No
dobrze, dziś będzie trochę inaczej. Na wstępie uprzedzam: będą spoilery. I to
dużo. Nie bawię się w żadną recenzję, tylko w takie zupełnie luźne pitolenie,
toteż szczegóły fabuł zamierzam zdradzać obficie i z lubością. Z drugiej
strony, nikt nie powinien aż tak okropnie na to narzekać: wspomnę bowiem o
filmach najpóźniej z roku 2001 roku, więc kto ich nie widział, ten… no cóż, ten pierdolina jak ja, że największe hiciory ogląda z przeszło
dziesięcioletnią obsuwą.
Dalej:
kiedy piszę „romantyzm”, w żadnym razie nie mam na myśli miłości. To znaczy trochę
też, ale bardziej mi tu chodzi o nawiązanie do pewnej epoki, a więc o słabość
do mistycyzmu, o umiłowanie tego, co niezrozumiałe, egzotyki, o skupienie na
nieodgadnionym życiu duchowym, na emocjach.
O czym
chcę w ogóle pisać? O filmach. Filmach poświęconych psychicznie chorym. Przy
czym chodzi mi tu właśnie o te romantyczne przedstawienia, ciepłe i
wzruszające, które nie pozwalają nie poczuć sympatii do tego głównego
wariata-bohatera. I stawiają pytania, kto tu tak naprawdę jest wariatem. I czy
należy delikwenta pozbawiać tego jego małego świata, w którym on żyje, w którym
przecież odczuwa zupełnie realne emocje.
Tak
się złożyło, że mam kilka takich ulubionych filmów. Zaczęłam się zastanawiać,
czemu, u licha, one są moje ulubione, skoro ani nie przepadam za obsadą, ani
obyczajowa fabuła nie jest dla mnie jakąś szczególnie atrakcyjną (jestem
beznadziejnym przypadkiem zwichrowanym w stronę fantastyki). To znaczy kłamię:
w przypadku pierwszego z tych filmów, przez długi czas myślałam, że tu chodzi
głównie o obsadę – no bo Johnny Depp i Marlon Brando? What could possibly go wrong? Ale potem się okazało, że sprawa nie
jest tak prosta. Bo po świetnym Don Juan DeMarco przyszła pora na Piękny
umysł, a później na K-PAX (z czego dwa ostatnie tytuły
obejrzane wyłącznie dzięki wytrwałemu molestowaniu przez Ulva, za co dziękuję).
A ja nie jestem ani fanką Russela Crowe’a, ani Kevina Spacey czy Jeffa Bridgesa
(choć ten ostatni w True Grit był naprawdę
prześwietny).
I
wreszcie doszłam do wniosku, że rozbija się o ten właśnie romantyzm wariactwa.
Nie
znam się na chorobach psychicznych. Nie znam się w ogóle na psychiatrii, choć
kiedyś (och, będzie jakoś w czasach podstawówki) chciałam zostać psychiatrą. Niemniej
jest jedna, potężna rzecz, która do tej dziedziny zawsze przyciąga, czy się na
tym człowiek zna czy nie: mózg. Mózg jest trudny, skomplikowany i – przynajmniej
przez większość ludzi – kompletnie niezrozumiały. Człowiek wykorzystuje te
swoje – powiedzmy – piętnaście procent mózgu. Czemu tak mało? Co by było, gdyby
wykorzystywał więcej? Które obszary fajnie by było wykorzystywać bardziej, a
której mniej? To wszystko dla laików jest czymś na kształt czarnej magii.
Myślę, że to dlatego bohater-wariat jest tak interesujący.
Tu nie
chodzi przecież o to, że to jest bohater niepełnosprawny. Niepełnosprawność,
dajmy na to, fizyczna tak „fajna” nie jest. Nie fascynuje nas postać tylko
dlatego, że ma nogę urżniętą w kolanie. Musi wtedy nadrobić czymś jeszcze, żeby
w ogóle być interesująca. Ale bohater psychicznie chory to coś zupełnie innego.
