wtorek, 30 kwietnia 2013

ZaFraapowana filmami (80) - romantyzm wariactwa


No dobrze, dziś będzie trochę inaczej. Na wstępie uprzedzam: będą spoilery. I to dużo. Nie bawię się w żadną recenzję, tylko w takie zupełnie luźne pitolenie, toteż szczegóły fabuł zamierzam zdradzać obficie i z lubością. Z drugiej strony, nikt nie powinien aż tak okropnie na to narzekać: wspomnę bowiem o filmach najpóźniej z roku 2001 roku, więc kto ich nie widział, ten… no cóż, ten  pierdolina jak ja, że największe hiciory ogląda z przeszło dziesięcioletnią obsuwą.

Dalej: kiedy piszę „romantyzm”, w żadnym razie nie mam na myśli miłości. To znaczy trochę też, ale bardziej mi tu chodzi o nawiązanie do pewnej epoki, a więc o słabość do mistycyzmu, o umiłowanie tego, co niezrozumiałe, egzotyki, o skupienie na nieodgadnionym życiu duchowym, na emocjach.

O czym chcę w ogóle pisać? O filmach. Filmach poświęconych psychicznie chorym. Przy czym chodzi mi tu właśnie o te romantyczne przedstawienia, ciepłe i wzruszające, które nie pozwalają nie poczuć sympatii do tego głównego wariata-bohatera. I stawiają pytania, kto tu tak naprawdę jest wariatem. I czy należy delikwenta pozbawiać tego jego małego świata, w którym on żyje, w którym przecież odczuwa zupełnie realne emocje.
Tak się złożyło, że mam kilka takich ulubionych filmów. Zaczęłam się zastanawiać, czemu, u licha, one są moje ulubione, skoro ani nie przepadam za obsadą, ani obyczajowa fabuła nie jest dla mnie jakąś szczególnie atrakcyjną (jestem beznadziejnym przypadkiem zwichrowanym w stronę fantastyki). To znaczy kłamię: w przypadku pierwszego z tych filmów, przez długi czas myślałam, że tu chodzi głównie o obsadę – no bo Johnny Depp i Marlon Brando? What could possibly go wrong? Ale potem się okazało, że sprawa nie jest tak prosta. Bo po świetnym Don Juan DeMarco przyszła pora na Piękny umysł, a później na K-PAX (z czego dwa ostatnie tytuły obejrzane wyłącznie dzięki wytrwałemu molestowaniu przez Ulva, za co dziękuję). A ja nie jestem ani fanką Russela Crowe’a, ani Kevina Spacey czy Jeffa Bridgesa (choć ten ostatni w True Grit był naprawdę prześwietny).
I wreszcie doszłam do wniosku, że rozbija się o ten właśnie romantyzm wariactwa.

Nie znam się na chorobach psychicznych. Nie znam się w ogóle na psychiatrii, choć kiedyś (och, będzie jakoś w czasach podstawówki) chciałam zostać psychiatrą. Niemniej jest jedna, potężna rzecz, która do tej dziedziny zawsze przyciąga, czy się na tym człowiek zna czy nie: mózg. Mózg jest trudny, skomplikowany i – przynajmniej przez większość ludzi – kompletnie niezrozumiały. Człowiek wykorzystuje te swoje – powiedzmy – piętnaście procent mózgu. Czemu tak mało? Co by było, gdyby wykorzystywał więcej? Które obszary fajnie by było wykorzystywać bardziej, a której mniej? To wszystko dla laików jest czymś na kształt czarnej magii. Myślę, że to dlatego bohater-wariat jest tak interesujący.
Tu nie chodzi przecież o to, że to jest bohater niepełnosprawny. Niepełnosprawność, dajmy na to, fizyczna tak „fajna” nie jest. Nie fascynuje nas postać tylko dlatego, że ma nogę urżniętą w kolanie. Musi wtedy nadrobić czymś jeszcze, żeby w ogóle być interesująca. Ale bohater psychicznie chory to coś zupełnie innego. No bo czym, tak naprawdę, nadrabiali Ernie (Saul Williams) czy Howie (David Patrick Kelly)? Oni po prostu byli, z tymi swoimi fobiami, dla „normalnego” człowieka zupełnie niepojętymi. Czy ich polubiłam? Naturalnie że tak! Szczególnie Howiego! Nawet wtedy, kiedy prawie uśmiercił Erniego – nie mogłam go nie lubić, to przecież był tak poczciwy człowiek – miał +20 do lansu przez sam fakt znajdowania się w klinice. Polubiłam go od pierwszego pytania zadanego Protowi (Kevin Spacey).
Ale weźmy samych głównych bohaterów: najpierw wspomnianego już Prota (K-PAX z roku 2001) oraz Don Juana (Johnny Depp) z filmu z 1994 roku. Ładuję tych dwóch panów do jednego worka, bo przecież tutaj schemat fabularny był bardzo podobny: pacjent i doktor. Widz jest świadkiem terapii – tyle że tak naprawdę przecież w tej terapii pacjentem jest właśnie doktor, a nie ten cały wariat. Bo ten wariat pozwala innym otworzyć się na zupełnie inną rzeczywistość, tę, która istnieje obok nas, a której nie dostrzegamy w pogoni za awansami, pieniędzmi i bogowie wiedzą czym jeszcze. Czy doktor Jack Mickler (Marlon Brando) i Mark Powell (Jeff Bridges) nie są podobni? Czy spotkanie z niecodziennym podopiecznym nie doprowadzi ich do tego, że wreszcie zaczną dostrzegać to, czego nie widzieli do tej pory, jak kobiecość małżonki czy szczęście życia rodzinnego? Ależ tak, podopieczni otwierają swoich doktorów na zupełnie inne, duchowe życie.

Jest też inna kwestia: fantastyka. Film poświęcony psychicznie chorym może tak naprawdę zahaczać o dowolny gatunek. Taki na przykład K-PAX – spokojnie może robić za fantastykę naukową, choć przecież zasadniczo to coś w okolicach dramatu obyczajowego. Ale czy aby? Przecież o wyznaczonej godzinie coś się dzieje w pokoju Prota. Przecież znika Bess, która ma najbardziej przekonujący argument, czemu Prot powinien zabrać ją na swoją planetę. W końcu sam Prot, choć dla doktora to wciąż ta sama osoba, dla wszystkich pacjentów odszedł, a znaleziony pod łóżkiem katatonik to jakiś inny człowiek. A więc może Prot w istocie był przybyszem z obcej planety, który po prostu, wróciwszy do siebie, zostawił w klinice swoją ziemską skorupę? A może był tylko człowiekiem, który przed pięcioma laty przeżył tragedię? Tak naprawdę nie wiadomo – i to jest właśnie takie fajne. Podobną sytuację mamy w Don Juan DeMarco: nawet jeśli docieramy wreszcie do prawdziwej – to znaczy prawdziwej dla doktora – tożsamości pacjenta, to tak naprawdę nie jest istotne. Wcale nie chcemy znać jego ubóstwa, traum i tej całej jego szarej rzeczywistości. On „działa” tylko jeśli zostanie w swoim urojonym świecie. Bo on niejako w majestacie prawa mówi rzeczy, których my głośno nie mówimy. Które zakopujemy gdzieś głęboko, na wzór tych doktorów – i wraz z nimi je odkopujemy i na krótką chwilę stwierdzamy, że ci „obcy”, czyli ci wariaci, mają rację: przecież mamy tyle piękna, żeby się nim zachwycać, tyle życia i energii wokół nas – jak to możliwe, że mimo tego bywamy znudzeni czy zniechęceni?

