Autor: Juliusz Verne
Tytuł: 20000 mil
podmorskiej żeglugi
Tytuł oryginału: Vingt
mille lieues sous les mers
Tłumaczenie: Bolesław Kielski
Miejsce i rok wydania: Warszawa 1989
Wydawca: Nasza Księgarnia
Lem
Lemem, ale nie samym Lemem człowiek żyje. Czas był najwyższy przeczytać coś
innego. Z twórczością Verne’a zawsze byłam nieco na bakier: wiedziałam, o czym facet pisał, znałam bohaterów, bah!, widziałam rozmaite adaptacje,
tylko kurde jakoś mi zawsze brakowało przeczytania oryginałów… no, ma się
rozumieć, polskich przekładów, ale w sensie że powieści samego autora.
Jakiś
czas temu uznałam, że czas najwyższy nadrobić.
Nie do
końca wiem, czy warto tutaj przybliżać fabułę. Nie będzie wielkim spoilerem
jeśli napiszę, że tak naprawdę doskonałym streszczeniem powieści jest… tytuł.
Bo przecież właśnie to czytelnik znajdzie w książce: opis owych dwudziestu
tysięcy mil podróży wśród niezbadanych głębin, w towarzystwie kapitana Nemo i
trzech rozbitków: profesora Pierre’a Aronnaxa, jego sługi Conseila oraz
kanadyjskiego harpunnika, Neda Landa. Narratorem jest profesor – co już powinno
być pewnym sygnałem dla czytelnika.
Mam
kłopot z twórczością Verne’a. Na poziomie samego pomysłu jest to dla mnie coś
genialnego. W szczególności wszystko to, co dotyczy kapitana Nemo, który jest –
obok hrabiego Monte Christo – jednym z moich najulubieńszych bohaterów
literackich (dostrzegam pewną skłonność…). Mechanizmy działania „Nautilusa”,
potęga tego okrętu i niemal nieograniczone możliwości, jakie daje, są przecież
niesamowite. Tym bardziej, że trzeba pamiętać, kiedy Verne pisał swoje dzieło:
przecież to była końcówka XIX wieku! Tymczasem autor nie pozwalał sobie niemal
na żadne niepoparte solidnymi naukowymi argumentami fantazjowanie. „Nautilus” i
jego podmorska podróż to sci-fi czystej wody, w doskonałym wydaniu.
No,
ale – jak wspomniałam – Verne pisał pod koniec XIX wieku… To niesie ze sobą
pewne bardzo konkretne problemy. Właściwie jeden.
Styl.
Gdyby
tak wziąć do ręki jakikolwiek świetny poradnik pisania i zestawić go z pisaniem
Verne’a, logicznie należałoby wnioskować, że francuski autor właściwie powinien
zgnić w zapomnieniu, opluty przez zwarty szereg zawodowych krytyków, ale też
zwyczajnych czytelników. Ktoś mówi, że jednostki miary w opisach zabijają nastrój?
Oj tam, oj tam, dalejże!, opiszmy z linijką w dłoni, ile centymetrów długości,
a ile szerokości miało które pomieszczenie pod pokładem „Nautilusa”. Och, no i
nie zapomnijmy o dokładnym wyliczeniu całkowitej długości „Abrahama Lincolna”!
A przy opisywaniu podmorskiego świata na pewno doskonale sprawdzi się zasypanie
czytelnika łacińskimi nazwami ryb. W końcu nic tak nie działa na wyobraźnię,
jak nic niemówiące słowo, które nawet z trudem się wymawia.
No
cóż. Problem tylko w tym, że u Verne’a to wszystko świetnie gra. Gdyby dziś ktoś
mi w ten sposób cokolwiek napisał, rzuciłabym tekst po jednym akapicie. Ale u
Verne’a to gra, tak samo jak to gra u Dumasa czy Wallace’a. Najwyraźniej w XIX
wieku pisarze posiedli tajemną umiejętność dramatycznie drętwego pisania w ten
sposób, żeby to było jednocześnie ciekawe. Nie umiem tego wyjaśnić – na szczęście
za pisanie notki na blogu nikt mi nie płaci, więc nie czuję presji, że muszę to w jakikolwiek sposób wyjaśniać…
Przy
czym ciekawe jest to, że ten styl jest taki trochę rozdwojony. Z jednej strony
lecą wspomniane już wymiary mierzone z linijką i z najdrobniejszymi detalami
opisane działanie każdego, nawet niezbyt istotnego, mechanizmu, z drugiej
jednak pojawiają się nieco pompatyczne, poetyzujące opisy, obfitujące w
porównania i inne środki stylistyczne, których pewnie nie umiem nawet nazwać.
Och,
no tak – bo Verne uwielbia używać wielkich słów. I nie mam tu na mysli
Coelhowskiego Pisania Każdego Słowa od Wielkiej Litery, tylko tę uroczą
skłonność do patosu, również przecież charakterystyczną dla Dumasa i Wallace’a.
Narrator, profesor Aronnax, bez cienia wątpliwości nazywa wielkim człowiekiem
tego, kogo czytelnik powinien za takowego uważać. Nie bawi się w delikatne
sugestie czyjegoś charakteru czy potęgi (przy czym chodzi tu nie tylko o ludzi,
ale też zwierzęta, żywioły czy mechanizmy). On tą potęgą wali przez łeb i
nieszczęsny czytelnik może tylko mieć nadzieję, że nie straci z tej okazji
przytomności. Ale jak się już w ten klimat wejdzie, to jest naprawdę fajne. I
człowiek nie irytuje się z powodu tej huśtawki nastrojów (w jednym zdaniu pełne
grozy, tajemne podmorskie światy, w drugim zaś wyliczanka łacińskich nazw
glonów), choć – nie ukrywam – może to budzić pewną wesołość.
Muszę
tu też uczciwie uczulić potencjalnego czytelnika przed bohaterami. Oni są tacy,
jak cała powieść: nieco archaiczni. Przedstawiają sobą pewne typy, harpunnik
jest porywczy, silny i śmiały, sługa wierny i posłuszny, profesor dociekliwy.
Verne nie bawił się w jakieś pogłębianie ich charakterów czy przełamywanie schematów.
A jednak, choć prości i przewidywalni, to są bohaterowie, którzy po prostu
wzbudzają sympatię. No i na ich tle kapitan Nemo jawi się naprawdę niezwykle –
bo jest jedynym, w którym kryje się… no, cokolwiek. Jest jedynym z jakąkolwiek
tajemnicą. Och, ale jest też zgorzkniałym mścicielem, kapitanem fantastycznego „Nautilusa”
i nazywa się „Nemo”, więc nigdy nie będę nawet próbowała silić się na
obiektywizm w odniesieniu do niego. Tym bardziej, że – jeśli wierzyć Wikipedii –
pierwotnie miał to być Polak. Dajcie mi więcej takich delikwentów, a będę taką
patriotką, że orzeł biały będzie się ode mnie uczył, jak nosić tę cholerną
koronę!
Czy
warto przeczytać 20000 mil podmorskiej
żeglugi? Och, oczywiście, że tak. To doskonała przygoda i nawet żałowałam,
że się skończyła. Pociesza mnie tylko to, że przecież wciąż jestem w połowie Tajemniczej wyspy. Do trącającego myszką
stylu Verne’a przyzwyczaiłam się naprawdę szybko i najwyżej co jakiś czas nieco
się uśmiechałam widząc zdania, których dziś już raczej się nie uświadczy w
prozie. A sama historia i samo przeprowadzenie czytelnika przez niezbadane
głębiny mórz i oceanów jest naprawdę doskonałe. Kiedy bohaterowie dopłynęli do
Atlantydy, miałam ochotę kwiczeć z radości. Plus jest to świetna podróż w czasie - spojrzenie na to, co przed stu laty było dla człowieka fantastyką naukową. Spojrzenie na początku gatunku. Bardzo polecam, 9/10. Tak, mam świadomość tego, że to
zawyżona ocena. Ale „Nautilus”. Ale Nemo. Możecie mi naskoczyć.
