Autor: James White
Tytuł: Szpital kosmiczny
Tytuł oryginału: Hospital Station
Tłumaczenie: Wiktor Bukato
Miejsce i rok wydania: Poznań 2002
Wydawca: Rebis
Mam ostatnio
taką fazę na sięganie po autorów, z którymi nigdy wcześniej nie miałam do
czynienia. Tym razem padło na Jamesa White’a i pierwszy tom cyklu „Szpital
kosmiczny”. No bo c’mon, Ostry dyżur
w kosmosach? Kto mógłby się oprzeć? Tym bardziej, że rzecz powstała na
przełomie lat pięćdziesiątych i sześćdziesiątych, a więc spodziewałam się, że
całość będzie dokładnie tym, co lubię. Tym bardziej po rekomendacji Wikipedii,
która powiedziała mi, że cykl jest jedną z pierwszych space oper evuh.
Nie zawiodłam
się.
Czytelnik poznaje
losy… cóż, właściwie trudno tu mówić o losach jakiegoś konkretnego bohatera.
Niewątpliwie w książce są postacie, które można nazwać głównymi, wszyscy jednak
wiemy, że nie o nie chodzi. Chodzi o miejsce. To trochę jak w serialu Deadwood: niby śledzimy bohaterów, ale w
rzeczywistości obserwujemy po prostu, jak funkcjonuje miasto. Tak samo jest
tutaj: czytelnik śledzi działanie kosmicznego szpitala, skupiającego na
przeszło trzystu poziomach lekarzy i pacjentów z całej Galaktyki. Z oczywistych
względów szpital musi być dostosowany do bardzo urozmaiconych rodzajów istot:
oddychających tlenem, chlorem, metanem, radioaktywnych, telepatów i empatów,
pełzających, latających, chodzących, wielkości piłki tenisowej czy mamuta – w
szpitalu jest miejsce dla każdego. Co więcej, nierzadko zdarza się, że
przykładowo ziemski lekarz musi zająć się zupełnie nieziemskim pacjentem, a
wtedy idą w ruch hipnotaśmy.
No właśnie – ten
szpital jest w ogóle bardzo fajnie pomyślany. Autor dość zgrabnie mierzy się z
kolejnymi trudnościami, jakich nastręczałaby duża rozmaitość gatunkowa lekarzy
i pacjentów. Są więc wspomniane hipnotaśmy, oczywiście każda istota jest
zaopatrzona w autotranslator, są też urządzenia do sterowania grawitacją, bo
przecież na różnych planetach jest ona różna. Sama obserwacja rozwiązań
zastosowanych w szpitalu dostarcza mnóstwa rozrywki. Kolejnym atutem są w ogóle
ci wszyscy nieziemcy. Mam tu dość świeże porównanie z Buntem i mam do powiedzenia jedno: tak to się robi, Resnick! Nawet
jeśli narrator w Szpitalu kosmicznym
nie rozwodzi się nad detalami, dlaczego dana postać akurat ma sześć nóg i
przypomina owada (doktor z planety Cinruss, Prilicla – którego, choćbym skisła,
i tak czytam „Priscilla”), a jakaś inna wielką gąsienicę, i tak mamy to
wyjaśnione w stopniu, który określiłabym jako „tyle o ile”. Akurat tyle, żeby
czytelnik „kupił” daną istotę, ale żeby nie nudził się, czytając losy gatunku
od wielkiego wybuchu. A przede wszystkim, w obrębie jednej istoty te jej cechy
są spójne, nie przypominają randomowego pakietu dobieranego na zasadzie „im
egzotyczniej tym lepiej”.
Ale nie tylko
ze względów gatunkowych społeczność szpitala jest interesująca. Fajnie wypada
też jej struktura organizacyjna. W placówce można natknąć się nie tylko na
zwykłych lekarzy i pielęgniarzy, ale jest też choćby naczelny psycholog, który
ma dbać o dobrą kondycję psychiczną zarówno pacjentów, jak i personelu
medycznego. Od czasu do czasu plączą się też Kontrolerzy – przyznam, że właściwie
sama nie wiem, czy stanowią bardziej coś w rodzaju policji czy wojska. Nie da
się jednak ukryć, że odpowiadają za porządek tam, gdzie nie wystarczy zastrzyk.
