(źródło) |
Ulubiony tytuł.
Och, ostatnie trzy pytania...
Dziś nieco lepiej.
Pieśni dalekiej Ziemi sir Arthura C.
Clarke’a. I to zupełnie abstrahując od tego, że świetna książka. Po prostu od
samego początku niesamowicie podobał mi się ten tytuł. Zresztą, bądźmy
szczerzy: w ogóle słowo „pieśń” w tytule dodaje gazylion do lansu. A w liczbie
mnogiej to już w ogóle, ot, weźmy takie Inne
pieśni. Toż to brzmi wspaniale, nawet gdyby cała książka ssała (a nie ssie,
ale to inna sprawa)!
I nie mówię tu tylko o polskim tytule: The Songs of Distant Earth brzmi równie
wspaniale. Plus, kiedy tylko słyszę ten tytuł, słyszę muzykę – nie chodzi o to,
że jestem jakaś szczególnie wrażliwa albo umuzykalniona, nie. Po prostu Mike
Oldfield w 1994 r. nagrał płytę o takim tytule, sporo się tego nasłuchałam
(całość do znalezienia na jutubie). Ma fajny klimat i świetnie pasuje do
książki.
Sama powieść nie jest najlepszym, co napisał
Clarke. W sensie: na pewno nie moim ulubionym. Ale ten tytuł… tytuł nadal
uwielbiam.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz