środa, 26 lutego 2014

ZaFraapowana filmami (92) - "Star Trek: The Motion Picture"

Jak już wspominałam, tkwię w maratonie ST. Jak również wspominałam, przede mną był pierwszy z pełnometrażowych filmów, The Motion Picture z 1979 r. w reżyserii Roberta Wise’a (odpowiedzialnego też za montaż w Obywatelu Kane, a także reżyserię takich filmów jak Dzień, w którym zatrzymała się Ziemia, West Side Story i Dźwięki muzyki; czterokrotnego zdobywcę Oscara, odznaczonego National Medal of Arts). No dobra, tak naprawdę to wiele wyjaśnia… To znaczy prawdę mówiąc dopiero w tej chwili zorientowałam się, kto ten film reżyserował, ale po prostu to mi się wreszcie zaczyna układać.

Chciałabym jakoś zgrabnie i tyle o ile inteligentnie podsumować swoje wrażenia z seansu. Szukam odpowiednich słów, jakichś ładnych porównań czy fraz…
Ujmę to może w ten sposób:




Dziękuję za uwagę, dobranoc.



Wróć, Froo. Wypadałoby uzasadnić, aye? Do roboty więc.

Dobrze, bądźmy szczerzy: początki nie zapowiadały czegoś tak zjawiskowego. Przez ładnych kilka minut widz dostaje… hm… wygaszacz ekranu. Serio, miałam taki w którychś windowsach. Wiecie, ten z wrażeniem lotu przez kosmosy. W połowie zaczęłam się zastanawiać, czy to już tak do końca będzie, czy ki czort. By oddać sprawiedliwość produkcji, hevi zasugerowała, że to mogła być uwertura, a my jesteśmy amuzykalne ćwoki (ok., ujęła to inaczej, ale wiadomo, o co chodzi). Nie wykluczam tego, bo jestem osobą, która musi odpalić Wikipedię, żeby w ogóle sprawdzić, co to jest „uwertura”. Acz w sumie niezależnie od tego, czy to uwertura czy nie, wniosek miałam i mam nadal ten sam: to mogło być dobre w kinie – wkręcało widzów w klimat. Jak się ogląda na kompie, magia znika i zostaje… no właśnie: wygaszacz ekranu.
Niemniej później zaczyna się film i tutaj wszystko diametralnie się zmienia. 

kadr z filmu
Zacznijmy od tego: ROZMACH. Whoa! W serialu wszystko było z tektury i starych firanek, kosmiczny zwierzak zaś był zmontowany z jorka i papier-mâché. A tutaj… tu tak to wszystko jest epickie i zapierające dech w piersi (znów podpowiadają mi Internety: budżet TMP wynosił 35 mln dolarów i był przeszło trzykrotnie wyższy niż powstających w sumie równocześnie Gwiezdnych Wojen). I powiedziałabym, że są okrutne dłużyzny, ale to są przepiękne dłużyzny: ładnych kilka minut widz może wraz z Kirkiem podziwiać wyremontowanego Enterprise, podobnie mnóstwo czasu zostało poświęconego na dokładne pokazanie dziwnego, obcego… czegoś, naprzeciw czemu Enterprise ma polecieć. Oglądając ma się wrażenie, że oto twórcy wreszcie dostali do rąk narzędzia, by pokazać fanom wszystko to, czego nie mogli pokazać w serialu. Ma się wrażenie, że się w tym pławią i z lubością pokazują, metr po metrze, piękny kadłub Enterprise, który niegdyś był tylko dość toporną makietą.
Jasne, nie jest perfekcyjnie. Chociaż po pewnym czasie pojmuję ten zamysł, niezmiennie bawił mnie lewitujący człowieczek za każdym razem, kiedy była jedna z tych monumentalnych scen. Gdyby pojawił się raz, nie zwróciłabym uwagi – ale on był stałym elementem. Nie mogłam oprzeć się wrażeniu, że to takie kuriozalne cameo samego Roddenberry’ego, jak ręka Gibsona w Pasji.
Ale skoro już mieliśmy dzięki Roddenberry’remu (nadal jestem przekonana, że to był on!) porównanie wielkości, to z kolei dziwnie malutki wydał się Enterprise w jednej z końcowych scen, gdzie część załogi wychodzi na zewnątrz. Nieco się to gryzło z tym, co pokazywano widzom dotychczas.
Jeśli już narzekam, to wspomnę jeszcze o kostiumach: powiem krótko – nie podobały mi się. Nie widzę większego sensu w zastępowaniu wcześniejszej, wyrazistej kolorystyki tymi mdłymi pastelami. No i nie ukrywam, że tęskniłam do starych, dobrych miniówek żeńskiej części załogi – ot, taka tam siła przyzwyczajenia. McCoy w koszuli a’la Elvis też średnio się sprawdzał – ogólnie był chyba odpowiedzialny za podprogowy przekaz „to są lata siedemdziesiąte”.



kadr z filmu
Ale to chyba całość narzekania na ten film – na pewno częściowo wynika ono z tym, że jednak minęło sporo czasu od premiery, częściowo zaś z przyzwyczajenia.
Z drugiej strony, bardzo biedne byłoby oglądanie tego filmu bez wcześniejszego obejrzenia serialu. Rzecz w tym, że TMP prezentuje widzom starą, znaną i lubianą ekipę, ale po latach – ich drogi dawno się rozeszły, każde zajęło się swoimi sprawami, Spock wrócił na Volkan, Kirk dochrapał się stopnia admirała (nie takie fajne, bo tym samym musiał rozstać się z Enterprise), Scotty nadzorował wspomnianą już przebudowę statku, a McCoy zapuścił brodę i został hipisem otworzył prywatną praktykę lekarską. I tak dalej. Jedną z fajniejszych rzeczy jest oglądanie tych wszystkich bohaterów, których – tak przynajmniej mogło się zdawać – znamy na wylot, jak się przez te lata zmienili. Oni i relacje między nimi. Oczywiście, najwyraźniej to widać na przykładzie Spocka. Teraz, kiedy jest bardziej Volkanem niż człowiekiem, robi się coraz bardziej creepy. Jego pierwsze spotkanie z Kirkiem – dawnym przyjacielem przecież! – to gadanie do siebie przez narosły przez te lata mur niezrozumienia.
Owszem, samo pokazanie Enterprise, zarysowanie sytuacji i dokładna prezentacja bohaterów, całe to swego rodzaju „zebranie drużyny”, zajmuje mnóstwo czasu. Coś, co teoretycznie jest tylko wstępem do właściwej akcji, tutaj jest nie mniej ważne od tego, co później nastąpi. Ale dzięki temu właśnie bohaterowie z TOSa stają się wreszcie postaciami z krwi i kości. Nie ma już głupkowatego marysuizmu czy utartych powiedzonek, za to jest – jakkolwiek tak bardzo koszmarnie to zabrzmi – głębia. Ale serio, nie wiem, jak inaczej to nazwać. Kirk (no co, jest głównym bohaterem, więc oczywiste, że na nim najlepiej to widać) nagle staje się tak dramatycznie realistyczny, widz czuje jego dramat – kapitana, którego odsunięto od ukochanej Enterprise, który musi ustąpić przed młodszymi, który wreszcie jest skłonny zrobić wiele, by odzyskać to, co utracił.
Ach, ale tu wchodzi kolejna sprawa: konflikt międzypokoleniowy, który został bardzo fajnie zarysowany. Doświadczenie kontra nowe technologie. I, co zawsze lubiłam w Star Trekach, nie ma przedstawionych łopatologicznie żadnych wniosków ani jakiejś jednoznacznej oceny. Kirk nie wychodzi z tej konfrontacji z czystym kontem, ale i Decker… cóż, bardzo widać, że Decker to taki potencjalny Kirk kolejnego pokolenia.

kadr z filmu (Decker i sonda-Ilia)
Wbrew pozorom jednak, to nie jest rzewliwa obyczajówka. Tyle tylko, że teraz będą spoilery, bo będę się zachwycać czymś, co jest jednym z istotniejszych fragmentów fabuły.
Okazuje się, że V’Ger to maszyna. Dobra, jest to dość znany patent, maszyny kontra ludzie, bezduszne tryby kontra życie i takie tam. Tyle tylko, że ten film zupełnie odwraca perspektywę. Maszyny nie są sztuczną inteligencją, nie są jakimiś zbuntowanymi gadżetami istot żywych. One same żywe. To inna forma życia, ale jednak życia. Jasne mieliśmy już hortę w odcinku The Devil in the Dark – formę życia opartą na krzemie. Ale sęk w tym, że – o ile ogólnie człowiek ogarnia możliwość istnienia innych form życia niż te węglowe – o tyle jakoś maszyna znajduje się poza tą pulą. Maszyna może najwyżej udawać życie, jeśli jest dostatecznie podobna do człowieka.
Ale nie w Star Trek: The Motion Picture.

I dalej jeszcze większy spoiler.
Ogromne wrażenie zrobił na mnie w ogóle sam V’Ger. Było coś fajnego w tym, że zdołał wrócić po latach. Że zyskał życie i świadomość. W ogóle muszę przyznać, że cywilizacja, do której musiał dotrzeć, to wspaniałe istoty: obdarzyli go życiem, rozbudowali, umożliwili powrót tam, gdzie miał spotkać swojego Stwórcę. A u nas? Najwyżej by rozmontowali i sprzedali na złom.

Między tymi wszystkimi zachwytami nie mogę nie wspomnieć, że na mnie największe wrażenie zrobiła scena awarii transportera. Był to chyba jedyny raz w życiu, kiedy tak bardzo stwierdziłam, że chyba jednak idea teleportowania się mnie nie przekonuje. Ten moment w filmie był przerażający i wrzynający się w pamięć.

Żeby nie było: to nie do końca tak, że siedziałam z zapartym tchem i wyłącznie chłonęłam film. Po pierwsze, w ogóle nie byłam przygotowana na tak niesamowicie rewelacyjne widowisko. Po drugie, mimo wszystko znam tych bohaterów i ich lubię, i nie mogę się powstrzymać od wrzucania w najmniej stosownych momentach „He’s dead, Jim!” i takich tam rzeczy. Tak samo jak nie mogłam przestać się śmiać z wyszczuplającego kroju munduru Kirka. No i tego człowieczka, który – gdyby tylko nie próżnia – na pewno krzyczałby „ŁIIII!”, lecąc tak przez przestrzeń. Ale to tylko takie tam uśmiechy wynikające z mojej sympatii dla settingu. Nie zmienia to faktu, że Star Trek: The Motion Picture to całkowicie niesamowite widowisko, piękne, spektakularne i mądre, ze świetnymi postaciami i świetnym przekazem. Ach, no i genialną muzyką. Wcale się nie dziwię, że był nominowany do Oscarów, Złotych Globów i Saturnów. Znaczy dobrze, dziwię się nominacjom za kostiumy, ale to się pewnie wplątało przypadkiem.




– I'm sorry, Will.
– No, Admiral. I don't think you're sorry. Not one damned bit. I remember when you recommended me for this command. You told me how envious you were and how much you hoped you'd find a way to get a starship command again. Well, sir, it looks like you found a way.

5 komentarzy:

  1. Całe tempo filmu i jego "głębia" podobno było mocno inspirowane "Odyseją kosmiczną 2001". A ruszysz komiksy, książki, gry? A Shatnerverse? Och, och, jakże byłoby ciekawie.

    OdpowiedzUsuń
  2. odkrycie kim na prawdę jest nasz przeciwnik to rzeczywiście najlepsza niespodzianka tego filmu :) dwójka jest już w zupełnie innym klimacie zrobiona a co do uwertury to jak przypuszczam nawiązanie do 2001 odysei kosmicznej :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Hah! Tyle tylko, że ja szczerze i serdecznie nie potrafię się porozumieć z tempem i głębią Kubricka. Jego filmy zazwyczaj mnie nudzą i/lub irytują, nawet jeśli w każdym znajdzie się jakiś element przykuwający jednak moją uwagę (pojedynczy pomysł, bohater itp.). Odyseja kosmiczna nie była tu wyjątkiem - mocno się nią rozczarowałam. ;)

    I nie potrafię powiedzieć, czy ruszę, Sleszu - maraton jeszcze potrwa dość długo, więc mogę przejść przez różne fazy xD

    A co do dwójki, to zdążyłam już zauważyć :) (zaczęłam oglądać wczoraj wieczorem) Na razie mam wrażenie, że klimatem bardziej przypomina serial.

    OdpowiedzUsuń
  4. O jedynce czytałem kiedyś anegdotę, że miała być pilotem serialu Star Trek Phase 2 - i być dalszym ciągiem TOS-a. Jednak w obliczu sukcesu Gwiezdnych Wojen postanowiono zwiększyć budżet i wprowadzić markę do kin.
    BTW, znasz cykl recenzji (nieparzystych) odcinków kinowych ST autorstwa Nostalgii Critica? Są na youtubie z polskimi napisami.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. A tak, też to czytałam, że miał być serial, ale zmienili zdanie. :)
      A cykl znam, ale nie oglądam póki co, żeby sobie nie spoilować.^^

      Usuń

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...