Na szczególną uwagę zasługuje najwyższy stopień lekarzy: Diagnostycy. Są to
doktorzy nafaszerowani hipnotaśmami, z jednej strony posiadający wybitne
umiejętności, z drugiej jednak – dość obłąkani. W tym akurat tomie nie mają
jakichś większych ról, co zresztą wzbudziło moje rozczarowanie, bo oni naprawdę
zapowiadają się bardzo interesująco. Liczę na to, że w kolejnych częściach
cyklu będzie możliwość nieco ściślejszego zaprzyjaźnienia się z nimi.
Niemniej to
właśnie przy okazji Diagnostyków znalazłam coś, na co mogę ponarzekać:
niestety, na tom Szpital kosmiczny składa
się pięć opowieści, które pierwotnie ukazywały się w piśmie New Worlds w latach 1957-1960. A to
oznacza jedno: powtarzanie informacji. Jestem zdania, że kiedy wydawca decyduje
się na zbiorcze opublikowanie tekstów publikowanych już gdzieś oddzielnie,
należałoby dokonać takiej redakcji, by ta opowiadaniowość tak nie raziła. To po
prostu źle się czyta, kiedy pięć razy w jednej książce pojawia się jakaś dość
istotna, wręcz podstawowa informacja o pewnej grupie.
Pozostaje,
oczywiście, kwestia fabuły. Jak wspomniałam, książka przypomina Ostry dyżur w kosmosie – i jak na tę
analogię przystało, mamy pięć „odcinków” i pięć oddzielnych przypadków
medycznych. Łącznikami dla całości są główni bohaterowie, ale poszczególni
pacjenci nie mają ze sobą nic wspólnego. Zdawać by się mogło, że przez to można
przerwać czytanie w każdym momencie, bo nie ma złożonej intrygi, która
zdążyłaby wciągnąć – otóż nic bardziej mylnego. Człowiek kończy czytanie
jednego przypadku i nie może się doczekać, jaki pacjent trafi się doktorowi Conwayowi
w następnej kolejności. Sam doktor Conway zaś wyrasta na szpitalnego supermana,
choć robi to po cichu, skromnie i w zasadzie bardziej się mu współczuje
kolejnych nieprzespanych godzin, niż podziwia geniusz.
Cóż ja tu
więcej mogę powiedzieć…? W zasadzie niewiele. Moja znajomość z Jamesem Whitem
na pewno nie skończy się na tym tomie. Cykl zapowiada się miodnie, jest nieco
nieinwazyjnego humoru tu i ówdzie, jest ogromna, zaludniona galaktyka i bardzo
fajne zwrócenie uwagi na to, jak niewiele wiemy. Jak bardzo inne mogą być
istoty zasiedlające odległe planety, jak trudno nieraz ocenić, co sprawi komuś
ulgę, a co ból. Że nasz punkt widzenia nie może stanowić żadnej bazy w określaniu
stanu pacjentów. I jakkolwiek nigdy nie miałam serca do tych wszystkich medycznych
seriali, to chyba właśnie znalazłam swój substytut dla nich.
Wpis popełniony
w ramach wyzwania czytelniczego „Eksplorując nieznane”.
To się mogło zdarzyć tylko tutaj, pomyślał
Conway kwaśno, wychodząc. Oto miał na ramieniu lekarza nieziemca, który
wyglądał jak przezroczysta, trzęsąca się niczym galareta kluska, ich wspólnym
pacjentem był zdrowy i krzepki dinozaur, a o co w tym wszystkim chodziło, jego
współpracownik nie bardzo chciał wyjaśnić. Conway słyszał kiedyś o ślepym
posłuszeństwie, ale ślepa współpraca była dlań pojęciem nowym i – jego zdaniem –
raczej głupim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz