poniedziałek, 10 lutego 2014

Fraa w czytelni (68) - "Szpital kosmiczny"

Autor: James White
Tytuł: Szpital kosmiczny
Tytuł oryginału: Hospital Station
Tłumaczenie: Wiktor Bukato
Miejsce i rok wydania: Poznań 2002
Wydawca: Rebis

Mam ostatnio taką fazę na sięganie po autorów, z którymi nigdy wcześniej nie miałam do czynienia. Tym razem padło na Jamesa White’a i pierwszy tom cyklu „Szpital kosmiczny”. No bo c’mon, Ostry dyżur w kosmosach? Kto mógłby się oprzeć? Tym bardziej, że rzecz powstała na przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a więc spodziewałam się, że całość będzie dokładnie tym, co lubię. Tym bardziej po rekomendacji Wikipedii, która powiedziała mi, że cykl jest jedną z pierwszych space oper evuh.
Nie zawiodłam się.

Czytelnik poznaje losy… cóż, właściwie trudno tu mówić o losach jakiegoś konkretnego bohatera. Niewątpliwie w książce są postacie, które można nazwać głównymi, wszyscy jednak wiemy, że nie o nie chodzi. Chodzi o miejsce. To trochę jak w serialu Deadwood: niby śledzimy bohaterów, ale w rzeczywistości obserwujemy po prostu, jak funkcjonuje miasto. Tak samo jest tutaj: czytelnik śledzi działanie kosmicznego szpitala, skupiającego na przeszło trzystu poziomach lekarzy i pacjentów z całej Galaktyki. Z oczywistych względów szpital musi być dostosowany do bardzo urozmaiconych rodzajów istot: oddychających tlenem, chlorem, metanem, radioaktywnych, telepatów i empatów, pełzających, latających, chodzących, wielkości piłki tenisowej czy mamuta – w szpitalu jest miejsce dla każdego. Co więcej, nierzadko zdarza się, że przykładowo ziemski lekarz musi zająć się zupełnie nieziemskim pacjentem, a wtedy idą w ruch hipnotaśmy.
No właśnie – ten szpital jest w ogóle bardzo fajnie pomyślany. Autor dość zgrabnie mierzy się z kolejnymi trudnościami, jakich nastręczałaby duża rozmaitość gatunkowa lekarzy i pacjentów. Są więc wspomniane hipnotaśmy, oczywiście każda istota jest zaopatrzona w autotranslator, są też urządzenia do sterowania grawitacją, bo przecież na różnych planetach jest ona różna. Sama obserwacja rozwiązań zastosowanych w szpitalu dostarcza mnóstwa rozrywki. Kolejnym atutem są w ogóle ci wszyscy nieziemcy. Mam tu dość świeże porównanie z Buntem i mam do powiedzenia jedno: tak to się robi, Resnick! Nawet jeśli narrator w Szpitalu kosmicznym nie rozwodzi się nad detalami, dlaczego dana postać akurat ma sześć nóg i przypomina owada (doktor z planety Cinruss, Prilicla – którego, choćbym skisła, i tak czytam „Priscilla”), a jakaś inna wielką gąsienicę, i tak mamy to wyjaśnione w stopniu, który określiłabym jako „tyle o ile”. Akurat tyle, żeby czytelnik „kupił” daną istotę, ale żeby nie nudził się, czytając losy gatunku od wielkiego wybuchu. A przede wszystkim, w obrębie jednej istoty te jej cechy są spójne, nie przypominają randomowego pakietu dobieranego na zasadzie „im egzotyczniej tym lepiej”.
Ale nie tylko ze względów gatunkowych społeczność szpitala jest interesująca. Fajnie wypada też jej struktura organizacyjna. W placówce można natknąć się nie tylko na zwykłych lekarzy i pielęgniarzy, ale jest też choćby naczelny psycholog, który ma dbać o dobrą kondycję psychiczną zarówno pacjentów, jak i personelu medycznego. Od czasu do czasu plączą się też Kontrolerzy – przyznam, że właściwie sama nie wiem, czy stanowią bardziej coś w rodzaju policji czy wojska. Nie da się jednak ukryć, że odpowiadają za porządek tam, gdzie nie wystarczy zastrzyk. Na szczególną uwagę zasługuje najwyższy stopień lekarzy: Diagnostycy. Są to doktorzy nafaszerowani hipnotaśmami, z jednej strony posiadający wybitne umiejętności, z drugiej jednak – dość obłąkani. W tym akurat tomie nie mają jakichś większych ról, co zresztą wzbudziło moje rozczarowanie, bo oni naprawdę zapowiadają się bardzo interesująco. Liczę na to, że w kolejnych częściach cyklu będzie możliwość nieco ściślejszego zaprzyjaźnienia się z nimi.
Niemniej to właśnie przy okazji Diagnostyków znalazłam coś, na co mogę ponarzekać: niestety, na tom Szpital kosmiczny składa się pięć opowieści, które pierwotnie ukazywały się w piśmie New Worlds w latach 1957-1960. A to oznacza jedno: powtarzanie informacji. Jestem zdania, że kiedy wydawca decyduje się na zbiorcze opublikowanie tekstów publikowanych już gdzieś oddzielnie, należałoby dokonać takiej redakcji, by ta opowiadaniowość tak nie raziła. To po prostu źle się czyta, kiedy pięć razy w jednej książce pojawia się jakaś dość istotna, wręcz podstawowa informacja o pewnej grupie.

Pozostaje, oczywiście, kwestia fabuły. Jak wspomniałam, książka przypomina Ostry dyżur w kosmosie – i jak na tę analogię przystało, mamy pięć „odcinków” i pięć oddzielnych przypadków medycznych. Łącznikami dla całości są główni bohaterowie, ale poszczególni pacjenci nie mają ze sobą nic wspólnego. Zdawać by się mogło, że przez to można przerwać czytanie w każdym momencie, bo nie ma złożonej intrygi, która zdążyłaby wciągnąć – otóż nic bardziej mylnego. Człowiek kończy czytanie jednego przypadku i nie może się doczekać, jaki pacjent trafi się doktorowi Conwayowi w następnej kolejności. Sam doktor Conway zaś wyrasta na szpitalnego supermana, choć robi to po cichu, skromnie i w zasadzie bardziej się mu współczuje kolejnych nieprzespanych godzin, niż podziwia geniusz.

Cóż ja tu więcej mogę powiedzieć…? W zasadzie niewiele. Moja znajomość z Jamesem Whitem na pewno nie skończy się na tym tomie. Cykl zapowiada się miodnie, jest nieco nieinwazyjnego humoru tu i ówdzie, jest ogromna, zaludniona galaktyka i bardzo fajne zwrócenie uwagi na to, jak niewiele wiemy. Jak bardzo inne mogą być istoty zasiedlające odległe planety, jak trudno nieraz ocenić, co sprawi komuś ulgę, a co ból. Że nasz punkt widzenia nie może stanowić żadnej bazy w określaniu stanu pacjentów. I jakkolwiek nigdy nie miałam serca do tych wszystkich medycznych seriali, to chyba właśnie znalazłam swój substytut dla nich.


Wpis popełniony w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.




To się mogło zdarzyć tylko tutaj, pomyślał Conway kwaśno, wychodząc. Oto miał na ramieniu lekarza nieziemca, który wyglądał jak przezroczysta, trzęsąca się niczym galareta kluska, ich wspólnym pacjentem był zdrowy i krzepki dinozaur, a o co w tym wszystkim chodziło, jego współpracownik nie bardzo chciał wyjaśnić. Conway słyszał kiedyś o ślepym posłuszeństwie, ale ślepa współpraca była dlań pojęciem nowym i – jego zdaniem – raczej głupim.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Related Posts Plugin for WordPress, Blogger...