Autor: Stanisław Lem
Tytuł: Dzienniki
gwiazdowe
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2008
Wydawca: Agora
Jak to
zwykle bywa, moja historia z tą książką jest dość długa. Zauważyłam ostatnio,
że w ogóle większość powieści zaczynam po dwa-trzy razy, nim wreszcie się do
nich przekonam. Cóż, widocznie długo dojrzewam do lektury. W każdym razie Dzienniki gwiazdowe również próbowałam
czytać już wcześniej – raz ledwie tknęłam, ale jakoś się nie złożyło. Potem
pojechałam nieco dalej, bo aż do podróży dwudziestej pierwszej, która jednak
mnie tak wymęczyła, że w połowie dwudziestej drugiej odpadłam.
Wreszcie
jednak nastąpiło podejście zwieńczone sukcesem – i całe szczęście, bo po
poprzednich próbach utkwiło we mnie jedno zasadnicze przekonanie: Ijon Tichy to
mój ulubiony bohater Lema. No – on i profesor Tarantoga, który jednak pozostaje
postacią drugoplanową.
Ale od
początku:
Dzienniki gwiazdowe to zbiór – jak się łatwo domyślić po
tytule – zapisków międzyplanetarnego podróżnika, który zwiedził przestrzeń
kosmiczną wzdłuż i wszerz, nic go nie jest w stanie wytrącić z równowagi, a na
Ziemi bywa jedynie gościem – Ijona Tichego. Jego opowieści są pełne doniosłych
czynów, które zmieniają oblicze światów, ale też znajdzie się kilka historii
będących jedynie relacją mieszkańca egzotycznej planety na temat minionych
zdarzeń, które Tichy skrzętnie zanotuje. Nie ma tu właściwie reguły. Z tego
zresztą powodu trudno oceniać Dzienniki
gwiazdowe całościowo, bo przy tak dużym zróżnicowaniu jedne podróże
potrafią czytelnika urzec, inne zaś – choć przecież napisane równie sprawnie –
nużą. I tu wrócę do tego tekstu, który pokonał mnie przy poprzednim podejściu
do Dzienników: do Podróży dwudziestej pierwszej. Na
początku jest mocno kuriozalna, zadziwia i wciąga – potem jednak zaczyna się
dłużyć, jako że jest to jeden z tych tekstów, gdzie tubylec (w tym przypadku przeor,
niejaki o. Dyzz Darg) opowiada historię swojej cywilizacji. Kiedy czytelnik
oswoi się z jej absurdami, niewiele zostaje. Nie oznacza to wcale, że te
„przegadane” podróże są generalnie nudne: na przykład opowieść samotnego
duchownego, ojca Lacymona, z Podróży
dwudziestej drugiej jest fantastyczna.
Bo
przecież, tu nie chodzi o to, czy jest akcja, czy tylko rozmowa, czy zupełnie
niewiarygodne wspominki samego Tichego (jak w Podróży dwudziestej ósmej, w której podróżnik przytacza swój
rodowód) – chodzi o humor, smaczki (och, Lem pasjami bawił się nazwiskami i
skrótami), no i te wszystkie, wcale nie zakamuflowane przecież, refleksje: o
systemach politycznych, o religii, o przyszłości robotyki, podróżach w czasie,
odpowiedzialności dziejowej i o mnóstwie innych, równie pojemnych tematów.
No
tak. Przy czym należy pamiętać o tym, że Fryy są spaczonymi czytelniczkami,
więc całość i tak łykają ze względu na bohatera.
Otóż to: jedni szukają w literaturze fabuły, ja szukam postaci. Jak już
wspomniałam, Ijona Tichego całkowicie uwielbiam. Nie tylko, ma się rozumieć, za
to, że jest genialnym i niestrudzonym podróżnikiem: rzecz w tym, że Tichy jest…
co tu dużo mówić, jest kretynem. Jeśli się wczytać w te jego dzienniki,
naprawdę wyłania się obraz człowieka, który ma nieprzyzwoicie wiele szczęścia,
jednocześnie nieprzyzwoitą łatwość do wpadania w tarapaty, a także jest ogólną
gapą życiową, nawet jeśli miewa przebłyski geniuszu. I kiedy tak czytam, że oto
Ijon Tichy przez cztery godziny szorował okienko w swojej rakiecie, bo myślał,
że ma tam napaskudzone, a dopiero potem się zorientował, że to planeta, jakoś
nie mogę przestać się śmiać. Innym znów razem Tichy staje się bardzo bliski
szaremu czytelnikowi, kiedy oblatuje kilkadziesiąt planet w poszukiwaniu
zagubionego scyzoryka, a ostatecznie (c’mon,
to nie jest spoiler, bo przecież to nie ma żadnego znaczenia dla samej istoty
opowiadania) znajduje go pod podszewką własnej kurtki (bah!, przecież ja dobrze
znam uroki dziurawych kieszeni i nieświadomego przechowywania niezliczonych
rzeczy właśnie pod podszewką!). I, co jeszcze fajniejsze, czytelnik po
przeczytaniu Dzienników zostaje tak
naprawdę z zawieszonym w próżni pytaniem, czy Tichy to wybitna postać, czy co
najwyżej wprawny łgarz.
No
właśnie: to mnie zaintrygowało w tej książce chyba najbardziej: czy Ijon Tichy
przeżył to wszystko, co opisywał? Wątpliwości może budzić choćby zbiór
pamiątek, które w przyszłości mają trafić do muzeum. No bo cóż tam znajdziemy?
Kamień (pochodzący jak najbardziej z Ziemi, wydłubany z buta), scyzoryk,
złamany ząb… takie całkowicie ziemskie śmieci. Oczywiście, każdy z tych
przedmiotów ma jakąś historię, która nadaje mu wiekopomnego znaczenia, ale tak
po prawdzie Tichy nie ma niczego, co by rzeczywiście dowodziło prawdziwości jego słów.
Ale
jest też inna rzecz: druga część Dzienników,
czyli Ze wspomnień Ijona Tichego.
Jest to również zbiór opowieści podróżnika, tym razem jednak pisanych z
perspektywy czasu, kiedy Tichy już tkwi na Ziemi, znużony oblatywaniem
wszechświata. Nie uświadczymy tu rakiety przemierzającej Drogę Mleczną, za to
bohater opowie o kilku niezwykłych spotkaniach, jakich był uczestnikiem tu, na
Ziemi. Ponieważ jest sławną osobistością, przychodzą do niego różni naciągacze
i szaleńcy, a czasem i prawdziwi geniusze. Między innymi pojawia się niejaki
Molteris, który skonstruował wehikuł czasu. Tichy na tę rewelację reaguje
ogromnym zdziwieniem i tylko wrodzona otwartość umysłu sprawia, że nie pakuje
od raz słów swojego gościa między bajki. Ale ja się zaczynam zastanawiać: skąd
to zdziwienie? Wszak Ijon Tichy sam dwukrotnie miał do czynienia z
manipulowaniem czasem. Raz stworzył wszechświat, wysyłając w przeszłość
cząsteczkę, która wywoła Wielki Wybuch. Za drugim razem stanął na czele
organizacji mającej naprawić historię Układu Słonecznego, wysyłanie ludzi w tę
i nazad do przeszłości było dla niego chlebem powszednim. A więc – powtarzam –
czemu na jeden mały, niechętnie działający wehikulik miałby się zdziwić?
W
ogóle dopiero w tej drugiej części, pisanej z perspektywy czasu, Tichy zaczyna
się trochę uczłowieczać – wciąż jest wybitny, ale no właśnie: dziwi się. Nie
rozumie, bywa przerażony. W czasie swoich podróży wszystko zdaje się takie
normalne: śmierć przychodzi łatwo, pokonywanie czasu i przestrzeni to pestka,
zaprojektowanie wszechświata to raptem nieco trudniejsza łamigłówka, a jeśli na
jakiejś planecie podróżnik nie wszystko rozumie, to ewentualna wina leży po
stronie tubylców – to oni są dziwni, a nie Tichy nie potrafi czegoś pojąć.
