Autor: Mike
Resnick
Tytuł: Starship: Bunt
Tytuł oryginału: Starship: Mutiny
Tłumaczenie: Robert J. Szmidt
Miejsce i rok wydania: Lublin 2009
Wydawca: Fabryka Słów
Dwa dni zbieram
się w sobie, żeby wreszcie napisać coś o pierwszej części cyklu „Starship”
Resnicka. Złapałam za tę powieść kompletnie na wariata, nie mając pojęcia ani o
fabule, ani o autorze. Uznałam, że coś o kosmosach, więc będzie w porządku.
Dopiero później doczytałam na Wikipedii, że ten cały Mike Resnick to, zdaje
się, dość znany pisarz sci-fi, popełnia kolejne cykle od pięćdziesięciu lat,
pięciokrotnie otrzymał nagrodę Hugo, w dodatku miał pierdyliard nominacji i
mnóstwo innych nagród zagranicznych – między innymi z Polski. „Starship” to
jego najnowszy cykl.
I właściwie
może to i lepiej, że tego nie wiedziałam, bo tom Bunt jest… cóż. No dobrze, nie mogę zaprzeczyć temu, że są kosmosy,
statki, tunele czasoprzestrzenne i to wszystko jest fajne. Czyta się szybko,
jest nieco humoru, czasem wchodzimy na poważniejsze tony, a dyskusje nad
sytuacją na statku, nad brakiem dyscypliny i zachowaniami niektórych
załogantów, faktycznie fajnie rysują obraz całkiem nieciekawej sytuacji.
Ale ta powieść
ma jednak mnóstwo problemów, które sprawiały, że czytając miałam myśli typu „kurde,
gościu, masz fajny koncept, ale naucz się pisać” – przyznam, że chwilę nad tym
rechotałam, czytając potem Wikipedię.
Po pierwsze,
ktoś tu cierpi na syndrom „moi czytelnicy to idioci”. Naprawdę, czasem miałam
wrażenie, jakby mi ktoś nakładał treść powieści łopatą przez uszy. Ot,
przykładowo mamy kapitana statku, który jest opisany jako potężny, wysoki
gościu. Ma długie i trudne do wymówienia nazwisko, więc nasz bohater, nowy na
pokładzie „Teodora Roosevelta”, dowiaduje się, że załoga nazywa go „Góra Fuji”.
Zasadniczo to by wystarczyło, prawda? Chyba żarcik jest jasny, prawda? Otóż
nie. Nasz bohater musi powiedzieć: „Rozumiem, jest wielki jak góra, to fakt” –
serio? To było potrzebne? Mało rzeczy jest równie żałosnych co tłumaczenie
własnych żartów. Pomijam już fakt, że w ogóle nie kupuję ksywki „Góra Fuji”,
jest dwuczłonowa i zupełnie niekomfortowa do wymawiania (tak szczerze, lepiej
już wypada prawdziwe nazwisko i ma dokładnie tyle samo sylab) – powiewa sztucznością. Ale to już może być
kwestia tłumaczenia, może w angielskim to robi trochę inne wrażenie. A może
brzmi równie głupio, ale znów: samo „Fuji” byłoby zbyt subtelne i autor bał
się, że czytelnicy nie załapią…? Podobnie moje szare komórki czuły się nieco
obrażone, kiedy czytałam zdania typu „Wojna to piekło, sir.” Albo te wszystkie
wstawki informujące o tym, że bohater powiedział coś z sarkazmem albo
ironicznie. Na bogów, przecież to wynika z kontekstu, średnio rozgarnięty
czytelnik chyba umie rozpoznać sarkazm, prawda?
(źródło) |
Poza
zatrudnieniem Kapitana Oczywistość jako ghost
writera, autorowi zdarzały się inne wpadki – albo może to wpadki tylko dla
mnie, ale nic na to nie poradzę. Kiedy czytam o tym, że czyjeś córki zginęły w
wojnie o Diablo III, nie mogę przestać się śmiać. Gdybym miała zliczyć, ile
razy w tej powieści ktoś szamał ciasto, pomyślałabym, że to wszystko są
pracownicy cukierni, a nie członkowie załogi okrętu wojennego. Szczególnie
durny dla mnie był moment, w którym bohaterowie szykowali się na uberważną,
błyskawiczną misję, liczyła się każda sekunda, musieli tylko wsiąść do wahadłowców
i polecieć. I serwują nam rozmowę:
„– Kto będzie dowodził wahadłowcami? – zapytał Fujiama.– Ja poprowadzę jeden, drugi możemy powierzyć komandorowi Forrice’owi.– Ale mamy cztery wahadłowce, każdy nazwany imieniem jednego z dzieci Teodora Roosevelta – powiedział kapitan Fujiama.”