Niniejszy
wpis powstał w ramach wyzwania czytelniczego Eksplorując nieznane.
Kapitan Nemo, nie zważając na straszliwe
podmuchy wiatru, ulokował się na pomoście. Aby oprzeć się potwornym falom,
przewalającym się nad statkiem, przywiązał się w pasie. Ja przywiązałem się
także, aby podziwiać jednocześnie burzę i tego niezrównanego człowieka, który
ośmielał się stawić jej czoło. Ogromne strzępy chmur zamiatały morze maczając
się w jego wzburzonych odmętach. Nie widać już było owych niewielkich
pośrednich fal, tworzących się zazwyczaj w głębokich bruzdach wody. Jak okiem
sięgnąć – tylko długie, czarne fale, zbite i gęste. Wysokość ich wstastała.
Waliły jedna o drugą. „Nautilus” to kładł się na bok, to stawał dęba kołysząc
się straszliwie. Około piątej lunęły potoki deszczu, co nie uśmierzyło zresztą
ani wiatru, ani wzburonego morza. Huragan osiągnął szybkość czterdziestu pięciu
metrów na sekundę, czyli prawie osiemdziesięciu mil na godzinę. Wtedy potrafi
on wywracać domy, zrywać dachówki i wtłaczać je w drzwi, łamać żelazne
okratowania i przesuwać armaty. Tymczasem „Nautilus” w samym środku tej
nawałnicy zdawał się usprawiedliwiać zdanie wypowiedziane przez jednego ze
słynnych inżynierów: „Dobrze zbudowany kadłub nie potrzebuje obawiać się żadnej
burzy”. Nie była to skała, która by się opierała i musiała poddać walącym
zewsząd bałwanom; stalowe wrzeciono, ruchliwe, bez olinowania, bez masztów i
żagli, urągało bezkarnie wściekłości żywiołów.
Dla mnie Verne to taki Lem, tylko troszkę starszy. Nic nie jest zmyślone, wszystko jest opisane w oparciu o dostępne naukowo badania. Gigantyczna praca i gigantyczna wiedza. I mnie te opisy szczegółowej fauny morskiej nie rażą, owszem, śmieszą może po jakimś czasie, ale przecież narratorem całej powieści jest profesor zajmujący się właśnie życiem w morzu. Wydawało mi się to naturalne, że używa własnie takiej a nie innej terminologii.
OdpowiedzUsuńDla mnie Verne to absolutna klasyka i jedyny chyba pisarz, którego przeczytałem wszystkie powieści. Moje ulubione to "Back Cup" i "Morze Sarragossowe", ale i "Tajemnicza Wyspa" i "20 tys..." są świetne.
OdpowiedzUsuńPierwsza książka, którą sobie kupiłam za własne pieniądze to była "Tajemnicza wyspa" ;D A "20000 Leagues Under The Sea" było pierwszą książką po angielsku jaką zaposiadłam (drogą prezentu). I przyznam z zażenowaniem, że chyba żadnej nie przeczytałam (tej angielskiej na pewno nie). Do "Wyspy..." miałam wiele podejść, więc możliwe, że za którymś razem przeczytałam ją w całości (to było tak dawno temu, że najstarsi Indianie tego nie pamiętają). "20000..." przeczytałam też wieki temu (ino po polsku) i jedyne co tak naprawdę pamiętam, to rozmowę o rybach. A konkretnie:
OdpowiedzUsuń- Drogi Nedzie, czy wiesz jak dzielą się ryby?
- Ależ oczywiście profesorze. Ryby dzielą się na jadalne i niejadalne.
Absolutny klasyk i running joke w mojej rodzinie :D
Muszę zdecydowanie sobie odświeżyć Verne'a, bo z dawnych, jeszcze chyba podstawówkowych lektur nic mi w głowie nie pozostało. Dzięki za przypomnienie o tym autorze :D