Tichy nie popełnia błędów, a jeśli ktoś go o jakieś oskarża, to obrzydliwa
potwarz. Tichy ma ego wielkości Katodego Mattrassa vel planety w Mgławicy
Kraba, ale przy tym jest, ma się rozumieć, skromny. Po prostu nie może
przemilczeć swoich zasług, prawda? Byłoby to hipokryzją.
Wrócę
tu jeszcze raz do tej drugiej, pamiętnikarskiej części, bo nie mogę tego
pominąć: pierwsze wspomnienie dotyczy spotkania z niejakim profesorem Corcoranem.
I choć sam koncept nierealności otaczającego nas świata jest znany i lubiany
przez filozofię i fantastykę naukową, to muszę powiedzieć, że właśnie ten
krótki tekścik zostawił mi na pamiątkę drobnego kaca. Lem, który tak świetnie
radzi sobie z groteską, żartami słownymi i filozoficznymi przypowiastkami,
równie świetnie buduje klimat grozy i osamotnienia, beznadziei wobec
nieskończoności. Oczywiście, najmocniej widać to w ostatniej powieści Lema, Fiasku, ale i w tych radośnie
absurdalnych historyjkach Ijona Tichego pojawia się ta atmosfera. No i sam początek
tego tekstu daje czytelnikowi obraz Tichego zmęczonego; Tichego, który widział –
oprócz tych wszystkich dziwacznych, ale jednak zabawnych rzeczy – również rynsztoki
i śmietniska, biedę, brzydotę i ruinę. Ale o tym nie opowiada, bo kto by chciał
słuchać takich opowieści? Nie po to ludzkość patrzy w gwiazdy. Z tymi
wspomnieniami Tichy jest zupełnie sam.
Domyślam
się, że – po raz kolejny – napisałam strasznie chaotycznie i tak naprawdę nic z
tego nie wynika. Long story short:
Ijon Tichy jest świetną postacią, a Dzienniki
gwiazdowe są bardzo zróżnicowane, niemniej wszystkie interesujące z miliona
różnych aspektów (czy ktoś szuka refleksji politycznej, czy gier słownych, czy
niezwykłych bohaterów, czy czegokolwiek innego). No. 9/10.
Wpis popełniony w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.
32 VIII
Wskutek szybkości czas się dłuży –
powinien być październik, a tu wciąż sierpień i sierpień. W oknie zaczęło coś
migać. Myślałem, że to już Droga Mleczna, ale to tylko lakier się łuszczy. (…)
33 VIII
Wciąż sierpień. (…)
34 VIII
Czy ten sierpień nigdy się nie skończy?
Przed południem czyściłem rakietę. Okropne nudy. Zaraz do środka, do mózgu.
Zamiast śmiechu napadło mnie takie ziewanie, że byłem w strachu o szczęki. Po
prawej burcie mała planeta. Mijając ją, zauważyłem jakieś białe kropki. Przez
lornetę zobaczyłem, że to tabliczki z napisem: „Nie wychylać się”. Z mózgiem
coś nie w porządku – połyka pointy.
1 X
Musiałem zatrzymać się na Stroglonie, bo
paliwo mi się kończyło. Hamując, z rozpędu przeleciałem przez cały wrzesień.
Ilez to juz czasu minęło jak czytałem Lema. Muszę wrócić, muszę. A w "Wizji Lokalnej" też chyba Tichy jest.
OdpowiedzUsuńJa czytałem wydanie z roku 1958 i pewnie tam nie ma wszystkich podróży. Książkę czytało mi się świetnie i bawiłem się setnie co nie zmienia faktu, że podczas tej zabawy człowiek się czasem zastanowił po co to wszystko. I kiwał z uznaniem głową dla przenikliwości Lemowskiego pisania.
OdpowiedzUsuń