No bo czym, tak naprawdę, nadrabiali Ernie
(Saul Williams) czy Howie (David
Patrick Kelly)? Oni po prostu byli, z tymi swoimi fobiami, dla „normalnego”
człowieka zupełnie niepojętymi. Czy ich polubiłam? Naturalnie że tak!
Szczególnie Howiego! Nawet wtedy, kiedy prawie uśmiercił Erniego – nie mogłam
go nie lubić, to przecież był tak poczciwy człowiek – miał +20 do lansu przez
sam fakt znajdowania się w klinice. Polubiłam go od pierwszego pytania zadanego
Protowi (Kevin Spacey).
Ale
weźmy samych głównych bohaterów: najpierw wspomnianego już Prota (K-PAX z roku 2001) oraz Don Juana (Johnny Depp) z filmu z 1994
roku. Ładuję tych dwóch panów do jednego worka, bo przecież tutaj schemat
fabularny był bardzo podobny: pacjent i doktor. Widz jest świadkiem terapii –
tyle że tak naprawdę przecież w tej terapii pacjentem jest właśnie doktor, a
nie ten cały wariat. Bo ten wariat pozwala innym otworzyć się na zupełnie inną
rzeczywistość, tę, która istnieje obok nas, a której nie dostrzegamy w pogoni
za awansami, pieniędzmi i bogowie wiedzą czym jeszcze. Czy doktor Jack Mickler (Marlon Brando) i Mark Powell (Jeff Bridges) nie są
podobni? Czy spotkanie z niecodziennym podopiecznym nie doprowadzi ich do tego,
że wreszcie zaczną dostrzegać to, czego nie widzieli do tej pory, jak kobiecość
małżonki czy szczęście życia rodzinnego? Ależ tak, podopieczni otwierają swoich
doktorów na zupełnie inne, duchowe życie.
Jest
też inna kwestia: fantastyka. Film poświęcony psychicznie chorym może tak
naprawdę zahaczać o dowolny gatunek. Taki na przykład K-PAX – spokojnie może robić za fantastykę naukową, choć przecież
zasadniczo to coś w okolicach dramatu obyczajowego. Ale czy aby? Przecież o
wyznaczonej godzinie coś się dzieje w pokoju Prota. Przecież znika Bess, która
ma najbardziej przekonujący argument, czemu Prot powinien zabrać ją na swoją
planetę. W końcu sam Prot, choć dla doktora to wciąż ta sama osoba, dla
wszystkich pacjentów odszedł, a znaleziony pod łóżkiem katatonik to jakiś inny
człowiek. A więc może Prot w istocie był przybyszem z obcej planety, który po
prostu, wróciwszy do siebie, zostawił w klinice swoją ziemską skorupę? A może
był tylko człowiekiem, który przed pięcioma laty przeżył tragedię? Tak naprawdę
nie wiadomo – i to jest właśnie takie fajne. Podobną sytuację mamy w Don Juan DeMarco: nawet jeśli docieramy
wreszcie do prawdziwej – to znaczy prawdziwej dla doktora – tożsamości
pacjenta, to tak naprawdę nie jest istotne. Wcale nie chcemy znać jego ubóstwa,
traum i tej całej jego szarej rzeczywistości. On „działa” tylko jeśli zostanie
w swoim urojonym świecie. Bo on niejako w majestacie prawa mówi rzeczy, których
my głośno nie mówimy. Które zakopujemy gdzieś głęboko, na wzór tych doktorów –
i wraz z nimi je odkopujemy i na krótką chwilę stwierdzamy, że ci „obcy”, czyli
ci wariaci, mają rację: przecież mamy tyle piękna, żeby się nim zachwycać, tyle
życia i energii wokół nas – jak to możliwe, że mimo tego bywamy znudzeni czy
zniechęceni?
Głównie
tu mówiłam o relacjach pacjent–doktor, a więc o dwóch zbliżonych pod względem
konstrukcji produkcjach, Don Juan DeMarco
i K-PAX, ale przecież jest jeszcze
jeden świetny film, gdzie główną rolę gra szaleniec: Piękny umysł, przybliżający widzowi historię Johna Nasha (Russel Crowe), matematycznego geniusza ze
schizofrenią, laureata nagrody Nobla. Wspominam o tym filmie oddzielnie,
ponieważ tutaj już mamy nieco inną kompozycję i na coś innego położony nacisk:
nie ma tej relacji pacjent-doktor, jest za to pacjent-świat.
