczow nie wzbudza we mnie aż takich sentymentów.
Po długim, długim namyśle jednak znalazłam ocalenie.

Władca Pierścieni J.R.R. Tolkiena (tak gdyby ktoś nie znał autora).
Moja przygoda z tą książką – książkami właściwie – zaczęła się wcześnie. Trochę zbyt wcześnie. Najpierw niewinnie: kiedy udało mi się dotaszczyć do regału krzesło, żeby w ogóle sięgnąć do półki, na której stał Władca…, zdejmowałam całą trylogię (och wiem, wiem, to nie jest trylogia, kij z tym) tylko po to, żeby położyć wszystkie tomy obok siebie i patrzeć, w jaki fajny obrazek się układają. Tak, uwielbiam wydanie Czytelnika z 1990 r. Oczywiście, bardzo chciałam to przeczytać, Władca… był jakimś moim dziecięcym czelendżem, czymś na kształt książki marzeń – głównie chyba dlatego, że stał tak wysoko, był ładny, a rodzice mówili, że jestem na to za mała. No więc oglądałam te okładki jak jakiś debil i czekałam na ten wspaniały czas, kiedy będę mogła przeczytać zawartość.
I w końcu się za to zabrałam – jakbym dobrze poszperała, to pewnie nawet udałoby mi się stwierdzić, w którym dokładnie roku, a może i miesiącu – bo Wyprawę wzięłam na wakacyjny wyjazd w góry, w razie brzydkiej pogody. Jak jednak wspomniałam, było to dla mnie trochę za wcześnie. Nie mogłam skupić się na historii, nie umiałam przeczytać nazw własnych. Z uporem maniaka przekręcałam imię „Gandalf”, bo zupełnie nie potrafiłam przyswoić, jak ono naprawdę brzmi. Tak, Gandalf – wiem, że we Władcy… są bardziej złożone nazwy, skoro więc przy tym imieniu miałam kłopot, proszę sobie wyobrazić, jaka rzeźnia następowała przy tych pozostałych! Przeczytałam Wyprawę jakoś do połowy i dałam sobie spokój. To było dla mnie po prostu za trudne.
Wróciłam do Tolkiena jakieś dwa lata później. Tym razem nie rzucałam się od razu na głęboką wodę, tylko małymi kroczkami brnęłam coraz wyżej (stosowniej byłoby powiedzieć „głębiej”, skoro już wyszłam od rzucania się na wodę, prawda?). Zaczęłam od Hobbita. Władcę Pierścieni zaś przy tym drugim podejściu wsysnęłam nawet nie wiem jak i kiedy. Potem był Silmarillion i ogólne fangirlowanie Tolkiena, Księga Zaginionych Opowieści i takie tam.

Ale rzeczywiście do dziś mam sentyment do Władcy Pierścieni. Gdzieś w głowie siedzi mi to wspomnienie dzikiego pragnienia przeczytania tej dziwnej, tajemniczej książki, która stoi tak het wysoko, a ja gapię się na nią, stojąc przed regałem w pokoju. Może zresztą to częściowo dlatego żadne inne wydanie mi się nie podoba?

6 komentarzy:

  1. Tolkien chyba w ogóle tak działa, że kojarzy się z dzieciństwem, bo przy "Hobbicie" jestem w stanie się autentycznie popłakać, kiedy sobie przypomnę, jak rodzice czytali go sześcioletniej Niofo na dobranoc :P I chociaż mam tę książkę w czterech egzemplarzach (tolkienista lvl hard), to moje ukochane wydanie to Iskry '88.

    OdpowiedzUsuń
  2. To teraz naprawdę rozumiem Twoją bezgraniczną miłość do Tolkiena (do Dumasa już zrozumiałam). W każdym razie tym razem wypożyczyłam ten am egzemplarz i mam szczerą nadzieję, że ze Skibniewską dam radę c[]!

    OdpowiedzUsuń
  3. Jak chodzi o Tolkiena, to mam na półce "Legendy o Sigurdzie i Gurdun". Zupełnie inny Tolkien. Czy lepszy? Moim zdaniem nie, ale poznać warto. :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tego akurat nie miałam w łapkach. Kiedyś... kieeedyś, jak będę robić jakiś tolkienowski maraton, nadrobię.^^

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...