(źródło) |
Książka, która doprowadziła mnie do płaczu.
Jeśli mam być całkiem szczera, dużo łatwiej byłoby
mi wskazać film albo grę komputerową, przy których płakałam/ledwo się
powstrzymywałam od płaczu. Ale książki…? Albo dobieram niewłaściwe tytuły, albo
co, ale w całym życiu zdarzyło mi się płakać nad lekturą słownie raz. W
podstawce na zakończenie którejś klasy dostałam książkę za dobre wyniki w nauce
czy coś takiego – Zew krwi Jacka Londona. Do tej pory zresztą jest to jedyne
dzieło Londona, jakie czytałam. I w sumie niewiele z niego pamiętam, oprócz
tego, że ryczałam, kiedy umierał pies. Powieść była o „miastowym” psie, który
na skutek jakiegoś splotu wydarzeń ląduje na Alasce i tam usiłuje jakoś
przetrwać – na pewno ma solidny epizod jako pies zaprzęgowy. Więcej nie
pamiętam. Ale było smutne. No i c’mon, nie daje się małej dziewczynce książek o
umierających, puchatych pieskach, dammit!
Więcej nie jestem w stanie napisać, bo serio nic
nie pamiętam. Zresztą, nie chce mi się tyle pisać, idę spać, o!
Nigdy nie płakałem przy książce :P
OdpowiedzUsuńEj, "Zew krwi" nie był o puchatych szczeniaczkach. To była historia o dzikości, wolności i psich walkach. Przynajmniej tyle zapamiętałam ;)
OdpowiedzUsuńW sumie chyba nie płakałam przy książkach, jasne czasami się człowiek zżywał z bohaterami ale nie w taki sposób
Mała dziewczynka + pies (jakikolwiek) = puchaty szczeniaczek. :P To nieważne, o czym to było. Były pieski i one umierały. ;>
Usuń