Nie
ukrywam, że na samym początku mój stosunek do głównego bohatera był co najmniej
ambiwalentny. Głupi buc jest głupim bucem, niezależnie od tego, jak genialny
jest w istocie. Toteż go nie lubiłam. No po prostu nie. A potem nagle okazało
się, że cały świat, w którym żył przez kilkadziesiąt lat, nie istnieje. W
filmie w jakiś sposób naprawdę udatnie to pokazano – tę tragedie człowieka, któremu
nagle ktoś mówi, że tego wszystkiego, czym on żył do tej pory, po prostu nie
ma. Znów wrócę do początku tego wpisu: bo dla mnie jest tu właśnie ten
romantyzm wariactwa, czyli to wnikanie w coś niezrozumiałego, próby zgłębienia
ustrojstwa, którego nikt tak do końca nie pojmuje. Zasadniczo powinno się te
wszystkie urojenia Nasha zlikwidować jakimiś dostatecznie mocnymi prochami, ale
wkrótce okazuje się, że wcale niekoniecznie – że geniusz sam musi sobie z tym
radzić, bo prochy, oprócz urojeń, zlikwidują… no właśnie: jego geniusz.
Wszystko
to są zagadnienia fascynujące i dziwne. Pozwalają na obcowanie z fantastyką
nawet ludziom, którzy fantastyki w zasadzie nie lubią. Pozwalają na stawianie
pytań i sugerowanie zachowań, których normalnie by się nie przyjęło – a nad
którymi, w przypadku tych filmów, smarka się w chusteczkę.
Znów
wyszło mi chaotycznie i bałaganiarsko, mimo że ten wpis miałam nawet
przemyślany – no, zanim zaczęłam go pisać. Chodziło mi po prostu o zarysowanie,
dlaczego – moim zdaniem – filmy o osobach psychicznie chorych się sprawdzają,
dlaczego poruszają widza i jakie otwierają możliwości twórcom. I dlaczego je lubię,
choć nie jestem fanką aktorów (zazwyczaj oglądam filmy ze względu na aktorów i
się tego nie wstydzę!). A teraz, tak sobie myślę, po prostu już zamilknę.
Po
prostu polecam do obejrzenia: K-PAX, Don Juan DeMarco i Piękny umysł. I już.
Wcale nie wyszło tak chaotycznie, przebrnąłem przez ten tekst z przyjemnością. Ale pewnie też dlatego, że zwyczajnie filmy o których piszesz wręcz uwielbiam. I to bez wyjątku, choć chyba najbardziej z nich podoba mi się K-Pax, bo oglądałem go najwięcej razy. I zawsze z równą przyjemnością.
OdpowiedzUsuńJak dla mnie - trafiłaś z wpisem w dziesiątkę. Właśnie siedzę nad zagadnieniami do kolokwium z psychologii i w czasie wolnym (powiedzmy szczerze: gdy już nie wiem, o czym czytam) robię sobie powtórkę z wymienionych tytułów.
OdpowiedzUsuńJedyne, czego się czepię w przypadku wpisu to "15% używania mózgu" - w trakcie kursu dorwałam książkę o intrygującym tytule "50 wielkich mitów psychologii popularnej" Lilienfeld, Lynna, Rusico i Beyersteina - i tym samym dowiedziałam się, że to dość rozpowszechnione, ale błędne przekonanie.
Kiedyś mi się podobał "Piękny umysł". Taki optymistyczny film, a tym, że mimo trudności człowiek może osiągnąć to co chce. Ale w rzeczywistości związek Nasha i tej studentki nie przetrwał.
OdpowiedzUsuńMerkav
Niniejszym dokładam do listy filmów o zbliżonej tematyce film "Miłość Larsa". A w wolnym czasie "Adam" i "Cztery noce z Anną". Dołożę jeszcze "Obietnica", choć trochę naciąganie.
OdpowiedzUsuń