Autor: Douglas Adams
Tytuł: Autostopem przez Galaktykę
Tytuł oryginału: The Hitchhiker’s Guide to the Galaxy
Tłumaczenie: Paweł Wieczorek
Miejsce i rok wydania: Warszawa 2005
Wydawca: Albatros
Kocham mój
czytnik. Serio. Jest jedną z najfajniejszych rzeczy, jakie obecnie mam w
posiadaniu. Sprawił, że zaczęłam nadrabiać jakieś – nomen omen – kosmiczne zaległości, które mam w książkach, bo z tymi
papierowymi to zawsze jest mnóstwo zachodu: na kupione zaczyna brakować
miejsca, z bibliotekami mi nie po drodze, bo zawsze przetrzymuję i później bulę
karę (w wojewódzkiej od roku wiszę piątaka), ogólnie dużo zachodu, a nazbyt
często zdarza się, że książka jest cegłówką, której nie wcisnę nawet do mojej
przepastnej torby, żeby móc czytać w drodze do pracy (tak miałam z Diuną – a mam naprawdę przepastną torbę).
I tak na fali
zaprzyjaźniania się z e-czytelnictwem sięgnęłam w końcu po Autostopem przez
Galaktykę, na którą to powieść zasadzałam się już od kilku lat, a konkretnie od
pojawienia się filmu, który z miejsca mnie urzekł.
I wreszcie
stało się.
Moja pierwsza
refleksja, jaka naszła mnie jeszcze podczas czytania, to: już wiem, skąd
czerpał inspirację Martin Lechowicz, pisząc swoją Teorię portali. Niemal rok temu pisałam o Teorii…: „[Martin Lechowicz] wybrał za to formułę kipiącej humorem,
nieco absurdalnej historyjki tchnącej polskimi realiami, gdzie akcja pędzi na
łeb na szyję, a bohaterowie wygrzebują się z kolejnych tarapatów tylko po to,
żeby zaraz po szyję wpaść w następne” – pomijając nazwisko, narodowość i
oczywiste powtórzenie słowa „szyja”, które mi się wcisnęło w tamtą notkę, o
najsłynniejszej powieści Douglasa Adamsa mogłabym powiedzieć właściwie to samo.
Bohaterowie, Ziemianin Artur Dent
oraz Ford Prefect z układu
Betelgeuzy, w ostatniej chwili zmykają z naszej pięknej planety, która w tym
momencie zostaje zniszczona. Dwaj panowie zaś zabierają się autostopem z ekipą Vogonów,
odpowiedzialnych za wspomniane wyżej zniszczenie. A później po prostu popadają
z jednych tarapatów w drugie, na skutek których Artur dowiaduje się nieco o
tym, jak funkcjonuje wszechświat. No i, ma się rozumieć, padnie też pytanie o
Życie, Wszechświat i Całą Resztę.
Ale może jakieś
konkrety…
Bohaterowie są…
cóż, są fajni. Zabawni, niezbyt głębocy, ale to nie formuła na głębokiego
bohatera. Artur to typowy… no, po prostu człowiek. Zwykły, poniewierany
zwykłymi kłopotami człowiek.
„Najbardziej denerwowało go to, że ludzie zawsze pytali, dlaczego jest taki zdenerwowany. Pracował w miejscowej rozgłośni radiowej i ciągle powtarzał swoim znajomym, że jest to znacznie bardziej interesujące niż mogłoby im się wydawać. I rzeczywiście tak było. Większość jego znajomych pracowała w reklamie.”
Kto z nas tego
nie zna?
Jest też
wspomniany już Ford – jeden z autorów przewodnika Autostopem po Galaktyce, między innymi twórca hasła „Ziemia”. Ford
to autostopowy wyjadacz, który zawsze ma plan, a nawet jak go nie ma, to i tak
sprawia wrażenie, jakby miał. W zasadzie trudno go nie polubić. Ta sama reguła
dotyczy zresztą prezydenta Galaktyki, dwugłowego Zaphoda Beeblebroxa, który generalnie jest nieco obłąkany i w
zasadzie sam nie do końca wie, ile wie, no i czytelnik pozna też Slartibartfasta, kosmicznego
projektanta fiordów. Wszyscy oni są rozczulająco sympatyczni, choć każdy inny
i, prawdę mówiąc, każdy ledwo zarysowany, tak na zasadzie „ma wyróżniające
cechy – odhaczony”. Akcja pędzi zdecydowanie zbyt szybko, żeby zagłębiać się w
niuanse poszczególnych charakterów. Z tego wszystkiego chyba najbardziej
pogłębiony jest prezydent, jako że to właśnie on jest odpowiedzialny za
fundamentalne dla rozwoju fabuły wydarzenia. I muszę przyznać, że – choć, jak
wspominałam, konwencja nie wymaga żadnych psychologicznych niuansów u bohaterów
– to poświęcenie nieco większej uwagi tej konkretnej postaci wypada bardzo fajnie.
Czytelnik nie ma przez to wrażenia, że dorwał tylko głupkowate, awanturnicze
czytadło, bo gdzieś spod fruwania w próżni i zasysania się na kolejne statki
kosmiczne, gdzieś między administracyjnymi komplikacjami na galaktycznym
szczeblu wyziera coś, co każe… cóż, co każe po prostu się chwilę zatrzymać. Nie,
niech nikt mnie nie zrozumie źle: nie chodzi o jakąś niesamowitą refleksję. Po
prostu chodzi o to, że to nie jest bezmyślne.
No cóż, to w
ogóle kolejna cecha Autostopem przez
Galaktykę. Powieść zdecydowanie nie jest bezmyślna. Owszem, jest zazwyczaj
głupawa, pełna absurdalnych zbiegów okoliczności i dziwacznych pomysłów, ale z
tego wszystkiego można wyłuskać coś naprawdę fajnego. Ot, choćby samo Wielkie
Pytanie o Życie, Wszechświat i Całą Resztę – chyba już każdy zna na nie
odpowiedź. Ale pointa całego problemu jest, moim zdaniem, naprawdę warta
rozważenia. Pod płaszczykiem głupkowatości po raz kolejny kryje się zwrócenie
uwagi na całkiem istotną kwestię (opisuję rzecz bardzo dookoła, bo nie chcę
spoilować – ani spoinować, jak podpowiada mi autokorekta…).
To po prostu
barwa, kipiąca humorem opowieść, z wartką akcją, charakternymi bohaterami i
pełnym spektrum problemów: od drobiazgów w rodzaju urzędnika na progu domu w
West Country, po sens istnienia wszystkiego. Po zaprzyjaźnieniu się z Autostopem przez Galaktykę żaden ręcznik
nie będzie taki sam, ponadto okaże się, że czytniki e-booków są wynalazkiem o
wiele starszym, niż mogłoby się wydawać.
Owszem, nie
przeczę: spodziewałam się więcej. Pamiętam, że film mnie urzekł. O powieści
słyszałam tyle, że po prostu oczekiwałam fajerwerków i wgniecenia w fotel.
Tymczasem nie wgniotło mnie. Rozbawiło, czytało się błyskawicznie, z czasem
nawet przestałam mieć to dziwne uczucie, które towarzyszyło mi przy czytaniu Teorii portali – że autor staje na
rzęsach, żeby totalnie każde zdanie zawierało w sobie co najmniej jeden dowcip.
W ogóle humor jednak jest subtelniejszy i bardziej absurdalny od tego, co można
było przeczytać u Martina. Być może więc początkowe rozczarowanie wynikało z
zawyżonych oczekiwań. Bo kiedy po pewnym czasie patrzę na to wszystko z boku –
to naprawdę fajne czytadełko. Lekkie, jakoś tam jednak zapadające w pamięć,
miejscami inteligentne, choć w większości głupio-śmieszne, z budzącymi ogromne
pokłady sympatii bohaterami. Czegóż chcieć więcej na długie, zimowe wieczory? Z całą pewnością zaprzyjaźnię się z resztą cyklu.
Wpis popełniony
w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.
Ręcznik,
mówi, to najbardziej nieprawdopodobnie użyteczna rzecz, jaką może posiadać
międzyplanetarny autostopowicz. Częściowo dlatego, że ma olbrzymie zastosowanie
praktyczne. Można owinąć się nim dla ochrony przed chłodem, przemierzając zimne
księżyce Jaglana Beta; można położyć się na nim na roziskrzonych, marmurowych
piaskach plaż Santraginusa V, wdychając odurzające morskie powietrze; można
przykryć się nim, śpiąc pod czerwonymi gwiazdami na opuszczonym świecie
Kalffafoonu; można posłużyć się nim jak żaglem, płynąc małą tratwą w dół
powolnej rzeki Moth; zmoczyć go i używać jako broni w walce wręcz; zawinąć na
głowie dla ochrony przed szkodliwymi wyziewami lub wzrokiem żarłocznego
Bugblattera, bestii z Traala (nieprawdopodobnie tępe zwierzę, które uważa, że
jeżeli ty go nie widzisz, ono też cię nie widzi. Głupie jak szczotka, ale
naprawdę niezwykle żarłoczne); w razie niebe3zpieczeństwa wymachując
ręcznikiem, można dawać sygnały alarmowe – no i oczywiście można wycierać się
nim, jeżeli ciągle jeszcze jest dostatecznie czysty.
są tego jeszcze jak dobrze pamiętam 4 tomy więc jest co poczytać
OdpowiedzUsuń