Serio?! To jest
dokładnie ta chwila, w której trzeba przypominać czytelnikom, że wahadłowce
mają imiona po dzieciach Roosevelta?! Tym bardziej, że ta informacja już się
pojawiła wcześniej, kiedy główny bohater zwiedzał statek. Znaczy idea rozmowy
jest taka, że bohater dziwi się, dlaczego mają wziąć dwa wahadłowce, skoro mają
cztery, ale ta wstawka o imionach po prostu zgwałciła ten dialog. W takich
chwilach Fryy płaczą. W ogóle cały dalszy ciąg rozmowy przypominał mi, wiecie Państwo:
Dalej: sporym problemem
dla mnie byli obcy w powieści. Miałam wrażenie, że oglądam raczej opis obrazka
narysowanego przez sześciolatka. Trochę jakby ktoś na rympał dorzucał losowe
elementy w jakimś radosnym szwungu: i… i
będzie miał cztery ręce! I trzy nogi! Kopyta! Kwadratową głowę! Penisa na
plecach! – ale to wszystko jest jakoś tak okrutnie pozbawione sensu. Między
innymi dlatego właśnie myślałam, że to powieść raczej jakiegoś mniej znanego
pisarzyny, stąd też moje ogromne zaskoczenie, kiedy dowiedziałam się nieco o
autorze.
Jest parę
ciekawszych rozwiązań, które nawet są jako-tako opisane (i tu, niestety,
poważnie mówiłam o tym penisie na plecach), ale nie mogę się pozbyć wrażenia,
że pilot jednak mocno zalatuje Pilotem z Farscape
(w ogóle pilot, jakkolwiek fajny, jest też dość niekonsekwentny, bo najpierw
wszyscy – z nim na czele – przyznają, że imię ma tak trudne, że nikt go nie
wymówi i najlepiej będzie nazywać go po prostu pilotem, a zaraz potem strzela
focha, że bohater zwraca się do niego per „pilocie” – wtf, autorze?).
No i autor dużo
informacji powtarza czytelnikowi – i to takich, których tak naprawdę nie
powinien mówić wprost ani razu. A on mówi. Stale. I mam tu na myśli Zajebistość
Głównego Bohatera. Najgorsze jest to, że główny bohater faktycznie ma wszystkie
niezbędne cechy do bycia zajebistym, jest przystojny, odważny, inteligentny i
tak dalej – tak, tak, nieco merysuiczny, ale w tej konwencji tego typu bohater
akurat fajnie się sprawdza. I właściwie wcale nie ma potrzeby podkreślania
ciągle, jaki to jest superheros i jak wszyscy mają go za superherosa. Mimo
wszystko to się ciągle pojawia w powieści i zaczęło mnie w końcu denerwować. On
mógłby być najlepszy, ale jak mi autor będzie to wciskał jak gęsi, to i tak
zacznę biednego bohatera w końcu hejtować.
(źródło) |
Inną rzeczą,
którą autor (a właściwie narrator i bohaterowie) namiętnie wciska czytelnikowi,
jest przekaz Dowództwo Jest Gupie. Od początku do końca przewija się jedna
myśl: że dowództwo galaktycznej floty to zupełne ćwoki, wszyscy ci admirałowie
i generałowie to banda półgłówków, którzy nic nie wiedzą o wojnie, o
dowodzeniu, o polityce… o niczym. Jakiś pomniejszy oficerzyna jest bez pudła
mądrzejszy i zna tożsamości tajnych agentów we wszystkich flotach, ale
dowództwo – nigdy. Od tego poglądu nie ma odwołania, nie ma ani jednej osoby,
która miałaby odmienne zdanie, nie ma ani jednego przedstawiciela „z góry”,
który jakkolwiek przełamywałby ten schemat. Dowództwo jest fuj i już, kropka.
Przez to bezrefleksyjne generalizowanie ja tego zupełnie nie czuję.
Kolejna rzecz: sam bunt. Ten tytułowy, bo wiecie: tytuł tomu to Bunt. Co na swój sposób mnie rozbawiło, kiedy byłam w połowie
książki, a tam wciąż żadnego buntu. Ot, drobne przejawy niesubordynacji, ale do
buntu to daleko. Nie ukrywam, że patrząc na tytuł, liczyłam na to, że przez
pierwsze pół powieści będą knuć, a potem zrobią rozpierduchę.
Nope.
Bunt w końcu
się pojawił, to prawda, ale okazał się raczej rozczarowaniem. Co ja mówię…
okazał się ogromnym rozczarowaniem, no! Gdybym mrugnęła, to bym mogła nawet nie
zauważyć, że w ogóle coś się działo. Później tylko czytelni dostaje jeszcze
jakiś strasznie rozdmuchany problem, które wciąż do końca nie ogarniam. To
znaczy miał być sąd, sprawy nie układały się po myśli pewnych osób, a kiedy ktoś
tym pewnym osobom zasugerował dość rozsądne rozwiązanie ich problemów, w
odpowiedzi padało „Nie, bo nie. Bo wiesz, jakie jest dowództwo” – mam niejasne
wrażenie, że autor po prostu bardzo chciał osiągnąć pewną konkretną sytuację,
ale nie bardzo wiedział, jak do niej doprowadzić.