Głównie tu mówiłam o relacjach pacjent–doktor, a więc o dwóch zbliżonych pod względem konstrukcji produkcjach, Don Juan DeMarco i K-PAX, ale przecież jest jeszcze jeden świetny film, gdzie główną rolę gra szaleniec: Piękny umysł, przybliżający widzowi historię Johna Nasha (Russel Crowe), matematycznego geniusza ze schizofrenią, laureata nagrody Nobla. Wspominam o tym filmie oddzielnie, ponieważ tutaj już mamy nieco inną kompozycję i na coś innego położony nacisk: nie ma tej relacji pacjent-doktor, jest za to pacjent-świat.
Nie ukrywam, że na samym początku mój stosunek do głównego bohatera był co najmniej ambiwalentny. Głupi buc jest głupim bucem, niezależnie od tego, jak genialny jest w istocie. Toteż go nie lubiłam. No po prostu nie. A potem nagle okazało się, że cały świat, w którym żył przez kilkadziesiąt lat, nie istnieje. W filmie w jakiś sposób naprawdę udatnie to pokazano – tę tragedie człowieka, któremu nagle ktoś mówi, że tego wszystkiego, czym on żył do tej pory, po prostu nie ma. Znów wrócę do początku tego wpisu: bo dla mnie jest tu właśnie ten romantyzm wariactwa, czyli to wnikanie w coś niezrozumiałego, próby zgłębienia ustrojstwa, którego nikt tak do końca nie pojmuje. Zasadniczo powinno się te wszystkie urojenia Nasha zlikwidować jakimiś dostatecznie mocnymi prochami, ale wkrótce okazuje się, że wcale niekoniecznie – że geniusz sam musi sobie z tym radzić, bo prochy, oprócz urojeń, zlikwidują… no właśnie: jego geniusz.

Wszystko to są zagadnienia fascynujące i dziwne. Pozwalają na obcowanie z fantastyką nawet ludziom, którzy fantastyki w zasadzie nie lubią. Pozwalają na stawianie pytań i sugerowanie zachowań, których normalnie by się nie przyjęło – a nad którymi, w przypadku tych filmów, smarka się w chusteczkę.

Znów wyszło mi chaotycznie i bałaganiarsko, mimo że ten wpis miałam nawet przemyślany – no, zanim zaczęłam go pisać. Chodziło mi po prostu o zarysowanie, dlaczego – moim zdaniem – filmy o osobach psychicznie chorych się sprawdzają, dlaczego poruszają widza i jakie otwierają możliwości twórcom. I dlaczego je lubię, choć nie jestem fanką aktorów (zazwyczaj oglądam filmy ze względu na aktorów i się tego nie wstydzę!). A teraz, tak sobie myślę, po prostu już zamilknę.
Po prostu polecam do obejrzenia: K-PAX, Don Juan DeMarco i Piękny umysł. I już.

4 komentarze:

  1. Wcale nie wyszło tak chaotycznie, przebrnąłem przez ten tekst z przyjemnością. Ale pewnie też dlatego, że zwyczajnie filmy o których piszesz wręcz uwielbiam. I to bez wyjątku, choć chyba najbardziej z nich podoba mi się K-Pax, bo oglądałem go najwięcej razy. I zawsze z równą przyjemnością.

    OdpowiedzUsuń
  2. Jak dla mnie - trafiłaś z wpisem w dziesiątkę. Właśnie siedzę nad zagadnieniami do kolokwium z psychologii i w czasie wolnym (powiedzmy szczerze: gdy już nie wiem, o czym czytam) robię sobie powtórkę z wymienionych tytułów.
    Jedyne, czego się czepię w przypadku wpisu to "15% używania mózgu" - w trakcie kursu dorwałam książkę o intrygującym tytule "50 wielkich mitów psychologii popularnej" Lilienfeld, Lynna, Rusico i Beyersteina - i tym samym dowiedziałam się, że to dość rozpowszechnione, ale błędne przekonanie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Kiedyś mi się podobał "Piękny umysł". Taki optymistyczny film, a tym, że mimo trudności człowiek może osiągnąć to co chce. Ale w rzeczywistości związek Nasha i tej studentki nie przetrwał.

    Merkav

    OdpowiedzUsuń
  4. Niniejszym dokładam do listy filmów o zbliżonej tematyce film "Miłość Larsa". A w wolnym czasie "Adam" i "Cztery noce z Anną". Dołożę jeszcze "Obietnica", choć trochę naciąganie.

    OdpowiedzUsuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...