No i ostatnia
bolączka: aneks. Tak, do powieści dołączony jest obszerny aneks. Czytelnik
znajdzie w nim historię cywilizacji (łącznie z wypunktowaniem epok), historię
tego, jak Resnick zaczynał pisanie w tym settingu, krótkie charakterystyki bohaterów
itp. Dlaczego ten aneks mnie boli? Bo jest głupi i tylko zużywa papier. Ogólnie
w większości przypadków wychodzę z założenia, że jak autor chce, żeby
czytelnicy wiedzieli coś o jego świecie czy bohaterach, niech umieści te
informacje w powieści. Dobra powieść nie potrzebuje aneksów. Zresztą,
najzabawniejsze jest to, że ten aneks naprawdę nie jest do niczego potrzebny.
Bohaterowie akurat są fajnie zarysowani, dość zwięźle, mają charakterystyczne
cechy, resztę czytelnik bez problemu może sobie dopowiedzieć – wszystko jest
cacy. Ich opisy w aneksie do niczego nie są potrzebne. Nawet wszystkich nie
czytałam, bo i po co? Autorze, brakuje ci pewności siebie czy co…? Z kolei całe
te historie świata – owszem, tego nie ma w powieści. Czytelnik widzi tylko
czubek jakiejś góry lodowej, wie, że jest jakaś Republika, jakaś Federacja,
istoty z różnych planet walczą ramię w ramię przeciw jeszcze innym istotom, są
tunele czasoprzestrzenne i takie tam detale. I to w zupełności wystarczy. Do
niczego nie jest mi potrzebna informacja, że jak się skończy epoka, w której
żyją bohaterowie, będzie epoka Demokracji, a trzy tysiące lat później będzie epoka
Oligarchii. Nie potrzebuję też dokładnego opisu statku, którym podróżują
bohaterowie – przecież nasz główny heros zwiedzał go przez kilka rozdziałów!
Tak samo nie do końca widzę sens umieszczania w aneksie biografii Teodora
Roosevelta. Co innego, gdyby faktycznie chodziło o jakąś nieznaną postać
historyczną, wtedy zrozumiałabym, że autor chce ją niejako przywrócić światu.
Ale Teodor Roosevelt?! No i już zupełnie, ale to zupełnie nie muszę wiedzieć, w
jakiej kolejności autor pisał swoje opowiadania i co powiedział o nich który
wydawca. Naprawdę.
Starship: Bunt nie jest wybitną
powieścią. Jeśli ktoś chce się bezrefleksyjnie odmóżdżyć przy kosmosach, to w
porządeczku, sprawdza się, czyta się lekko i szybko. Ale zdecydowanie nie radzi
sobie z banałami, oczywistościami i naciągnięciami fabularnymi. To po prostu
takie nie najgorsze czytadło.
– „Teodor
Roosevelt” nie wygląda może na latający ancel, ale prawdę powiedziawszy spełnia
wszelkie wymagania, które pozwalają na określenie go taką właśnie nazwą –
wyjaśnił kapitan. – Ten okręt trafił do służby ponad sto lat temu. Zgodnie z
regulaminem powinien leżeć na złomowisku od pięciu dziesięcioleci, ale nasze
nieustanne zaangażowanie w kolejne wojny sprawiło, że potrzebujemy wszystkich
jednostek, które wciąż potrafią przemierzać przestrzeń. Znaczna część załogi
także powinna dawno przejść do cywila, z takich czy innych powodów, ale nasza
Republika nie ma zwyczaju nagradzać złych poddanych, odsyłając ich w domowe
pielesze.
Trzeba by faktycznie sprawdzić oryginał. Bo może tam mówili na kapitana po prostu: "Fuji San" (czyli tak, jak mówią na tę górę Japończycy dodając owo "san" na znak szacunku)? Wtedy brzmi to naturalnie, bo w końcu "san" to mnie więcej tyle co grzecznościowe "pan", więc pasuje do kapitana. Wtedy plamę dałby tłumacz.
OdpowiedzUsuńResnick jest naprawdę świetnym pisarzem, tylko tłucze strasznie dużo powieści, przez co część z nich jest zwyczajnie słaba. W tym kłopot, że aby cieszyć się Resnickiem trzeba go trochę znać, a tego nie da się wymagać od przypadkowego czytelnika. Ogólnie - opowiadania prawie zawsze ma świetne. Z powieści "Na tropie jednorożca" ma wiele uroku, a "Kirinyaga" to jedna z jego najlepszych książek. "Siedem spojrzeń na wąwóz Olduwai" to też znakomita rzecz.
Jeśli chodzi o dopowiadanie oczywistości i tłumaczenie żarcików - idę o zakład że to moja nemesis Robert J. Szmidt. Miałam okazję przeanalizować bardzo dokładnie jego "tłumaczenie" i oryginał "Potężnej fortecy" Webera. Czy się dało, czy się nie dało, do każdego zdania średnio dopisywał 3 niepotrzebne słowa, standardem były konstrukcje "zrobił coś jak X, którym faktycznie był". Że poza tym styl i gramatyka leżały i kwiczały to jest inna sprawa.
OdpowiedzUsuńBosman o.O?
OdpowiedzUsuń@Ulv. Owszem, bosman:).
OdpowiedzUsuń